No, jest to miejsce, powiedziałbym, jedyne w swoim rodzaju. Oddajesz sznurówki, pasek, wszystko wiszące. Nosisz takie „gołe” buty jak flaki. Ledwie trzymają się na nogach, szurają. A to szuranie krępuje jakoś. Z każdą chwilą nie chcesz coraz bardziej, ale musisz. No musisz, kurde, bo nie masz już wyjścia. To znaczy, wyjście jest. Jedno.
W każdym razie wszystkie twoje ochy i achy nad niezależnością, indywidualnością w twoim przekonaniu zostają pogwałcone. Nie wierzysz, że to się dzieje naprawdę. Szybko przebiegasz po jakichś wzorcach, które pozwalają ci oswoić sytuację. Myślisz: Lot nad kukułczym gniazdem. To fajne skojarzenie, tylko jakoś w niczym nie pomaga.
Jeżeli nie byłeś nigdy w takim miejscu, a próbujesz sobie to wyobrazić, nie rób tego. To, z czym się zetkniesz, z pewnością będzie inne od spodziewanego. Na początku jest coś w rodzaju rewizji osobistej, od której się zaczęło. Potem oprowadzenie po „miejscu”, nie umiem użyć innego słowa, które byłoby właściwsze. Bo przecież to odział psychiatryczny, duży, potężny, oblegany, przepełniony, bo na NFZ. Wszyscy na kupie, młodociani narkomani, ćpuny w średnim wieku, zapici starsi panowie. Wszyscy jakoś po swojemu równo wyniszczeni. Ten korytarz długi, niekończący się, wypełniony spacerowiczami, myślisz sobie „nie wierzę”, a jednak to nie jest film. Żadne „kukułcze gniazdo”.
Lamperie dwukolorowe, gustowne, na ścianach obrazy, jak mówią oddziałowe, „naszych pacjentów”. Miejsce oswojone, nawet jakoś uczczone tymi obrazkami, jakby były to niekończące się dowody wdzięczności. Jestem już „rozmontowany”, plecak przeszukany, zabierają z kosmetyczki cążki do paznokci.
Pierwsze, co robisz, to stajesz obok, udajesz, że to nie dotyczy ciebie, że to się jakby przytrafia, ale nie jest prawdziwe, nie powinno cię dotykać. A przecież, pamiętaj, jesteś tu z własnej woli, dopada cię chwila żenującej rzewności, że sam sobie to zrobiłeś. Potem zadufanie, że przecież „coś takiego” nie przytrafia się „takim jak ty”. Bo już byłeś w takim miejscu, ale wydałeś na to kupę kasy, co zostało docenione, a usługa na stosownym poziomie. Ale teraz to nie jest hotel, to nie jest sanatorium. To jest odwyk. Ciągle się zapowietrzasz, że dlaczego ja w tym miejscu, że nie spodziewałem się.
Dużo ćpuńskich małolatów, nerwowych dresików, ale też kompletnie pozamykanych facetów, którzy wszystko robią w zwolnionym tempie. To cię przeraża, bo oni tego nie udają, to nie jest wymyślona pantomima, czujesz ciężar tego, co przeżyli naprawdę. Ich twarze są zastygłe, nie wiem, jakieś gumowate, niekontaktowe. Twarze, które nic nie wyrażają, takie czarne dziury, które wchłaniają każde spojrzenie, każdą emocję.
Miejsce przyjęć jest na środku, wygląda jak recepcja wielkiego akademika, za nią miejsca niedostępne, czyli dziuple pielęgniarek i oddziałowych. Nie wiem, czemu mi się ten opis ciągle tak skręca w negatywną stronę. No, jest to upiorne, a jakie ma być? Próbujesz się nie rozsypać, to jest strasznie ważne, żeby tak z początku się nie rozjebać na kawałeczki. To byłby zły początek.
Jak już oddają ci rzeczy i wkładasz te buty bez sznurówek, słyszysz, że w głębi korytarza jest szeroka wnęka, z której dobiega odgłos ping-ponga.
Sala jest na cztery łóżka, zajmujesz właśnie to czwarte, ostatnie. Nie możesz cięgle przestać się zapowietrzać tym „wzdechem czterogwiazdkowego księciunia”. Bo to jest słabe uczucie, słabe. Ale takie to ma być, to nie jest hotel, to nie jest sanatorium, to jest odwyk.
