Więc pozwólcie mi wyznać,
że podszedłem, żeby ujrzeć bogów.
Oni sami cisnęli mnie w dół,
fałszywego kapłana, którym jestem
poniżej żywych, w ciemność, bym
śpiewał ostrzegawczą pieśń tym, którzy mogą pojąć.
Tam
Hölderlin
Żeby była jasność, bogowie są całkiem prawdziwi, bardziej prawdziwi niż my. Nie są jakąś pieprzoną emanacją, efektem ubocznym modlitw. I nie ciskają kamieniami w okna ateistów jak u tego znanego pisarza… nazwisko wypadło mi z głowy. Są mroczni, majestatyczni i straszni. Budzą grozę, ale ta groza jest piękna. Jeżeli zdarzyło się wam kiedyś narobić w gacie, i to nie ze strachu, ale z czystego zachwytu, to wiecie, o czym mówię. Japończycy mają w zwyczaju upijać się od rana podczas hanami, sezonu kwitnących wiśni, gdyż bogowie odbywają wtedy przechadzki po parkach, a spotkanie bóstwa na trzeźwo może skończyć się utratą zmysłów. Jakąś wskazówkę dałby też udział w polowaniach. Bogowie siedzą na swoich ambonach z cumulusów, wciągają ambrozję i nektar, obserwują nas. Trwają łowy, a my jesteśmy zwierzyną.
Pierwszego boga spotkałem w dziewięćdziesiątym trzecim. Miałem czternaście lat i całe życie przed sobą – tak wtedy myślałem. Był piękny czerwcowy dzień, gorący, lecz przy tym rześki. Powietrze uderzało do głowy, odurzające od zapachu bzów. Takie dni zdarzały się kiedyś w maju i w czerwcu. Idealne, jakby produkowali je gdzieś daleko, może w Kalifornii, może w raju, ale na pewno nie na naszym osiedlu, szarym jak płetwa rekina.
W każdym razie dzisiaj wszystko wygląda inaczej. I nie chodzi tu tylko o to, że bloki na Targówku przypominają ohydne bryły budyniu wielkości Godzilli, odmalowane na pastelowo przez panią od plastyki, lecz całkowicie pozbawioną zmysłu estetycznego. Ani o suszę i bardziej upalne lato. Kiedy wspominam tamte czasy, największą różnicę wprowadza światło. Dzisiaj słońce stało się wściekle jaskrawe, a niebo pobladło ze strachu. W roku 1993 słowo „cieplarniany” kojarzyło się co najwyżej z badylarzem i trzaskaniem kasy. Ludzie bali się dziury ozonowej i lodówek, a nam strasznie śmierdziało pod pachami. Feromony i nowe hormony, mutacja i włosy na jajach. Don’t you cry, tonight, seksapil to nasza broń kobieca. W sejmie srożył się ZChN, Wałęsa panował w Polskim
Tak naprawdę to Paweł słuchał Slayera, trochę punka, ale z powodu naprawdę długich piór dostał tę festyniarską ksywę. Może także dlatego, że nie było w nim nic z flower power. Przypominał przyczajonego mordercę. Garbił się, jakby próbował się schować, wzrok wbijał w ziemię, tropiciel spraw niewidzialnych. Rude, prawie czerwone kudły, których nie musiał farbować henną, kłębiły mu się na twarzy i opadały na plecy. Zaczęliśmy zapuszczać włosy mniej więcej w tym samym czasie, w połowie siódmej klasy, ale mnie wyprzedził. Zawsze nosił rzemienie albo pieszczochy na rękach. Miał niezłe mięśnie i pryszcze, nawet pryszcze miał większe ode mnie. Poszliśmy skrótem, wzdłuż ściekowego kanałku, który wytyczał granice naszego osiedla. Co roku toczyły się tutaj zmagania na śmigus dyngus, ale tylko chamy napełniały pistolety, baloniki i wiadra syfiastą wodą z kanałku.
Paweł wgramolił się na rurę, balansując niczym Mały John. Bawiliśmy się tak przez większość dzieciństwa, bo w telewizji puszczali serial z Michaelem Praedem, który był, kurwa, magiczny. Z powodu różnicy wzrostu oczywistym Małym Johnem był Paweł. Robiłem za Robin Hooda, przez co się nieraz skąpałem. Jeden okularnik, chudy kujon o ksywce Czytelnik, rozbawił nas kiedyś do łez, bo chciał być Hernem Myśliwym, zlecać nam misje i w ogóle. Teraz byliśmy prawie dorośli, ale trudno zrezygnować z czegoś, co człowiek robił przez całe życie, co nie?
