06/2022

Przemysław Dakowicz

Dorastanie do Apokalipsy.
Notatki na marginesie Planety Piołun Oksany Zabużko

Notatka pierwsza: NIEWIDZIALNI
Czy nie zdawało się nam, że Ukraina jest za siódmą górą i siódmą rzeką? Czy nie istniała dla nas co najwyżej połowicznie – jakby oddzielał nas szeroki pas gęstej mgły, w której brodząc, traci się orientację i poczucie rzeczywistości? Od czasu do czasu ta mgła się rozwiewała i wtedy widzieliśmy niebiesko-żółte flagi na placach odległych miast, czuliśmy swąd palonych opon, słyszeliśmy dalekie echa wystrzałów. Czasem jeździli tam nasi politycy, ministrowie i prezydenci. Rozmowy, jakie prowadzili, raz były bardziej udane, kiedy indziej ograniczały się do zdawkowej wymiany nic nieznaczących uprzejmości. Spieraliśmy się o bolesną przeszłość. Wychodziliśmy z rozbieżnych punktów i nie osiągaliśmy wspólnego celu. Były chwile, gdy nasi reprezentanci rozumieli doniosłość chwili – zapewniali o swoim poparciu dla idei wolności, widywano ich w pierwszych szeregach manifestacji maszerujących Chreszczatykiem.

Wysłannicy Ukrainy zjawiali się u nas i mieszkali między nami. Prawie ich nie dostrzegaliśmy – jakby w swojej historycznej i egzystencjalnej odmienności pozostawali dla nas niewidzialni.

O tego rodzaju „niewidzialności” pisze Oksana Zabużko w słowie Do polskiego czytelnika. Wspomina rok 2014 i jedną ze swoich wizyt w Warszawie. Uświadomiła sobie wówczas prawdę, którą u nas bodaj najdoskonalej wyraził Cyprian Kamil Norwid: „Przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek dalej”.

W maju 2014 roku podczas spaceru po warszawskim Starym Mieście ukraińska pisarka trafiła na skwer, na którym ustawiono wielkoformatowe reprodukcje fotografii Willema van de Polla przedstawiające Warszawę z roku 1934. Pierwszą z tablic opatrzono napisem: „To był ostatni taki rok”. Lektura tej frazy podziałała na Zabużko ogłuszająco: „jakoś nagle, jasno i nieodwołalnie zrozumiałam, że to nie jest o «wtedy», tylko o «teraz» […]. Że świat zmienia się, przekraczając jakąś fatalną granicę, właśnie tutaj, teraz, natychmiast. I przeszedł mnie dreszcz. I szłam Nowym Światem, i drżałam z powodu tego odkrycia: że wszyscy ci ludzie wokół mnie jeszcze nic nie wiedzą” (Planeta Piołun)1. Tamtą różnicę między sobą a niczego nieświadomymi warszawiakami porównuje eseistka w Planecie Piołun do infekcji „wszczepionej w krew” – jest nią „nowa wojna światowa”. Przed ośmiu laty ukraińscy artyści i intelektualiści wiedzieli to, co dziś powoli dociera do świadomości ludzi Zachodu… Wtedy ich wiedzą niemal nikt nie był zainteresowany, nawet w Polsce:

Było piękne, słoneczne popołudnie, koło katedry Świętego Jana uliczni muzykanci grali jakąś przyjemną melodię, wokół śmiali się zakochani, nawoływali turyści, przemykały na rolkach nastolatki z lodami – a ja patrzyłam na ten miły, przytulny, nieskończenie domowy świat stołecznego śródmieścia jak przez ścianę łez: na Donbasie rosyjscy najemnicy już wyłapywali ludzi na ulicach i rozcinali im brzuchy za ukraińską flagę […] (Planeta Piołun)


Jako jedyny znak, że nie pozostaje dla Polaków całkiem „niewidzialna”, potraktowała Oksana Zabużko prośbę staruszki z warszawskiej ulicy o „parę groszy” – ale nie miała polskich pieniędzy. Jej walutą była (już wtedy) gorzka wiedza o „nowym świecie”, którego zarysy majaczyły na horyzoncie – świecie wojny, przemocy i śmierci – oraz o przemianie, jaką będzie musiała (któryż to raz) przejść ta część Europy, w której wszyscy żyjemy.