Młody chłopak podchodzi do kolesia, który siedzi przy laptopie: „Hello majster, co ty odpierdalasz za gierkę?”. Komputer jest wydawany z tego „kukułczego gniazda”. Nie możesz mieć ładowarki przy sobie. Dopiero wieczorem, po kolacji, zobaczysz, jak pacjenci zbierają się w chmary, żeby oddać swoje telefony do ładowania. Każda ładowarka ma karteczkę z nazwiskiem. Moja też.
Odkładasz wszystkie rzeczy i idziesz na wizytę do lekarza, który okazuje się oszałamiająco piękną i, jak się później okazuje, zajebiście mądrą psychiatrą z nieskazitelnym gramatycznie polskim, ale łamanym akcentowo ze strony wschodniej. Pośród tego jakby resortowego ponuractwa jest kimś zdumiewającym. Wszystko opowiada, po trzy razy odpowiada na te same pytania. No, naprawdę.
Dziś jest lżej, ale nie wziąłem ręcznika i szamponu, nie wiem dlaczego, wydawało mi się, że to jest tu niepotrzebne, że jest w zestawie startowym. Gorąca woda pozwala obejść się bez chemikaliów, gorzej z wycieraniem. Muszę się ogarnąć.
Siedzę po śniadaniu durnowaty i naburmuszony. Ludzie rozpierzchają się po kątach, jak to ludzie, kręcą się w kółko. Ale jest też cały spacerniak, prawdziwa autostrada, pacjenci „czwórkami” chodzą wzdłuż korytarza, ocierają się o tę piękną lamperię. Nie mówią sobie za dużo, coś tam mruczą, tu słowa wybuchają. Nagle zaczynam rozmawiać z takim trochę nerwowym brunetem. Mówi, może się tak chwali, ile tam nie zrobił aut. Podoba mi się to gadanie. Opowiada o skokach, ile fety przerobił. Gangsterka bez popisu, jaka była siara, jak matka bagażnik otworzyła, a tam pełno zioła. Matka pytała, po co siano wozi w samochodzie.
Zbierało się od dawna, wcześniej mogło się uleżeć, ugnieść, uklepać. Mówić o emocjach jak o karoserii samochodu. Jest taki chłopak, który non stop chodzi, to znaczy, jest w bezustannym ruchu i ciągle mówi do siebie. Najpierw pomyślałem, że ten koleś rozmawia przez telefon i ma niewidzialne słuchawki. Ma około dwudziestu pięciu lat, wygląda jak świeży absolwent AWF. Prowadzi zaciekłe dysputy, wyjaśnia i przekonuje. Tak rozmawiają, jak wynika z moich doświadczeń, przedstawiciele handlowi, przyparci zrobieniem planu na koniec kwartału. Nie wiem, co mówi. Te dysputy są rzeczowe, ale dyskretne. Przemyka przepastne korytarze miękko i bezszelestnie. Słychać, jak ten dialog-monolog się zbliża, mija mnie i się oddala. Arcydzieło akustyki.
Mam problem, na który rodzaj się zdecydować, czy mówić ja, toczyć te obserwacje w pierwszej osobie, czy może ty, zwracać się tonem doświadczonego, tykać się, sapać i charkać w drugiej osobie. Nie wiem, tak mi się płynnie przeskakuje, nic na to nie poradzę.
No, ten ping-pong mnie trochę wkurwia, zrobiłem przerwę i schowałem laptopa do plecaka razem z ładowarką. Co pan robi? – od razu wparowała pielęgniarka. Nie wiedziałem, o co chodzi, jakby zasada oddawania kabla z ładowarką obowiązywała od zawsze.
No, nęka mnie tych pierwszych kilka godzin tutaj. Nie możesz tego pozbierać, nazwać wystarczająco, nęka cię ta niewystarczalność. Co powiesz, nieważne. Są różne fazy, docierają kawałki opowieści, są tacy, którzy odważnie mówią o sobie. A co z tymi, którzy tego nie ogarniają? No, powiedzmy, starsi panowie. Co z nimi? Co tam wybekują i wypierdują? Jak brzmią?
Dzień się kończy. Świetlica pustoszeje, ping-pong dalej napierdala. Niedługo będę musiał oddać ładowarkę do depozytu. Ktoś szoruje podłogę, to znaczy dwóch pacjentów, robią to od wczoraj, może są jakieś dyżury, dowiem się. Idę na drugą część korytarza kawał za klatkę schodową, są tam pokoje dwuosobowe. Od razu czuję się poszkodowany. Bo skoro miałem komercyjną jedynkę, to dlaczego nie mam teraz dwójki?
