10/2022

Zbigniew Mentzel

Doktoraty, których nie napisałem

Kiedy w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku skończyłem studia na Wydziale Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, bardzo uradowany z propozycji, abym został na uczelni jako asystent w świeżo utworzonym Instytucie Kultury Polskiej, postanowiłem jak najszybciej napisać pracę doktorską, i to na temat tak ciekawy, by dysertacja wydana jako książka czytana była nie tylko w wąskim gronie akademickich specjalistów. Prawdę mówiąc, taki temat chodził już za mną od dawna. Oto on: „Model kariery literackiej w PRL na przykładzie Andrzeja Brychta i Ernesta Brylla”.

Dlaczego wybrałem akurat tych pisarzy? „W latach 1965–1970 – pisał Jan Błoński w książce pod znamiennym tytułem Odmarsz, książce-pożegnaniu z dotychczasową pracą krytycznoliteracką – najgłośniej było o Erneście Bryllu i Andrzeju Brychcie […] Brylla nic oczywiście nie łączyło z Brychtem prócz inicjalnej literki nazwiska, którą los mnie także opatrzył”. Błoński się mylił, a nawet w obu zdaniach sam sobie zaprzeczał. Brychta i Brylla łączyło właśnie to, że w latach 1965–1970, w schyłkowym okresie panowania ekipy Władysława Gomułki, wyraźnie faworyzowani przez władzę zrobili niewiarygodną wręcz karierę, o której najzdolniejsi wówczas pisarze polscy mogliby co najwyżej pomarzyć.

Dlaczego tak się stało? Na to właśnie pytanie chciałem w swoim doktoracie odpowiedzieć.

*
Brycht i Bryll byli rówieśnikami, urodzili się cztery lata przed wybuchem wojny. Po wojnie obaj pracowali przez jakiś czas fizycznie. Brycht był górnikiem, rąbał węgiel na przodku kopalni „Wieczorek” w Szopienicach. Bryll na Wybrzeżu pracował jako robotnik w stoczni. Brycht służył w wojsku, posłano go na dłużej do kompanii karnej. Przez pewien czas był bokserem wagi ciężkiej. Siłą swoich pięści lubił się popisywać jeszcze jako znany pisarz. Na wieczorach autorskich z jego udziałem rozlegały się raz po raz „krzyki bitych, brzęk tłuczonego szkła i łoskot przewracanych sprzętów” – wspominał nie bez zazdrości inny „bokser piszący”, poeta Roman Śliwnik; w polskiej literaturze tamtego czasu „bokserów piszących” było sporo, zazwyczaj bili słabszych od siebie kolegów po piórze, którym nieostrożnie zdarzyło się skrytykować ich utwory.

Artur Sandauer pierwszy bodaj zauważył bystro, że mit brutala, nieokrzesanego plebejusza, nawiedzający literaturę polską od czasu, kiedy objęcie dziedzictwa przez „cichych, ciemnych, małych ludzi” zapowiadał Mickiewicz, zyskał w PRL, za Gomułki i Moczara, „sens dodatkowy: stał się programem polityki kulturalnej. Jako piewca nowych czasów przestał już wystarczać Broniewski – ostatni w końcu z Kordianów”. Czekano na objawienie się w literaturze – chama. „W tę atmosferę oczekiwania – pisał Sandauer – wszedł Ernest Bryll: znalazł w niej jak gdyby grunt gotowy na swe przyjęcie”. Stylizował się na wulgarność, kokietował plebejskością, robił, co mógł, by zobaczono w nim nadciągającego „chama”. Taki też tytuł, Cham, miał jego programowy wiersz.

*
Pamiętam, że duże wrażenie zrobił na mnie inny wiersz Brylla (⁂[Nie należy już do mnie…] z tomu Sztuka stosowana). Dawno temu coś nawet o nim próbowałem napisać.


Nie należy już do mnie moja ręka prawa…

– bo palec wskazujący sprzedałem, by patrzał

w przyszłość….


– tak się wiersz ów zaczynał. Dorastającemu w czasach stalinowskich poecie wydaje się, że palce u ręki toczą między sobą walkę klasową. Cztery smukłe, te, które trzymają się zawsze razem, połączyło „lepsze”, „pańskie” pochodzenie, to one nosiły pierścienie i sygnety, to nad nimi pochylały się kornie głowy całujących. W oczach poety te rasowe palce, wczorajsi arystokraci, dzisiaj – „kundlą się”, pospolicieją, degenerują. Sympatię poety wzbudza piąty „chamski” palec, ordynus kciuk, choć niezgrabny i tępy, z pewnością od tamtych zdrowszy, silniejszy:


Na niego nie włazi żaden pierścionek, ani go urzekły

dyskursy w rękawiczkach. Tyle że bez twarzy

jak to plebeje. I nie zauważy

że idąc przeciw tylko mocniej bierze

co sięgają panowie. Lecz przeciwny szczerze…


To do niego – zwycięskiego chama – należeć będzie przyszłość. To po jego stronie jest historia. Poeta prowokacyjnie opowiadał się w swoich wierszach za kulturą ludzi „bez twarzy”, ale „z głową na karku”. Kulturą swojską i cwaniacką. Kulturą „panświnizmu”. Kulturą bezwstydnej pazerności.

Kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych minionego wieku ciemne, plebejskie siły w partii coraz wyraźniej parły do władzy, pojawiło się groźne zawołanie: Uwaga! Mława idzie! W rozmowie na ten temat z osobą, która nie miała powodu, aby powiedzieć mi o tym nieprawdę, Bryll miał znienacka wypalić: „A ja tej Mławie dałbym koronę Jagiellonów do zabawy”.

[…]

[Całość w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.