Pogibałem się chwilę na rurze, ale dziś nie znalazłem w tym nic zabawnego. Może przez ten zapach. Niedawno kilku drani spaliło pod mostkiem kota. Tu zawsze się coś działo. Punki wąchały samarę, walały się stare strzykawki. Niedawno poszła legenda, że jakieś stare pijaczki, lampucery, dorwały pod mostkiem chłopaka z naszej budy i próbowały go zgwałcić. Nie chciał mu stanąć, więc rozeźlone raszple wsadziły mu w chuja wkład od długopisu. Zastanawialiśmy się z Pawłem, czy facet zrobił z tego użytek, zaczął pisać chujowe wiersze czy coś. Te raszple podobno łaziły ubrane w parki, zawsze we trzy, przejebane takie spotkać.
Dalej znów była budowa, u nas wszędzie zaczynała się, trwała lub kończyła jakaś budowa. Jednego roku widziałeś gdzieś zboże lub lasek, drugiego roku był ugór, a trzeciego z wertepów wyrastał nagle labirynt fundamentów. Z początku mnie to wkurwiało. Brakowało mi starych miejsc, gdzie łaziliśmy po drzewach lub budowaliśmy chatki. Wszystko pochłaniał beton. Ale budowy też miały coś w sobie, przypominały nowiutkie ruiny. Dopiero po ich ukończeniu na osiedlu zrobiło się ciasno i nudno.
Na słupie łopotał plakat, przed którym się zatrzymaliśmy. Olać plakat, liczyło się, kto go rozwieszał. Dziewczyna była smukła jak strzała, z prostym nosem i małym dołeczkiem na brodzie. Miała szerokie usta i chłodne, błękitne oczy. Przypominała mi seksowne wojowniczki z tego komiksu Szninkiel, co miały zaszyte oko. Przypominała mi Darię. Jej włosy miały kolor krwawego złota. Gapiłem się na nią w milczeniu, aż spojrzała na mnie i zacząłem żałować, że nikt nie zaszył mi oczu. Nie umiałem zagadywać dziewczyn, a już na pewno takich. Szninkielówna odsunęła się z godnością. Dżinsowa blada kurtka rozpinała się na stromych piersiach. Tak piszą w książkach, ale nie pytajcie mnie, dlaczego. Jakby to były góry, Czomolungma czy inne K2. Pisali też, że są jędrne, ale tego nie mogłem potwierdzić. Jedyna laska, która pozwoliła mi się wymacać, była z tych, które Pan Bóg wystrugał dla hecy.
Mimo zjawiskowego dekoltu dziewczyna z plakatu, tfu, z plakatem, sprawiała wrażenie dumnej i nieprzystępnej. Typ cnotki niewydymki, dałbym głowę. Za to plakat był wściekle barwny jak okładka książek o Conanie czy Kainie, które sprzedawali w naszym sklepiku spożywczym. Zwierzęta, diabelski młyn, wielki wąż. Jakiś olbrzym napinał łańcuchy. Wspaniały Park Asgard, odcyfrowałem.
– I co to ma być? – zapiszczałem, przeklinając podstępne struny głosowe.
– Lunapark. Wesołe miasteczko – odparła z godnością. Mówiła z dziwnym akcentem. Jej głos przypominał miód… a może stopione żelazo.
– Spodoba się wam – powiedziała z naciskiem i wsiadła na rower. Patrzyła na Pawła, nie na mnie. Hipis wzruszył ramionami, a ja gapiłem się na Himalaje. Czułem, że w nocy poczytam sobie Szninkla.
Siłownię otworzyli na sąsiednim osiedlu, obok nowej wypożyczalni wideo i sklepiku spożywczego Kemix, w którym sprzedawali niemieckie wędliny i serki, coca colę, gazety i książki. Nie miałem pojęcia, czym jest Kemix, ale od pewnego czasu każdy szyld musiał mieć literę X, a każdy małolat BMX-a. Niedaleko dogorywał sklep Społem. Coraz bardziej pustawy i szary, przypominał ducha ulepionego z pajęczyn. Kiedyś piliśmy tam kwaśną, chemiczną oranżadę o smaku Czarnobyla i sztucznych owoców, ale nie wytrzymała konkurencji z colą. Amerykański nektar pojawił się w sklepach jakoś wtedy, gdy Hipis wyjebał do śmieci kolekcję zagranicznych puszek po napojach, które każdy z nas z dumą trzymał na ścianie. Potem wszyscy wyrzucili puszki. Nikt nigdy do tego tematu nie wracał, jakby ktoś umarł albo nawalony pokazał pindola. Świat się zmieniał i wszyscy przekonywali nas, że będą to zmiany na lepsze.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]