Adam rozmawia przez telefon z ojcem, „cześć tato, to kiedy mnie odwiedzisz”, powtarza pytanie, pewnie coś z zasięgiem. Podaje jakiś numer telefonu, nie dosłyszałem, a, już wiem, to numer do psychoterapeuty. Powtarza jeszcze raz, ojciec pewnie dopiero teraz zapisuje numer. To numer do ordynatora, żeby ojciec Adama odwiedził, „bo ordynator udziela informacji o stanie pacjenta”, brzmi jak cytat, który jest zniecierpliwieniem. Adam przepytuje go z dat, co jest dziś, liczebniki, które mają, że co? Ostro tam go ustawia, przypomina daty, urodziny babci, to ile ma teraz babcia lat, tato? Ile ma? Znowu nie słyszę, tylko 28, 29, 31, chyba chodzi o dni do końca miesiąca. Żeby ojciec jeszcze w tym miesiącu odwiedził ordynatora. „Tata, a wiesz, jaki rozmiar buta noszę?”
Wszyscy naprawdę się starają, dwóch pacjentów dzielnie kończy sprzątać stołówkę, wydają się zarządcami korytarza i tego wszystkiego. Zaczynają cisnąć, żeby Adam skończył już tę rozmowę. Chcą go wyciszyć, trochę nie rozumiem, na czym polega ta gra.
Pomyślałem o swoich rzeczach. Patrzę na nieświeże już, zielone spodnie, wybałuszone ozory butów, ile mam par skarpetek, ile gaci? Spakowałem się do małego plecaka, jakbym wyjeżdżał na dzień, dwa, słabo się przygotowałem do tej wyprawy.
Docierają do mnie sensy liczebników, które Adam wypluwa do telefonu. On liczy, mnoży, dzieli. Pamiętacie Cube i tego chłopaka, który w pamięci wykonywał operacje matematyczne? No, to tak wygląda. Zły się chłopak robi i zniecierpliwiony, bo ojciec nie nadąża za myślą syna. Zresztą, którą to już wersję słyszę, że ojciec nie nadąża za myślą syna? Ta z liczebnikami robi wrażenie.
Pierwszy pełny dzień w tym miejscu się kończy. Liczebniki jednak nie kapitulują. Majtek mam cztery pary, tak samo skarpetek, trzy koszulki, z których jednej używam jako ręcznika. Szara bluza, sztuk jeden, jest już wystarczająco pobrudzona. W depozycie ładowarka, ach ładowarka, żebym znowu nie zapomniał oddać, bo to już recydywa będzie.
Dziewiętnasta. Co normalnie jest o dziewiętnastej? Główne wydanie wiadomości, telewizor, gdzieś widziałem telewizor, ale nie będę już sprawdzał. Ktoś pogłośnił, akustyczne dziwadło, bo teraz rozchodzi się tępo, na wszystkie strony. Dochodzą jakieś informacje, ale nie składa się to w nic. Miejsce wydaje się idealnie wygłuszone, niewrażliwe na bodźce zewnętrzne, jakby nic poza nim nie istniało. Czuję, jak powoli zwalniam. Co dziś jeszcze było?
Pytali mnie wstępnie o relacje rodzinne. Kto mnie tu przywiózł, kim jest ten pan, który ze mną przyjechał, kim jest dla mnie. Powiedziałem: ojczymem, a mam lat, ile mam, więc to dziwne. Będzie dochodzenie, nie wiem, jak to opowiedzieć. Najlepiej, żeby to był film. Taki, co można zacząć i skończyć oglądać w dowolnym momencie. Załapać się na jakiś fragmencik. „Groził, że mnie zadźga nożem”, ojcobójca.
Adam się jeszcze bawi z ludźmi, „Ej, Paweł, powiedz «Co Adam» – «Co Adam» – «Gówno»”. I tak już z dziesięć razy.
Oddział jest pełny, kolejka do kibla, bo na ten moloch są dwa prysznice i dwie toalety. Tak zbieram sobie notatki, co bym im mógł podpowiedzieć, bo chciałbym mieć chociaż złudzenie, że mogę tu coś dobrego zrobić. Ale dlaczego złudzenie, znowu zjeżdżam w negatywną stronę. Potem robimy ćwiczenia, gimnastyka zgodnie z planem. Każdy coś tam dodaje od siebie, nie można przesadzać, bo są tu też naprawdę starsi ludzie. Ale byłoby inaczej, gdyby z tego „kukułczego gniazda” płynęła jakaś muzyczka (tak muzyczka), żeby ludzie nie wstawali lewą nogą. I te ćwiczenia też nie tak na sucho. Potem wszyscy po toaletach, ubrani, na zaścielonych łóżkach czekają na obchód ordynatorski.
