2/2025

Antoni Winch

Dziady hanyskie

Marcel Proust miał swoją magdalenkę, Jan Michalski ma hałdy, szychty, familoki. Napisał o nich w Duchach opiekuńczych, zbiorze krótkich utworów prozatorskich powstałych z zaklinania wyobraźni w rzeczywistość, a rzeczywistości w baśń.

Hajerzy fedrujący po grubach nie są może tak poetyczni jak ciastko rozsławione przez Prousta, ale także w nich ukryta jest poezja, a wraz z nią Czas Odnaleziony. Trochę jest u Michalskiego balladą, trochę reportażem, studium, medytacją, apokryfem i trochę rezurekcją. Tą ostatnią bodaj najbardziej. Nie przypadkiem wszak Ewa i Byno, bohaterowie otwierającej książkę Dąbrówki Małej, trafiają w pewnym momencie na cmentarz. Czytają tam nazwiska zapisane na nagrobkach. Choć zrazu beztroska – „Grzomba trzecia tromba”, „Czekała aż się doczekała”, „Mikusz fikusz” – lektura ta szybko nabiera ciężaru gatunkowego. „Przecież ci umarli odbijają się w swoich nazwiskach” – przerywa Michalski frywolne podśmiechujki swoich postaci niespodziewanym a zdecydowanym cięciem – „na pewno nazwy zachowują w sobie odblaski życia. […] Wymieniając imiona błyskało się tymi odbiciami […] – skoro tamte odbicia jeszcze jako‑tako żyją, to może… nazwy też są żywe?”.

To myśl przewodnia scalająca kolejne miniatury zgromadzone w tomie: że przywołując nazwy i imiona z przeszłości, wskrzesza się tych, co je nosili. Dzieło Michalskiego jest rodzajem dziennika tego zmartwychwstawania, liturgią wspomnień, w której to, czego już nie ma, zjawia się, uobecnia w celebrze słów, metafor, fraz. Duchy opiekuńcze unoszą się tutaj nad światem, jednocześnie głęboko zanurzając się w powszedniość. Brodzą w niej, przenikają ją i – kanonizują.

StadionZaćmienie, na przykład, umieszczone obok siebie. Pierwszy zabiera nas do roku 1973. Polska gra z Anglią na Stadionie Śląskim. Lubański zdobywa właśnie bramkę, na co „faceci przed nami intonują: «Ciebie, Boże, wielbimy, / Ciebie, Stwórcę Wszechmocnego!», po czym odwracają się i częstują nas gorzałą […]. Musztardówka krąży między rzędami”. Chwilę temu, w Zaćmieniu, skupieni wpatrywaliśmy się wraz z Michalskim w „Hałdy kopalni Rymer”. Fotografia „w sensie metafizycznym przedstawia […] pełnię natury – rzecz i jej odbicie, byt i niebyt, tak jak chciał Orygenes”. Zdjęcie wykonał Michał Cały. Było to w roku 1978, pięć lat po meczu, na którym zaraz będziemy walić berbeluchę i śpiewać religijne pieśni. Czy to nie cudowne?

Dla odczucia niezwykłości tego rodzaju wcale nie musimy skakać po kalendarium zdarzeń. Niekiedy wystarczy wsłuchać się w głoski i sylaby. Nie uchem językoznawcy, ale sercem jasnowidzącego w zachwyceniu. Ta parafraza tytułu monografii Jana Błońskiego poświęconej W poszukiwaniu straconego czasu nie pojawia się tutaj bez powodu. Jak obok Prousta bowiem „przesunęło się imię Gilberty”, tak wokół Michalskiego w Centrali krąży „Kleofas”. Fakt, nie jest to zakwitające dziewczę, ale kopalnia. Jednak jakie Balbec, takie i nazwy jego. „Kleofas” był barwą, „ciemną – zielonofioletową”, był również krajobrazem, przynosił „drzewa, wzgórza, wieże, […] szyby, dźwigi, kominy” i tak dalej, do „grobów” włącznie. Jak widać, nie odchodzimy zbyt daleko od cmentarza z Dąbrówki Małej. Tym bardziej że w tej leksykalnej grze w Centrali jest coś z epitafium. Kopalnię „Kleofas” zamknięto w 2004 roku.

