Wysłannicy Ukrainy zjawiali się u nas i mieszkali między nami. Prawie ich nie dostrzegaliśmy – jakby w swojej historycznej i egzystencjalnej odmienności pozostawali dla nas niewidzialni.
O tego rodzaju „niewidzialności” pisze Oksana Zabużko w słowie Do polskiego czytelnika. Wspomina rok 2014 i jedną ze swoich wizyt w Warszawie. Uświadomiła sobie wówczas prawdę, którą u nas bodaj najdoskonalej wyraził Cyprian Kamil Norwid: „Przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek dalej”.
W maju 2014 roku podczas spaceru po warszawskim Starym Mieście ukraińska pisarka trafiła na skwer, na którym ustawiono wielkoformatowe reprodukcje fotografii Willema van de Polla przedstawiające Warszawę z roku 1934. Pierwszą z tablic opatrzono napisem: „To był ostatni taki rok”. Lektura tej frazy podziałała na Zabużko ogłuszająco: „jakoś nagle, jasno i nieodwołalnie zrozumiałam, że to nie jest o «wtedy», tylko o «teraz» […]. Że świat zmienia się, przekraczając jakąś fatalną granicę, właśnie tutaj, teraz, natychmiast. I przeszedł mnie dreszcz. I szłam Nowym Światem, i drżałam z powodu tego odkrycia: że wszyscy ci ludzie wokół mnie jeszcze nic nie wiedzą” (Planeta Piołun)1. Tamtą różnicę między sobą a niczego nieświadomymi warszawiakami porównuje eseistka w Planecie Piołun do infekcji „wszczepionej w krew” – jest nią „nowa wojna światowa”. Przed ośmiu laty ukraińscy artyści i intelektualiści wiedzieli to, co dziś powoli dociera do świadomości ludzi Zachodu… Wtedy ich wiedzą niemal nikt nie był zainteresowany, nawet w Polsce:
[…]
Nawet tragedia czarnobylska – choć posiadała i do dziś posiada ogromny potencjał metaforyczno-symboliczny, ba, metafizyczny („cała życiowa tkanka społeczna, na której zazwyczaj trzyma się nasze «ja», nagle […] spłonęła do cna”, „dusza stanęła naga i bezbronna i żeby się nie załamać, trzeba było uczciwie odpowiedzieć sobie na pytania, nad którymi wcześniej w ogóle się nie zastanawiano: co jeszcze kocham? w co wierzę? za co gotowa jestem oddać życie?” [Planeta Piołun]) – pozostawała przecież w ścisłym związku z polityką i historią, była rezultatem ponadjednostkowych procesów, a zarazem, wkrótce potem, źródłem politycznych i historycznych zmian. Z „powrotem historii” – po jej rzekomym końcu, naiwnie obwieszczonym przez Francisa Fukuyamę – mamy do czynienia w Europie w ostatnich kilkunastu latach. Jego kulminacją są sceny z ukraińskich wsi, miasteczek i miast – uliczny przechodzień zabity pociskiem wystrzelonym z czołgu, kilkumiesięczne niemowlęta z Ołeksandriwki zgwałcone i uśmiercone przez rosyjskich żołnierzy, wanna z napisem „trup” leżąca do góry dnem na którymś z zamienionych w pobojowiska mariupolskich skwerów… Każde z opisywanych wydarzeń, każda ze scen uchwyconych przez obiektyw aparatu fotograficznego lub kamery – to sytuacja graniczna, wobec której „dusza staje naga i bezbronna”.
Postawiony wobec niewyobrażalnego człowiek ratuje się „racjonalizacją”, poszukuje podobieństw i analogii. I znajduje je w czasie minionym. To może jedyny „zysk” płynący z doświadczenia obecnej wojny (zdaję sobie sprawę, jak straszliwie brzmi to w ustach bezpiecznego obserwatora) – że wszyscy (Ukraińcy, Polacy i inni mieszkańcy tachykardycznego serca Europy) przypominamy sobie przeszłość i porównujemy ją z teraźniejszością, że w Innym dostrzegamy siebie, a w sobie odnajdujemy ślady Innego („nie rozumiejąc sąsiadów – przekonuje Zabużko – katastroficznie [katastrofalnie? – PD] zmniejszamy własne szanse na zrozumienie samych siebie” [Planeta Piołun]). Jakby putinowscy zbrodniarze ustawili nam podwójne lustro, w którym „ja” nakłada się „ty”, a „tu” przenika z „tam”. Wnioski płynące z porównań? Nie zmieniają się motywy i metody działania „cywilizatorów”. Pierwszym krokiem jest zawsze – 1933 (Hołodomor), 1939 (niemiecko-rosyjska agresja na Polskę) i 2022 (wojska FR dysponujące listami proskrypcyjnymi i przeprowadzające wśród Ukraińców tzw. zaczystki) – eliminacja elit. Poprzez rozstrzelanie (ciała mieszkańców Buczy, Irpienia, Borodzianki ze związanymi rękami i dziurami po kulach w potylicach – jak niegdyś w Katyniu, Twerze, Charkowie) lub deportację (dziesiątki tysięcy ludzi przymusowo wywożonych do Rosji ze zdobytych ukraińskich miast). Kolejny krok to zainstalowanie nowej władzy – najeźdźca rządzi odtąd per procura, dobrawszy spośród „tubylców” osoby skłonne do współpracy (pisano o rosyjskim planie wyeliminowania Wołodymyra Zełenskiego i przywrócenia na urząd prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza; tego rodzaju zabieg powiódł się w latach 1944–1948 w państwach tzw. bloku wschodniego, w których rządy objęli miejscowi „Janukowycze” – Bierut, Gottwald, Rákosi i inni).