Jest taki chłopak, na którego wczoraj zwróciłem uwagę. Wygląda jak fan Nirvany albo Pearl Jam. Teraz sobie przypomniałem, że go wczoraj wieczorem zaczepiłem, jak ma na imię.
– Kevin.
– Jak Kevin sam w domu – strzeliłem suchara.
– Nie, Kewin przez „w” – poprawił. – A pan tu pierwszy raz?
– No pierwszy.
– To widać.
– A ty który?
– Dziewiąty.
Trudno coś na to odpowiedzieć. Trochę zatyka taka odpowiedź. Ciężkie milczenie wypada jednak przerwać.
– To ile ty masz lat?
– Dwadzieścia cztery.
– Ale maturę zrobiłeś?
– Nie, mam podstawowe. Nawet gimnazjum nie uciągnąłem.
– Schizofrenia?
– No, schizofrenia.
– To teraz akurat taka pora, listopad. Słyszałem, że jeszcze marzec i kwiecień jest trudny.
– Nie, dlaczego, ja akurat lubię, jak jest tak czarno.
Dzisiaj kiwam do niego, jak się mijamy na korytarzu, uśmiechamy się. Starzy dobrzy znajomi. Jeszcze z wczoraj jeden znajomy, co przysiadł się do mnie.
– Widzę, że pan cały czas pisze w Wordzie. Pan coś pisze, książki, scenariusze?
– Tak, coś w tym rodzaju.
Patrzy mi w oczy, przetrzymuje mnie, aż mi głupio.
– To co pan powie na moją historię? Bo mnie ubezwłasnowolniono, przywieziono mnie tu 10 listopada wbrew mojej woli. Bo się podobno stawiałem policji, a jak sprawdzili, że mam żółte papiery, to mnie tu odstawili.
To oczywiste, że się oburzam. Pierdolę coś o prawach człowieka. Odpowiada, że policja ma wszystko nagrane na tych swoich walkie‑talkie, nie było świadków, a nic się nie nagrało na monitoringu. „Będzie sprawa”.
Cały czas się bardzo pocę, efekt odstawienia hurtowych ilości tabletek nasennych. Dostałem skierowanie na detoksykację jak nastajaszczy ćpun i prócz antydepresantów muszę ujechać na jednym relanium. To są w ogóle słowa‑klucze, słowa‑zaklęcia, benzodiazepiny, barbiturany, jak jakieś frakcje antyczne. Benzodiazepiny przegrały walkę z barbituranami. Frakcja barbituranów w ciężkiej walce w mózgowiu gdzieś koło wzgórza hipokampa przegrała. Jakie piękne są te pięcio-, sześciosylabowe słowa, niezwykle rzadkie, bezpośrednio zaczerpnięte z eleganckiej łaciny. Ja poszedłem na skróty, ostatecznie zaprzyjaźniłem się z pochodnymi zolpidemu. Zol-pi-dem. Mógłby wyjść taki mister Zolpidem z lodówki w słynnej scenie telewizyjnego show w Requiem dla snu. Dla snu właśnie. Relanium to też piękne słowo, kojące, mógłby je opisać tylko Nabokov, jak zaczynał swoją Lolitę opowieścią o tym, co dzieje się z językiem w gardle, kiedy się wypowiada to słowo. No, to „re” drażniące przednie podniebienie, „la” z językiem na sztorc, „nium” z tą nosówką, która kończy się zamknięciem warg i dudnieniem przepony. Relanium, jakby tak powtarzać powoli i ciągle, to robi się świetnym ćwiczeniem medytacyjnym.
Ten chłopak, co siedzi tutaj ubezwłasnowolniony, powiedział wczoraj jedno zajebiste zdanie, coś o prawdzie i szczęściu, ale takie, że je kilka razy z nim powtórzyłem, a teraz nie chciałbym przekręcić. Siedzi teraz z kilkoma adeptkami psychologii, bo zaczął się okres rozmów terapeutycznych, i tak będzie z przerwą na obiad do późnego popołudnia. Wstydzę się teraz do niego zagadać, żeby mi to jeszcze raz powiedział, na razie nie mam odwagi go o to pytać.
„Szczęście jest to radosne uczucie, że jest się na dobrej drodze do tego, czego się pragnie naprawdę”. No nie wiem, mnie się podoba.
No i nie doczekałem się dziś na wizytę u terapeuty. Trochę mieszałem wczoraj, że się wypisuję na własne żądanie, scen narobiłem, więc mnie wypisali. A jak wypisali, to wypadłem z obiegu, muszę teraz odczekać swoje.
