„Nie rozpoznała kodu duszy” – powiedziałby psycholog James Hillman, tego żołędzia, przyrodzonego dajmona, jak nazywali ów boski pierwiastek Grecy, który prowadzi ją, kędy chce, a ona za nim podąża, identyfikując się z nim, ale nie pojmując, czego od niej żąda.
Już nie wydaje jej się, jak kiedyś, że psychologia szukałaby przyczyn w dziecięcej postawie jej siostry. Gdy matka lub ojciec – tu też wiele zależało od kondycji, którą oboje uporczywie trenowali w fizycznej pracy – wprowadzali dyscyplinę wobec najbardziej „niepokojącego” dziecka, którym była starsza, siostra młodsza, po bezskutecznych próbach zatrzymania ręki rodzica z zastygłym przez chwilę w powietrzu pasem, chowała się do szafy, by tam przetrwać atak rodzicielskiego terroru. Nie widzieć, lecz słyszeć, jakby dokonywała wyboru „to be or not to be”, który i tak nie rozwiązywał tej palącej kwestii, bo jedno gorsze było wówczas od drugiego. Dźwięk uderzania pasem o skórę starszej siostry sprawiał, że młodsza, ta w szafie, zatykała uszy i wrzeszczała wniebogłosy, chcąc zagłuszyć wrzaski innego, bliskiego jej przecież dziecka, które nie ma gdzie się schować, i sapanie rodzica, który nie może przestać.
Ów nieuświadomiony przymus, na którym zbudowany był fundament rodziny, to ukonstytuowanie w źle pojętej odpowiedzialności („ja cię wychowam”), rezonuje w nich do dziś. Tyle że w siostrze młodszej przejawia się jako wierność wobec duszy, która albo chce się unicestwić, albo rozpaczliwie pragnie być wieczna. Borderline – powiedzieliby psychologowie. Najtrudniej się leczy, a może i wcale. Funkcjonowanie na pograniczu jest przecież o wiele gorsze niż przekroczenie granicy. Przynajmniej można już skończyć tę maskaradę. „Umrzyj już wreszcie” to niewiele wobec instynktu „Żyj wiecznie”, a pyłek raczej wobec lęku „Naprawdę zwariuję”? Rozpaczliwy lęk, by nie zwariować, może być bardzo długo motorem napędowym życia odurzonego, pochłoniętego przez mgłę nawyków, kompulsji i niosących nadzieję przebłysków świadomości, nawet jeśli naciska się zbyt często równocześnie na gaz i hamulec.
Zarówno starszą, jak i młodszą trzyma to przy życiu. Pozostaje równocześnie największą zagadką indywidualnej egzystencji, której nie sposób rozwikłać. Można jedynie zbliżać się do jej zrozumienia, aby po chwili znów opaść w pustkę nieprzystawalności, choroby i wykluczenia, na co jedyną odpowiedzią zdaje się być milczenie. Młodsza siostra wybiera wobec niej taką postawę.
„Za bardzo cię kocham, bym cię okłamywała” – mówi, gdy pyta ją, czy chodzi na terapię. W niej zaś budzi to sprzeciw, słowo „kocham” odbiera jako szantaż („nie wtrącaj się!”), nie zaś dowód miłości. Jeszcze usilniej szuka więc wyjaśnień, analogii, ulega pokusie oceniania, poszukuje ulgi w literaturze, filmie, paradygmatach mędrców i podobnie do siostry – tonie w wielości wyborów. Inaczej, ponieważ poszukując znaczeń i powołania, ale tak samo, bo kierowana przymusem, jak rozwiązać problem. Obie są skazane na porażkę, choć dążenie każdej z nich jest szlachetne. Siostra chce nie cierpieć, ona chce zrozumieć jej cierpienie. Siostra zachowuje się tak, jakby chciała się zabić, ona wie, że umierały tak wiele razy, że w samej śmierci nie ma nic niestosownego. Żal jej dzieci siostry, które cierpią jej cierpieniem, żal jej konsekwencji, które jeszcze poniosą, i przykro jej, że tak egoistycznie myśli o swoim cierpieniu, które ściśle wiąże się z położeniem młodszej.