Lektura Planety Piołun pozwala zrozumieć skalę rosyjskich działań deukrainizacyjnych w epoce, kiedy nasi wschodni sąsiedzi byli rządzeni z Moskwy, oraz uzmysłowić sobie, że co jakiś czas dokonywała się tam zagłada inteligencji (sprawa tzw. Spiłki Wyzwołennia Ukrajiny i stalinowski terror lat trzydziestych, szeroko zakrojone aresztowania w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
W owym czyśćcu historii gubiła się – ale nie zagubiła – ukraińska dusza (sięgam po tak ryzykowne słowo, bo nierzadko pojawia się ono na kartach Planety Piołun). Przekonujemy się o tym na nowo każdego dnia barbarzyńskiej rosyjskiej wojny.
Każdy, kto sięgnie po Planetę Piołun i będzie poznawał tę książkę linearnie, poczynając od wstępu Do polskiego czytelnika, rychło natrafi na opowieść autorki o jej związkach z naszą kulturą. Zaraz w pierwszym akapicie tej osobistej i emocjonalnej narracji przeczyta, co następuje:
Nieco dalej zaś dowie się czytelnik, że ów polski wybór esejów jest dla Oksany Zabużko „rozmową oko w oko” – jak gdyby „wtedy, w maju 2015 roku, stała z mikrofonem pośród Nowego Światu i zwracając się do całej ulicy równocześnie, opowiadała wszystkim chętnym […] wielką opowieść – o moim kraju i wojnie stuletniej z Imperium Zła, wojnie, która tak długo zdawała się nam naszą wewnętrzną sprawą, a okazała się sprawą ogólnocywilizacyjną, i o tym, dlaczego tak się stało” (Planeta Piołun).
Słucham tej Zabużkowskiej opowieści uważnie, starając się zasłużyć na miano „polskiego współrozmówcy” i rozmyślam nad tym, jak bardzo w ostatnich trzech miesiącach zmienił się Ich, nasz świat.
Gdy przed kilkunastoma dniami, biegnąc, jak zawsze w ostatniej chwili, na pociąg do Warszawy, skręciłem z łódzkiego Chreszczatyka, ulicy Piotrkowskiej, w Narutowicza, usłyszałem prawosławny śpiew – zbliżał się do mnie wraz z dwiema ukraińskimi kobietami. Jedna z nich trzymała w dłoni smartfon. Na ekranie ławra Peczerska albo sobór Świętego Włodzimierza. Śpiew z dalekiego-bliskiego Kijowa wciąż brzmiał mi w uszach, gdy z bratem, który na weekend przyleciał z Irlandii, poszliśmy w południe do (odbudowanego po
Opatrzony ironicznym tytułem Vivere in pace felieton Dedala ukazał się na łamach miesięcznika „Twórczość” w roku 1975. Choć nie mam pewności, czy czytano go w oddalonej od Warszawy o przeszło siedemset kilometrów stolicy Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, w domu Nadii i Stepana Zabużków, wynotowuję zeń pointę – trzy gorzkie zdania na trzydziestolecie pojałtańskiej Europy: „Im dalsza ta [sc. druga] wojna, tym wspomnienia o niej piękniejsze. Im pokój zawilszy, tym prostsza wydaje się wojna. Tak właśnie ludzkość dojrzewa do nowych szaleństw”.
Dedal to Andrzej Kijowski. Tak brzmi nazwisko felietonisty. Kijowski.
Są tylko znaki, nomina dicendi.
Piszę te słowa jako jeden z redaktorów miesięcznika „Twórczość”, zarazem zaś jako praprawnuk Ukrainki oraz członek rodziny, której co najmniej kilka pokoleń żyło w Sokalu, mieście oddalonym od miejsca urodzenia autorki Planety Piołun, Łucka, jedynie o dziewięćdziesiąt kilometrów. Sokal leży nad rzeką Bug, na jej wschodnim brzegu. Jeśli spojrzeć na mapę od strony Łodzi czy Warszawy – za Bugiem.
[Więcej można przeczytać w numerze.]