[…]

Notatka czwarta: GORYCZ HISTORII
To banał, ale nie sposób go nie zapisać: w Europie Środkowej większość kryzysów, katastrof i nieszczęść ma swoje źródło w historii. Środkowoeuropejska Apokalipsa dokonuje się nieodmiennie w obszarze walki największych podmiotów politycznych o strefy wpływów (a to znaczy także: o bogactwa naturalne, o potencjał ludzki i cywilizacyjny). Zapewne właśnie dlatego nam, Środkowoeuropejczykom, trudniej zrozumieć słuszne skądinąd nawoływania o powstrzymanie planetarnej katastrofy klimatycznej – mamy własne, „małe” zmartwienia i sąsiadów, którzy od czasu do czasu chcą decydować za nas. Zdarza się, że któryś z nich stawia nas przed alternatywą „mów jak ja albo umrzyj” (Ukraiński palimpsest), tzn. żąda pełnego podporządkowania się, zrzeczenia się własnej tożsamości. Stąd się bierze nasze żałosne, lecz nieuniknione, środkowoeuropejskie „wybili, panie, wybili”, znajdujące najbardziej dobitny wyraz w bliźniaczych, równie pięknych, co przygnębiających hymnach: „Jeszcze Polska nie zginęła…”, „Szcze ne wmerła Ukraina…” (tak w oryginalnym zapisie Pawła Płatonowycza Czubynskogo).

Nawet tragedia czarnobylska – choć posiadała i do dziś posiada ogromny potencjał metaforyczno-symboliczny, ba, metafizyczny („cała życiowa tkanka społeczna, na której zazwyczaj trzyma się nasze «ja», nagle […] spłonęła do cna”, „dusza stanęła naga i bezbronna i żeby się nie załamać, trzeba było uczciwie odpowiedzieć sobie na pytania, nad którymi wcześniej w ogóle się nie zastanawiano: co jeszcze kocham? w co wierzę? za co gotowa jestem oddać życie?” [Planeta Piołun]) – pozostawała przecież w ścisłym związku z polityką i historią, była rezultatem ponadjednostkowych procesów, a zarazem, wkrótce potem, źródłem politycznych i historycznych zmian. Z „powrotem historii” – po jej rzekomym końcu, naiwnie obwieszczonym przez Francisa Fukuyamę – mamy do czynienia w Europie w ostatnich kilkunastu latach. Jego kulminacją są sceny z ukraińskich wsi, miasteczek i miast – uliczny przechodzień zabity pociskiem wystrzelonym z czołgu, kilkumiesięczne niemowlęta z Ołeksandriwki zgwałcone i uśmiercone przez rosyjskich żołnierzy, wanna z napisem „trup” leżąca do góry dnem na którymś z zamienionych w pobojowiska mariupolskich skwerów… Każde z opisywanych wydarzeń, każda ze scen uchwyconych przez obiektyw aparatu fotograficznego lub kamery – to sytuacja graniczna, wobec której „dusza staje naga i bezbronna”.

Postawiony wobec niewyobrażalnego człowiek ratuje się „racjonalizacją”, poszukuje podobieństw i analogii. I znajduje je w czasie minionym. To może jedyny „zysk” płynący z doświadczenia obecnej wojny (zdaję sobie sprawę, jak straszliwie brzmi to w ustach bezpiecznego obserwatora) – że wszyscy (Ukraińcy, Polacy i inni mieszkańcy tachykardycznego serca Europy) przypominamy sobie przeszłość i porównujemy ją z teraźniejszością, że w Innym dostrzegamy siebie, a w sobie odnajdujemy ślady Innego („nie rozumiejąc sąsiadów – przekonuje Zabużko – katastroficznie [katastrofalnie? – PD] zmniejszamy własne szanse na zrozumienie samych siebie” [Planeta Piołun]). Jakby putinowscy zbrodniarze ustawili nam podwójne lustro, w którym „ja” nakłada się „ty”, a „tu” przenika z „tam”. Wnioski płynące z porównań? Nie zmieniają się motywy i metody działania „cywilizatorów”. Pierwszym krokiem jest zawsze – 1933 (Hołodomor), 1939 (niemiecko-rosyjska agresja na Polskę) i 2022 (wojska FR dysponujące listami proskrypcyjnymi i przeprowadzające wśród Ukraińców tzw. zaczystki) – eliminacja elit. Poprzez rozstrzelanie (ciała mieszkańców Buczy, Irpienia, Borodzianki ze związanymi rękami i dziurami po kulach w potylicach – jak niegdyś w Katyniu, Twerze, Charkowie) lub deportację (dziesiątki tysięcy ludzi przymusowo wywożonych do Rosji ze zdobytych ukraińskich miast). Kolejny krok to zainstalowanie nowej władzy – najeźdźca rządzi odtąd per procura, dobrawszy spośród „tubylców” osoby skłonne do współpracy (pisano o rosyjskim planie wyeliminowania Wołodymyra Zełenskiego i przywrócenia na urząd prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza; tego rodzaju zabieg powiódł się w latach 1944–1948 w państwach tzw. bloku wschodniego, w których rządy objęli miejscowi „Janukowycze” – Bierut, Gottwald, Rákosi i inni).