Cokolwiek się stanie, już są „naznaczone”. Utracona niewinność dwóch dziewczynek porwanych w wir przemocy przywodzi jej na myśl mit o Persefonie, którą od dziecięcej zabawy w matczynym ogrodzie porwał Hades. Długo przekonywała samą siebie, że w ten sposób Persefona dała świadectwo – aby dojrzeć, trzeba zdołać przeżyć przemoc, nie wyprzeć się jej, nie zaprzeczyć. Siostra nie rozumie tego w taki sposób, ale dlaczego starsza chce odebrać tę szansę jej dzieciom? Zapewne z powodu zagrożenia ryzykiem, że mogą polec w tej walce, gdyż na ufanie w ich indywidualny los, który posłuży im, by zdołały się opanować, i odróżni się od losu ich matki, wciąż brak jej odwagi. Ale czyż odwaga nie wynika w dużej mierze z niewiedzy? Gdy mnożysz wiedzę, mnożysz smutek – mówi rosyjskie przysłowie, a nikt nie zna się tak na duszy, jak Rosjanie. Choć, rzecz jasna, wolałaby, aby się mylili. Wolałaby, aby nie miał też racji René Girard, twórca teorii o mimetyczności, który dowodził, że dwie zwaśnione strony upodabniają się do siebie. A jakże inaczej traktować związek matki i córki, rodzica i dziecka w ogóle, jeśli nie jako próbę naśladownictwa, z którego całe życie próbujemy się później wyzwolić?
„Wszystkie psychologiczne adaptacje maltretowanego dziecka służą podstawowemu celowi: zachować pierwotne przywiązanie do rodziców w obliczu codziennych dowodów ich złej woli, bezradności lub obojętności. Aby tego dokonać, dziecko korzysta z wielu sposobów psychicznej obrony. Dzięki tym sposobom krzywda jest albo usuwana ze świadomości i pamięci – «to nie zdarzyło się naprawdę» – albo umniejszana, racjonalizowana i usprawiedliwiana – «to, co się zdarzyło, to właściwie nie była krzywda». Ponieważ ofiara nie może ani uciec, ani wpłynąć na rzeczywistość, która jest nie do zniesienia, zmienia ją w swoim umyśle” – pisze Judith Lewis Herman w książce Przemoc. Uraz psychiczny i powrót do równowagi.
I ma rację. Obie z siostrą to robią. Młodsza nie wierzy, że to się zdarzyło. Starsza wie, że tak było, tylko nadała temu znaczenie, ponieważ pragnie siebie chronić. Sięgnęła do mitologii, by uświadomić sobie niedosłowność i metaforyczność życia psychicznego. To z kolei przywiodło ją do spojrzenia na rodziców jak na nauczycieli, którzy – nawet jeśli nieświadomie, ale jednak – przekazali jej wiedzę o własnej bezradności i złu, od którego też nie jest wolna. Nie usprawiedliwia ich okrucieństwa, mimo to zdaje sobie sprawę (bo odegrali w tym rolę), jak łatwo można zranić innego.
Zrozumienie to proces. Nie wymaga od młodszej siostry, aby za nim natychmiast podążyła. Pisze jednak dla niej te słowa, w akcie ni to miłości, ni to rozpaczy, powodowana przypuszczeniem, że nie potrafi zrobić nic więcej, niż zanurzyć się wraz z nią w mroku kultury, którą dane jest im razem przeżywać, a przy dobrej woli jej dajmona, odrobinę rozświetlić. Gdy spróbuje przyjrzeć się bohaterom powieści i filmów, którzy stanęli nad brzegiem przepaści, może jej dajmon utoczy łzę współczucia zmęczony już znęcaniem się nad nią. Najpierw jednak ona powinna wykonać pierwszy krok, by otworzyć się na przesłanie tego geniusza w sobie, którego nie sposób okiełznać za pomocą racjonalności i poczucia winy. Te dwie kategorie odbioru rzeczywistości nie są w stanie przyczynić się do jej zrozumienia. Przynajmniej w przypadku ludzi, którzy, tak jak one, mają dużo do zrobienia w akceptacji sfery mroku.
Dotychczas bowiem kierowały się głównie zaprzeczaniem zła w sobie, upatrując nieszczęścia w ponurym losie i ludziach, którzy przyczynili się do tego, że teraz cierpią. Podobnie myślała matka małego chłopca, która w filmie Musimy porozmawiać o Kevinie (reż. Lynne Ramsay, 2011) jawi się jako istota stroniąca od „diabelskiego nasienia”, przyglądająca się swojemu trudnemu malcowi niczym diabolicznemu dziecku Rosemary, o które się nie prosiła, więc jakim cudem je dostała? Dlaczego ja? Dlaczego w ogóle ktokolwiek? – odpowiedzmy jak kosmici w opowiadaniu Kurta Vonneguta, którzy porwali na swój statek Bogu ducha winnego człowieka, by przeprowadzić na nim eksperymenty medyczne. Matka Kevina pozostaje ze swoim pytaniem do końca. Nawet gdy niespokojny niemowlak wyrasta na nastolatka, który na zimno zabija uczniów w swojej szkole. I żaden przebłysk geniuszu nie porusza jej zastygłego serca, które całkowicie wyparło zło ze swojej duszy.