Wzięła mnie jednak na stronę główna pielęgniarka oddziałowa, która z wyglądu i zachowania przypomina siostrę Ratched z filmu Formana. Zachowanie, oschłość, ale w środku przy bliższym poznaniu dokładna odwrotność siostruni. Powiedziałem mojej lekarce prowadzącej przy widzeniu, że koncerty chrapania uniemożliwiają mi ścieżkę terapeutyczną. Po czterech zolpidemach zjechać na jedno relanium na sali koncertowej się nie da. Mój anioł o ukraińskim akcencie załatwił z „nie siostrą Ratched” salę dwuosobową. Wczoraj przyjęli chłopaka na pierwszej fazie detoksu i z nim mam teraz ogarniać pokój.
– Chrapiesz?
– Nie, ciągle śpię.
I zobaczymy, bo też mam cykora. Trochę posiedziałem z nim w pokoju i już wiem, że jedenaście dni był na B (dół), a teraz go przenieśli na A (góra). B to jest takie ostre A, gdzie leżysz w kaftanie. Dopalacze, amfa, koka, gorsza – 350 zł, ale chrust – taka porządna, co stawia włosy w poprzek od stóp do głów, to 420 za działkę. Policzyli z terapeutą, że przeciągnął w ciągu roku przez nos półtora kilograma. Pyta, czy będzie mógł ode mnie zadzwonić do matki. Bezdomność, bo go z domu wymeldowali i wystawili za próg, gdyż zrobił z domu melinę. Napady psychozy, agresja, zobaczymy, jak będzie. Teraz nie będę spał nie z powodu koncertu, tylko lęku, że mu odbije. Spokojnie, ale tak naprawdę spokojnie, bez żadnych uniesień, mógłby być moim synem. Żebym dziś w nocy ja nie usłyszał groźby o zadźganiu nożem ojca. Trzy dni, a mogę być w odwrotnej sytuacji.
Jak byłem na priv‑detoksie za duże pieniądze, przychodziło do mnie na filmy dwóch młodocianych samobójców. Jeden troszkę z ADHD, drugi wrażliwy i zamknięty w sobie. Tak to było ułożone, że oni będą mi „synować”, a ja im „ojcować” i dzięki temu powstanie odpowiednia ścieżka wspólnoty. Nie powiem, miało to sens, oglądaliśmy namiętnie horrory i Leona zawodowca, ten z ADHD ciągle się cykał i kazał przerywać. Temu drugiemu dałem na koniec w prezencie Małe życie Hanyi Yanagihary.
No, jeszcze wczorajsza rozmowa z moją prowadzącą. Strasznie się wkurwiła, że im mieszam, bo jestem już wypisany, a teraz wszystko od początku. Nieźle mnie sparterowała, nie ma czasu na takich niezdecydowanych, albo się leczę, albo nara na własne żądanie. Bardzo jest zezłoszczona, ale trzyma fason. Czuję się potraktowany bardzo profesjonalnie, wreszcie znalazłem właściwie słowo. Tymczasem z sekretariatu przynoszą mój wypis.
„Pan jednak zostaje”.
Jej zdenerwowanie jest tak mocne, że nawet sekretarce jest głupio. Porządna słowiańska dusza, i jednak ma cierpliwość.
„Ja mogę być taka grzeczna i uprzejma, ale jak pan potrzebuje… – i tu potrząsa zaciśniętą pięścią – wie pan, to ja mogę taka być. Bo ja nie wiem, czy ja mam pana leczyć, raz jedno, raz drugie, ja muszę coś zlecić, czy pan rozumie, co ja do pana mówię?” – Już wkurwiona na maksa, bo jako lekarka prowadząca wychodzi przed ordynatorem na głupa. Zacina się: „Nie wiem, pan mi tu ręcznie podpisze” – wyciąga kartkę A4 i zgina na pół. A ja improwizuję:
„Ja, niżej podpisany, zobowiązuję się do niezmieniania decyzji i poddania się… – co ja tu mam wpisać? – …wskazaniom lekarza prowadzącego w zakresie leczenia tak długo, jak to będzie potrzebne”. Datę sam już uzupełniam, a na końcu magisterski, ale czytelny podpis. „A mogę pani doktor zrobić zdjęcie, że to podpisałem?”. „Nie, nie, to jest dla mnie, żadnych zdjęć nie będzie pan robił, to jest szpital, a nie teatr, rozumie pan?” – chowa kartkę, wstaje i wychodzimy na górę z powrotem na oddział.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]