Lektura Planety Piołun pozwala zrozumieć skalę rosyjskich działań deukrainizacyjnych w epoce, kiedy nasi wschodni sąsiedzi byli rządzeni z Moskwy, oraz uzmysłowić sobie, że co jakiś czas dokonywała się tam zagłada inteligencji (sprawa tzw. Spiłki Wyzwołennia Ukrajiny i stalinowski terror lat trzydziestych, szeroko zakrojone aresztowania w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, obejmujące działaczy ruchu tzw. szistdesiatnyków, m.in. Wasyla Stusa, Iwana Switłycznogo, Jewhena Swierstiuka, Mychajłę i Bohdana Horyniów), że planowo zmieniano etniczną strukturę poszczególnych regionów (przypadek Donbasu), czyniąc ludzi nomadami cierpiącymi na „zespół nabytego braku domu” (Planeta Piołun).

W owym czyśćcu historii gubiła się – ale nie zagubiła – ukraińska dusza (sięgam po tak ryzykowne słowo, bo nierzadko pojawia się ono na kartach Planety Piołun). Przekonujemy się o tym na nowo każdego dnia barbarzyńskiej rosyjskiej wojny.

Postscriptum
W kulturze nie ma przypadków, są tylko znaki.

Każdy, kto sięgnie po Planetę Piołun i będzie poznawał tę książkę linearnie, poczynając od wstępu Do polskiego czytelnika, rychło natrafi na opowieść autorki o jej związkach z naszą kulturą. Zaraz w pierwszym akapicie tej osobistej i emocjonalnej narracji przeczyta, co następuje:

W sierpniu 1980 roku nasza rodzina po raz ostatni dostała pocztą swoją polską prenumeratę – kolejny numer miesięcznika „Twórczość”. W tamtym okresie obywatele ZSRR mogli prenumerować zagraniczne czasopisma tylko z tak zwanych krajów obozu socjalistycznego […] – i moi rodzice aktywnie korzystali z tej możliwości, by choć odrobinę uchylić „okno na Europę”, wówczas już dla Ukraińców zabite na głucho. W PRL cenzura pozwalała elitom kulturalnym na nieporównanie więcej niż w Rosji (o Ukrainie po represjach lat 1972–1973 nie ma nawet co mówić!), więc właśnie po polsku, jako nastolatka, po raz pierwszy przeczytałam na łamach „Twórczości” i „Literatury na Świecie” Becketta i Singera, Simone Weil i Nabokova, nie wspominając już o Miłoszu, Herbercie, Mrożku, Szymborskiej – wszystkich, o których w ZSRR należało milczeć. Ze zdrowym młodzieńczym apetytem pochłaniałam felietony i kroniki, pełne obcych nazwisk i aluzji (do dziś pamiętam pseudonim autora – Dedal!): zza tego wszystkiego, jak zza rozświetlonych okien pośród głuchej nocy, lśniło, niepokoiło, wabiło, mieniło się, niedostępne w śmiertelnie sparaliżowanym pod rządami pierwszego sekretarza Szczerbyckiego Kijowie, „prawdziwe życie” […].