Matka nie wierzy, że to ją spotkało, nie dopuszcza do głosu ważnego pytania – absurdalnego w pierwszym odruchu, ale jakże zasadnego – a może to dziecko zrobiło mi prezent? Nie kupiło go w supermarkecie, ale zaczerpnęło z wielkiego archiwum zbiorowej nieświadmości, z antykwariatu ludzkich uczuć, które domagały się uznania. Podobny mechanizm opisuje w swoim opowiadaniu Samobójstwo jako forma prezentu David Foster Wallace. Matka nie rozpoznaje w sobie nienawiści do siebie samej, którą z kolei doskonale wyczuwa syn. W jej imieniu znęca się nad zwierzętami i staje się obrzydliwie doskwierającym synem, jakiego nie chciałaby mieć żadna kobieta. Utożsamienie się z dajmonem matki do tego stopnia nim zawłada, że popełnia samobójstwo, pozostawiając matkę na zawsze w poczuciu kompletnego niezrozumienia i rozbicia. Co teraz zrobi, nie mając już nikogo, kto tak bardzo by ją kochał, że poświeciłby dla niej nawet swoje życie?
Tego jednak również nie pojmuje, skupiona jedynie na tym, że syn nie był w stanie udźwignąć związku z samym sobą. Ale czy prawda nie jest zgoła odwrotna? I w doświadczeniu jej duszy jest to jedyna sprawa do załatwienia, jedyne pokrzepienie, jakie może zdołać osiągnąć – zrobiłam to sobie sama i muszę z tym żyć. Nie ma od tego ucieczki, nie ma wybaczenia ani ulgi, jednak właśnie przyznanie, że tak się sprawy mają, może być ze wszech miar uwalniające. I tylko doświadczający tego stanu może o nim cokolwiek powiedzieć. Zwykle osadzając owo doświadczenie w kulturze i pozostawiając je jako dziedzictwo dla przyszłych pokoleń, by bez końca próbować uchronić innych przed popełnieniem podobnych błędów. Bez końca, bo problem ów poruszały już najwybitniejsze umysły, choćby Tołstoj w Annie Kareninie („Wszystkie szczęśliwe rodziny są takie same, a nieszczęśliwe są nieszczęśliwe na swój sposób”).
Jednak umysł potrafi przechytrzyć nasze wyobrażenia o samych sobie. Podsyła nam wizje, rojenia i rozwiązania, które mogą wprawdzie pochodzić z intuicyjnych przeczuć, ale nawet jeśli ekscytują nas owe źródła, nie zmienia to faktu, że nierzadko prowadzą na manowce. Tak jak dajmon często nas przerasta, oczekując od nas wysiłku ponad siły, ciągłego przekraczania samych siebie, własnych granic i lęków, tak umysł igra z nami, podsyłając szalone interpretacje. Weźmy postać pułkownika Kurtza z filmu Czas apokalipsy (reż. Francis Ford Coppola, 1979), luźno opartego na motywach powieści Josepha Conrada Jądro ciemności. Wybrałam film, nie książkę, aby zobrazować ważny motyw doświadczenia złamanego przez los bohatera, bo Kurtz filmowy przemawia do nas również przez niezapomnianą rolę Marlona Brando, który dociera z obrazem szaleństwa o wiele sugestywniej niż wymagająca Conradowska wizja.
Przeniesiona w realia wojny wietnamskiej historia kapitana Willarda, który otrzymuje misję odnalezienia i zlikwidowania pułkownika Kurtza, który zdaniem przełożonych zwariował, ma swój kulminacyjny moment, w którym Kurtz opowiada: „Kazali nam szczepić wietnamskie dzieci. Pojechaliśmy. Zaszczepiliśmy. Przeciwko Heinego-Medina. A potem wybiegł za nami stary człowiek. Płakał. Nie mógł wydusić słowa. Wróciliśmy. Partyzanci z Wietkongu obcięli ręce wszystkim zaszczepionym. Leżały tak na kupie. Sterta małych rączek. Pamiętam. Płakałem. Szlochałem jak jakaś stara baba. Chciałem wyrwać sobie wszystkie zęby, bo nie wiedziałem, co robić. Żeby pamiętać, żeby nigdy nie zapomnieć. A potem zrozumiałem. To było olśnienie, postrzał, diamentową kulą między oczy. Pojąłem ich geniusz. Bo to był geniusz. Wola, żeby coś takiego zrobić. Doskonała, nieskażona i czysta. Zrozumiałem, że są od nas silniejsi, bo potrafili to znieść. Nie byli potworami. To byli wyszkoleni żołnierze. Walczyli całym sercem. Mieli rodziny, dzieci, potrafili kochać. A jednak mieli siłę. Siłę, aby zrobić coś takiego. Gdybym miał dziesięć dywizji takich ludzi, nasze kłopoty szybko by się skończyły”.
