Od kiedy nie podróżuję już pociągami i
autobusami w dalekie trasy, podczas których
każdego wieczoru liczyłam światła w oknach
mijanych domów, liczę jasne okna
u najbliższych sąsiadów. Wystarczy
jedno spojrzenie, bym zobaczyła ich kilka.
Oni tam są – mówię szeptem – żyją,
wspierają się, zabawiają, śmieją się lub płaczą.
Im później, tym częściej światła gasną – w domu
na wprost, po prawej i po lewej stronie ulicy.
Tylko w jednym oknie z drewnianą żaluzją
pali się tak długo, jak i ja u siebie świecę.
Potem, gdy w oknach już ciemno,
a niebo bezchmurne, wpatruję się w gwiazdy,
pragnąc ich krzepiącym blaskiem
zaspokoić tęsknotę za innym światłem.
Jaki będzie epilog tych samotnych praktyk?
Czy ta najjaśniej migocząca gwiazda,
serdeczna pocieszycielka pewnej spragnionej
wiecznego światła duszy, rozświetli jej też kiedyś
ostatnią drogę?