Autor i wydawca albumu, Paweł Okoń, całe niemal życie zbierał pocztówki z widokami mostów i jego kolekcja liczy kilka tysięcy egzemplarzy z całego świata. W książce znalazło się ich kilkaset, w tym, ma się rozumieć, przedstawiające także most Kierbedzia: jedna pochodzi sprzed 1914 roku, drugą wydano po roku 1920.
W pasjonującej książce Bolesława Chwaścińskiego Mosty na Wiśle i ich budowniczowie odnalazłem opis poświęcenia i otwarcia mostu Aleksandrowskiego. Kilka zaledwie tygodni po stłumieniu powstania i straceniu jego przywódców na Cytadeli, 22 listopada 1864 roku, o pierwszej w południe namiestnik Berg wyszedł z Zamku Królewskiego i ze swoją świtą udał się na most.
„Racz, Jaśnie Wielmożny Hrabio, przejść pierwszy przez niego i dozwól takowy otworzyć dla publiczności” – skłonił się przed namiestnikiem gubernator cywilny warszawski i wygłosił wiernopoddańczą mowę, z której wynikało, że powstał oto most przyjaźni polsko‑rosyjskiej: „Mamy nadzieję i jesteśmy przekonani, że ta stała komunikacja przez jedną z większych rzek, ułatwiwszy wzajemne stosunki, posłuży zarazem do utorowania serdecznej i szczerej zgody dwóch narodów, połączonych pod berłem Najjaśniejszego Monarchy”.
„Prośmy Boga, aby mieszkańcy tego miasta i tego kraju przejęli się ową prawdą, aby zrzekli się na zawsze unoszenia się do owych zbrodniczych obłędów, które za każdym razem pogrążają Polskę w przepaść nieszczęść. Nasz Najdostojniejszy Monarcha, w swej nieustającej troskliwości o pomyślność tego miasta, położył swą Monarszą ręką kamień węgielny do tej pożytecznej budowy… Podziękujmy Cesarzowi…” – odpowiedział Fiodor Berg. Kawaleria i oddziały artylerii polowej kłusem przejechały przez most, a za nimi ruszył namiestnik otoczony dygnitarzami; orszak skierował się w stronę Dworca Petersburskiego, gdzie przygotowano uroczysty bankiet.
Kiedy po rewolucji bolszewickiej most na Newie w Petersburgu otrzymał kolejną nazwę: most Lejtnanta Szmidta, na cześć przywódcy powstania, które wybuchło na pancerniku „Potiomkin” – w Warszawie, stolicy niepodległej wreszcie Polski, most Aleksandrowski (w 1915 roku zniszczony przez Rosjan i natychmiast naprawiony przez Niemców) oficjalnie już nazywał się mostem Kierbedzia. „Cud nad Wisłą” w wojnie polsko‑bolszewickiej sprawił, że nazwa ta pozostać mogła w księgach stołecznego magistratu na dłużej.
Przez dwadzieścia lat, w najszczęśliwszym okresie życia, każdego dnia pod wieczór dziadek po zamknięciu swojej apteki przy Stalowej na Pradze, odświeżony wodą kolońską, w meloniku i z perłową szpilką wpiętą do krawata, jechał tramwajem przez most Kierbedzia na Stare Miasto i zasiadał w cukierni Trojanowskiego na Miodowej, a później też w innych lokalach, których nazwy babcia Janina potrafiła nieomylnie odgadnąć po zapachu, jaki rozsiewał dokoła po powrocie.
„Mosty dzielą losy kraju – tak zaczyna się wspomniana książka Bolesława Chwaścińskiego. – Mają też własną biografię, czasy chwały, a potem chylenia się ku upadkowi i w końcu odejścia. Tak jak ludzie giną ze starości, a w dobach kataklizmów nierzadko w pełni sił”. Późnym wieczorem 13 września 1944 roku, w przededniu wkroczenia wojsk radzieckich na Pragę, Niemcy wysadzili przęsła mostu Kierbedzia w powietrze.
Uroczystość otwarcia mostu odbyła się 22 lipca 1949 roku, udział wzięli w niej przedstawiciele władz komunistycznych najwyższego szczebla z prezydentem Bolesławem Bierutem, premierem Józefem Cyrankiewiczem i przybyłym z Moskwy marszałkiem Konstantym Rokossowskim. W książce Bolesława Chwaścińskiego opis owej uroczystości nie jest tak ciekawy jak opis otwarcia mostu Aleksandrowskiego. Autor nie cytuje przemówienia Bieruta i aby zapoznać się z jego propagandową treścią, musiałem sięgnąć w bibliotece po stosowny rocznik „Życia Warszawy”.
Od kiedy tylko pamiętam, zażarte dyskusje, czy most Śląsko‑Dąbrowski ma właściwą nazwę i czy nie powinien po staremu nazywać się mostem Kierbedzia, nie miały w naszym domu końca.
– Most jest nowy, lepszy niż przed wojną, a ja mam odwagę, żeby to powiedzieć! – podniesionym głosem zaczynał wuj Roman.
– Odwagę? Ty uważasz, że masz odwagę? – stryjek Jan nie posiadał się ze zdumienia. – Powiedz lepiej, co jest w moście ważniejsze: przęsła czy filary? Oczywiście, że filary – ciągnął, nie czekając na odpowiedź. – A filary są Kierbedzia, przedwojenne i gdyby nie one… – urywał znacząco, a ja wyobrażałem sobie, że podczas otwarcia most Śląsko‑Dąbrowski załamuje się pod własnym ciężarem i przedstawiciele władz najwyższych z prezydentem Bolesławem Bierutem, premierem Józefem Cyrankiewiczem i przybyłym z Moskwy marszałkiem Konstantym Rokossowskim pogrążają się w odmętach Wisły.
– Filary… Boże, jaki ty jesteś naiwny – uparty wuj Roman nie dawał za wygraną i dyskusja toczyła się dalej, pełna argumentów równie dla mnie wtedy niepojętych, jak zdumiewający w swej logice wywód, że napisy „d. E. Wedel” na opakowaniach czekolady firmy „22 lipca” to niezbity dowód klęski komunistów.
Dziadek nie brał w tych rozmowach udziału. Milczał. Komuniści zabrali mu aptekę, która była całym jego życiem, poszedł na państwową posadę, wody kolońskiej używał już tylko od święta, przestał nosić melonik i perłową szpilkę do krawata, w ogóle też nie jeździł na lewy brzeg Wisły.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]