Inne widmo wywoływane w trakcie hanyskich Dziadów Michalskiego to chorzowska Huta Królewska. W Weźcie ode mnie tego psa z rozgrzanych pieców zakładu rozlega się potężne „pyff”, a miganie ich łuny „było jak oddech mastodonta: akh arh”. W znajdującym się zaledwie dwa teksty później Turbogolfie harde „pyffanie” pradawnego kolosa zastępuje śmieszny świst „pachów”, „ciachów” i „buchów” piłek golfowych obijających ściany opustoszałego obiektu. Kilka stron, naście akapitów, znaków (ze spacjami) pewnie z paręset tysięcy i trach!, minęła epoka. Z majestatycznie dyszącego mamuta ostał się jeno szkielet. Poza wiatrem hula po nim grupa japiszonów, oddając się rozrywce z pogranicza wandalizmu i… rozpaczy.

„To nie była ich wina” – pisze Michalski o turbogolfistach – „że od turbogolfa rozbolało mnie serce. Że uderzając piłeczki coraz sprawniej, coraz trafniej – wskutek działania czynników wyższych – sam byłem uderzany”. To osobiste wyznanie ma charakter ogólny. Nie tylko autor, świat jego dzieciństwa i wypełniające go mity zostali potraktowani jak ścierwo do zadeptania w ramach transformacji ustrojowej. W roku zamknięcia kopalni „Kleofas” – taki ten świat mały, zwłaszcza w Polsce – Jan Klata wystawił Hamleta w opuszczonych budynkach Stoczni Gdańskiej. Książę w pierwszej scenie spektaklu grał z Horacym w… turbogolfa. Takiej oto, zdawał się wtenczas twierdzić reżyser, dorobiliśmy się szekspirowskiej Danii made in Poland. Mimo wielkich zmian ciągle w niej coś po staremu gnije i wciąż jest więzieniem. W ramach rozluźniania rygoru po 1989 roku jego naczalstwo dało osadzonym coś, co dla niepoznaki nazwało wolnością, a co często sprowadziło się do możliwości doniszczenia rozszabrowanych ruin. Gorzka to zaiste konstatacja. Lecz „kto nie zaznał goryczy ni razu, ten nie dozna słodyczy w niebie”, o czym informują nas inne duchy z innej historii. Widma nie opiekuńcze, a domagające się opieki. Te, które troszczą się o Michalskiego, odzywają się do niego w wymarłym zakładzie: „«Turboludek!» – wołały do mnie cienie moich bliskich w hali o czarnych od sadzy ścianach i pustych oknach. Pan Helmut Grabiński, przyjaciel Taty, kiwał łysą głową. «Bawi się jak elwer»”, czyli bezrobotny.

„Elwer” w gwarze śląskiej znaczy też tyle co „rzut karny”. W piłce nożnej jest on rodzajem egzekucji. Ten sens słowa zatem również tu pasuje. Może nawet bardziej. Jedyna nadzieja w tym, że nie wszystkie „jedenastki” kończą się golem. W przypadku Königshütte – nazwanej tak w 1799 roku na cześć króla pruskiego Fryderyka Wilhelma II, potem, w roku 1935, przemianowanej na Hutę Piłsudski, w latach 1939–1945, czyniąc zadość woli niemieckiego okupanta, ponownie obwołanej Königs, a od 1945 roku noszącej imię polskiego patrona, jakim był Tadeusz Kościuszko, i sprywatyzowanej w roku 2010 – poniekąd się spełniła. Produkcja trwa w niej do dzisiaj, wprawdzie nie na taką skalę jak drzewiej. Ponadto jej część przeznaczono na Muzeum Hutnictwa (otwarte we wtorki, w godzinach 10.00–18.00, kiedy możliwe jest bezpłatne zwiedzanie wystawy stałej Królestwo Żelaza; od środy do piątku w godzinach 9.00–16.00; w sobotę od 10.00 do 18.00 i niedzielę od 13:00 do 18:00). Zawsze coś.

