nie wolno śmiać się ze starych mężczyzn, dawno zatracili tę lepszą część siebie
(choć darmo dostali) są jak wieże bez podstawy toporne i zmurszałe,
zawalone.
Ich chude golenie chwieją się i trzęsą
od nadmiaru pragnień. Nie wolno drwić ze starych kobiet, których nie podejrzewasz
o papierosy i pięć hardych w plastikowej siacie, ich hormonalny wąs
czyni ostatnie pierwszymi
Książka poetycka Sałdeckiej, czytana najprościej, wydaje się zbiorem monologów, składających się na portret (a właściwie, uwzględniając wspólnotowy charakter zapisu: autoportret) mieszkańców wieżowca. Jednak może on być zarówno metaforą społeczeństwa wykluczonych, jak i – ta interpretacja jest mi bliższa – symbolem nawiedzonego domu, tyle że skrojonego na miarę naszych czasów czy wyobrażeń. Całość składa się ze zwielokrotnionego, kakofonicznego chóru cierpiących głosów, przypisanych kolejnym mieszkaniom i imionom zajmujących je bohaterów oraz bohaterek. Nie zawsze da się jasno rozdzielić w wierszach Wieżowca… „ja” i „nie-ja”:
zębem o ząb, kiedy przechodzisz.
piją wódkę oparte o parapet, a może to nie one tu stoją,
lecz ja. boję się myśleć, że przyjedzie policja i tutaj
zastuka, ona się zawsze drze i śmierdzi – powiedzą matrioszki o tej z dołu.
powinny spłonąć, ale szamot nie rozgrzał się
w porę
Demencyjni, szaleni, wycofani, ubodzy mówią ze swoich nisz, w których urodzili się i z których nie zdołali uciec lub do których doprowadziła ich uległość, choroba, nałóg czy zwykła naiwność. Poetka nie harmonizuje tych głosów, zdaje się tylko rejestrować ich nieporadność i bezład, choć w istocie przemyślnie stosuje na przemian formułę bezpośredniego wyznania i mowę pozornie zależną. Wrażenie brutalnej autentyczności, przymglonej onirycznymi akcentami daje niezwykły, miejscami szokujący lub odstręczający efekt artystyczny. W czytelnika biją frazy ciemne jak cios w brzuch: ona „skrzekliwie ujada” (Pieśń żałobna), syn wraca ze szkoły „z przeżartymi policzkami, wyłamaną żuchwą” (Sfora), grupa krwi to „zero er ha ból” (Vieillesse).
By obraz miejsca nawiedzonego przez nieszczęście jeszcze skomplikować, autorka wkomponowuje w tom – umieszczone na tych samych prawach – wypowiedzi z innego, egzotycznego i niesamowitego źródła. Są to wiersze-skargi płynące spod pokładu statku handlarzy niewolników (ja, HooDoo), znad zatoki pełnej moskitów (VooDoo), z dzielnicy Meksyku Tepito, gdzie czci się Świętą Śmierć (Santa Muerte) czy San Cristobal de las Casas (Hidalgo). Przenikają je pogłosy magicznych zaklęć, odpryski rytuałów. Tak odmienne od historii Moniki, starej Hani, alternatywnej biografii Diatłowa, szybko okazują się niezwykle podobne w sferze emocjonalnej. Egzotyka i siermiężna swojskość łączą się w lamencie po nieudanym życiu, zawiedzionych nadziejach, sponiewieranych uczuciach „nie do pomyślenia / nie do zwyciężenia / nie do rozmowy” (Mieszkanie zero dwa). W chórze przebija się czasem nuta zemsty, pomruk wściekłości, zapamiętała groźba, bunt. Najwięcej jednak skargi na bezradność i poddania się losowi, który zawsze przypomni, że nadzieja matkuje głupcom.
Na próżno szukałam w książce tonu nadziei, czegoś, co wyrwałoby mnie z dramatycznego korowodu zer. Jak zresztą egzorcyzmować miejsce nabrzmiałe cierpieniem? Jak wywróżyć sobie lepszą przyszłość, gdy najbliższemu trzeba powiedzieć: „kojarzysz mi się już tylko z nieszczęściem” (Haruspicja)? Mieszkańcy Wieżowca: zero nie potrafią zmienić codzienności. Nie umieją także uciec, chyba że w szaleństwo lub śmierć.