Nieco dalej zaś dowie się czytelnik, że ów polski wybór esejów jest dla Oksany Zabużko „rozmową oko w oko” – jak gdyby „wtedy, w maju 2015 roku, stała z mikrofonem pośród Nowego Światu i zwracając się do całej ulicy równocześnie, opowiadała wszystkim chętnym […] wielką opowieść – o moim kraju i wojnie stuletniej z Imperium Zła, wojnie, która tak długo zdawała się nam naszą wewnętrzną sprawą, a okazała się sprawą ogólnocywilizacyjną, i o tym, dlaczego tak się stało” (Planeta Piołun).

Słucham tej Zabużkowskiej opowieści uważnie, starając się zasłużyć na miano „polskiego współrozmówcy” i rozmyślam nad tym, jak bardzo w ostatnich trzech miesiącach zmienił się Ich, nasz świat.

Gdy przed kilkunastoma dniami, biegnąc, jak zawsze w ostatniej chwili, na pociąg do Warszawy, skręciłem z łódzkiego Chreszczatyka, ulicy Piotrkowskiej, w Narutowicza, usłyszałem prawosławny śpiew – zbliżał się do mnie wraz z dwiema ukraińskimi kobietami. Jedna z nich trzymała w dłoni smartfon. Na ekranie ławra Peczerska albo sobór Świętego Włodzimierza. Śpiew z dalekiego-bliskiego Kijowa wciąż brzmiał mi w uszach, gdy z bratem, który na weekend przyleciał z Irlandii, poszliśmy w południe do (odbudowanego po II wojnie) kościoła Świętego Krzyża. Po mszy wędrowaliśmy Krakowskim Przedmieściem w stronę Pałacu Prezydenckiego i (podniesionego z ruin) Zamku Królewskiego. U stóp (zniszczonej przez Niemców w styczniu 1945 roku, a po czterech latach zrekonstruowanej) kolumny Zygmunta III Wazy stali młodzi ludzie z biało‑czerwono‑białymi flagami niepodległej Białorusi. Ktoś przemawiał przez megafon, jakiś mężczyzna trzymał szary karton z fotografiami Hitlera i Putina, między którymi postawiono znak równości, powyżej był napis w języku białoruskim: „Kraj, który pokonał faszyzm, sam stał się faszystowski”. Przed archikatedrą Świętego Jana (zbombardowaną już jesienią 1939 roku, a po powstaniu warszawskim wysadzoną przez okupantów niemieckich w powietrze), w samym środku „miłego, przytulnego, nieskończenie domowego świata stołecznego śródmieścia” (Planeta Piołun), grupa Ukraińców z flagami niebiesko-żółtymi śpiewała patriotyczne pieśni do muzyki płynącej z małego odtwarzacza. Oklaskiwano ich, obdarzano uśmiechami. Ktoś zakrzyknął: „Sława Ukraini!”.

Opatrzony ironicznym tytułem Vivere in pace felieton Dedala ukazał się na łamach miesięcznika „Twórczość” w roku 1975. Choć nie mam pewności, czy czytano go w oddalonej od Warszawy o przeszło siedemset kilometrów stolicy Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, w domu Nadii i Stepana Zabużków, wynotowuję zeń pointę – trzy gorzkie zdania na trzydziestolecie pojałtańskiej Europy: „Im dalsza ta [sc. druga] wojna, tym wspomnienia o niej piękniejsze. Im pokój zawilszy, tym prostsza wydaje się wojna. Tak właśnie ludzkość dojrzewa do nowych szaleństw”.

Dedal to Andrzej Kijowski. Tak brzmi nazwisko felietonisty. Kijowski.

Są tylko znaki, nomina dicendi.

Piszę te słowa jako jeden z redaktorów miesięcznika „Twórczość”, zarazem zaś jako praprawnuk Ukrainki oraz członek rodziny, której co najmniej kilka pokoleń żyło w Sokalu, mieście oddalonym od miejsca urodzenia autorki Planety Piołun, Łucka, jedynie o dziewięćdziesiąt kilometrów. Sokal leży nad rzeką Bug, na jej wschodnim brzegu. Jeśli spojrzeć na mapę od strony Łodzi czy Warszawy – za Bugiem.

[Więcej można przeczytać w numerze.]

Oksana Zabużko: Planeta Piołun, przeł. Katarzyna Kotyńska, Anna Łazar, Joanna Majewska,
Wydawnictwo Agora,
Warszawa 2022. s. 378.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.