Duchy…, będąc po części baśnią, nie są bajką. Mówią o sprawach trudnych i bolesnych. W tym także o wzajemnych, niełatwych i nieoczywistych, relacjach śląskości z polskością. Przyglądają się one tutaj sobie i w sobie przeglądają. „Słowo «Polska» miało dla mnie barwę jasną i miłą” – oznajmia autor – „rozumiałem Tuwima, gdy pisał o bukietach […]. Na Śląsku mówiono «za starej Polski» na to, co przeminęło bezpowrotnie. W tym określeniu […] odnajdywałem Polskę jeszcze milszą i bardziej egzotyczną”. Jest tu niewątpliwie czułość. Gdzie indziej znajdziemy jednak też czujność. Nakazuje ją choćby ciotka Marie. Według niej „Rosjanie byli lepszymi ludźmi od Polaków”, bo pod Wrocławiem, kiedy zbliżał się front, „samotną matkę z małym dzieckiem w wózku przygarniali do ognisk, dawali, co mieli do jedzenia […], a Polacy odganiali ich i byli wredni”. Jest w Duchach… świadomość skomplikowania śląskiego losu, jego paradoksalności, osobności. Dumnej, lecz także tragicznej. „Kiedyś, jak kąpali się w łaźni, Tata zauważył pod pachą Ujka Ewalda wytatuowane literki SS, ale Ujek nie chciał mówić o przeszłości”, natomiast dziadek Maksymilian, „mimo pochodzenia rodziny Kotów z Frankonii, którym się chlubił, i służby w Afrikakorps, odmówił podpisania Volkslisty i dodania drugiego «t» do nazwiska […], w związku z czym na komendzie policji w Mysłowicach wybito mu wszystkie zęby. Dziadek Maksymilian był trochę fantastą”. A kto stamtąd i wtedy nie był? Bić się za Niemców, nie będąc jednym z nich w pełni tak drogiego im rasowego rozumienia, jak ujek Ewald, czy, jak dziadek Maksymilian, dostać od nich oklep za to, że się do nich nie przystąpiło, kiedy grzecznie pod przymusem proponowali? Tu nie ma łatwych odpowiedzi. A czy są jakieś dobre? Toteż Michalski nie odpowiada, on relacjonuje.

Dokonuje tego w rozmaitych tonacjach. Od komicznej, wpadającej momentami w rubaszną, przez melancholijną, nostalgiczną, do dramatycznie ponurej, zahaczającej chwilami o beznadziejność. Bogactwo to przekłada się na wielogatunkowość tego pisarstwa. Stadion to niemalże jednoaktówka, prawie wszystko dzieje się tu w dialogu, Zaćmieniu niedaleko do eseju, Dąbrówka Mała to opowiadanie, takie teksty jak Turbogolf czy Centrala z poruszającym wdziękiem balansują na granicy fikcji i autentycznego wspomnienia, wreszcie o tatuażu wujka Ewalda i uzębieniu dziadka Maksymiliana dowiadujemy się z Paczek, czyli darów „zza żelaznej kurtyny” – mozaiki epizodów z biografii bliższych i dalszych krewnych autora, układających się w oryginalną kronikę rodzinną.

Nad tą obfitością tematów, nastrojów i poetyk szybuje Duch. Ten sam, co u zarania unosił się nad wodami. Raz przemknie dyskretnie w tle, jak w Marullu, gdy przybierze postać krzyża z czekanów w zasmrodzonym tytoniem gabinecie dziadka, kiedy indziej objawia się na pierwszym planie – w relikwiach Ojca Pio (Pendelverkehr) bądź koncercie bizantyjskiej muzyki liturgicznej (Byzantion). Refleksje przez nią wywołane puentuje zdanie: „nasza ufność nie wspiera się na mowie urzędowej [Kościoła], lecz na mowie dzieciństwa, czyli naszych osobistych relacjach ze Stwórcą”.

Siła Duchów…, ich piękno biorą się z osobistej relacji ze stworzeniem. Czy jest to kopalnia, czy huta, nazwisko na nagrobku czy fotografia, wszystko to opisuje Michalski z ufnością, że w tym, co jest, dostrzeże to, co było, co w tym nadal tkwi i co można ożywić mową dzieciństwa – wierzącą w cuda i sprawiającą je mocą wypowiedzianych zaklęć. Duchy opiekuńcze są ich księgą i brewiarzem.

Jan Michalski: Duchy opiekuńcze.
Archiwum Galerii Zderzak,
Kraków 2024, s. 176.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.