Kurtz bez wątpienia zwariował. Ta ocena nie chce być inna w umyśle widza, który oczyma wyobraźni przygląda się stercie obciętych dziecięcych rączek. Jednak zwróćmy uwagę, że „zrozumienie” do Kurtza dotarło nie od razu. Nie został zabrany z Wietnamu, nikt go nie uratował, nie pomógł, nie wyjaśnił, nie zapobiegł, nie ocalił z piekła. Ocalenie przyszło z intuicji. Aby mógł nadal walczyć, a nawet żyć, jego umysł stworzył racjonalizację dającą siłę do przeżycia: „Oni są od nas silniejsi, bo potrafili to znieść” – powiada. Dając tym samym dowód, że chce żyć, pragnie znieść ból, którego człowiek szlachetny, o jego biografii, z jego klasą i manierami, nie miał prawa przeżyć. I w gruncie rzeczy nie przeżył. Umarł przecież dawny Kurtz, narodził się potwór, uporczywie trzymający się życia i upodobniony do oprawców, którymi kiedyś tak pogardzał.
„Masz prawo mnie zabić, ale nie osądzać” – przekonuje kapitana Willarda, także bliskiego obłędu w wyniku zła, jakiego doświadczył i które widział. „Ci, co nie wiedzą, nie pojmą, czym jest groza. Groza ma twarz. I musisz się z nią zaprzyjaźnić. Groza i moralny terror to twoi przyjaciele albo wrogowie, których musisz się bać”.
Willard ocenia: „Zerwał z nimi (ze światem, jaki znał i był mu bliski), zerwał z samym sobą, nigdy nie spotkałem nikogo tak rozbitego”. Tak działa doświadczenie, przekraczające nasze możliwości udźwignięcia bólu. Większość z nas nie wydobywa się już na powierzchnię, dryfując bezradnie w oparach nałogów, kompulsji i nadawania znaczeń czemuś, co nigdy nie powinno się było wydarzyć. Ale skoro jednak się stało, albo od tego uciekamy, albo tworzymy rozmaite teorie: pokazali mi swoją siłę, bo byłem słaby; to była lekcja do odrobienia; w poprzednim życiu musiałem popełnić podobne czyny; to kara za grzechy itd. Wszystkie te teorie testujemy na sobie, wpędzając się w coraz większe poczucie winy, jednocześnie nie ustając w wysiłkach, aby móc się z niego wyzwolić. Drążący konflikt wewnętrzny i walka z nim stają się naszą etykietą, nadając twarzy bolesnego wyglądu, a sercu nieprzejednania, by w skupieniu na swoim cierpieniu nie zauważyć powołania, za co spotyka nas „kara” wykluczenia, którą sami sobie wymierzamy. „Ponieważ ofiara nie może ani uciec, ani wpłynąć na rzeczywistość, która jest nie do zniesienia, zmienia ją w swoim umyśle” – i znów słowa Judith Lewis Herman pasują jak ulał. My, ofiary, zawsze tak robimy, aby przeżyć. I choć chciałybyśmy umrzeć, o wiele bardziej wybieramy życie, do którego nie mamy żadnych kompetencji, ale które domaga się od nas wypełnienia powołania.
„I wish I could understand her. She is always ill” – mówi angielski mąż jej młodszej siostry.
Bezradna starsza siostra odpowiada mu przykładem, świadectwem „tych, co przeżyli”, powieścią-manifestem izraelskiego pisarza Dawida Grosmana Wchodzi koń do baru (przeł. Regina Gromadzka, Świat Książki). Autor ponad dwadzieścia lat szukał formuły na to, jak rozprawić się z traumą w taki sposób, aby powstające dzieło było czymś więcej niż podzieleniem się nieprzetrawionym bólem. I znalazł.
Oto komik Dowale podczas spektaklu stand-up comedy wikła publiczność w grę, z której nikt nie ma wyjść zwycięsko. Opowiada swoje życie tak, jakby brało w tym udział całe jego istnienie, przerywając raz po raz dowcipem, który zatrzymuje przy stoliku coraz mniej uczestników. Ci, którzy zostają, być może rozumieją więcej, ale niewykluczone, że nie pojmują już niczego. Wyzwalająca niepewność? Czy to w ogóle jest możliwe? Siłą tego zręcznego pisarstwa jest wyrzucanie czytelnika za burtę, gdzie kłębią się silne emocjonalne stany, by po chwili rzucać mu koło ratunkowe w postaci atawistycznego śmiechu, który osiągnąć można dzięki rubasznemu dowcipowi. Mały chłopiec, nie rozumiejąc świata, lepiej sobie radzi, chodząc na rękach i z tej perspektywy oglądając rozgrywające się życie. Dorosły mężczyzna, rozumiejąc już więcej, ale nie wiedząc, czemu służy to, co przeżył, jest w stanie podołać kolejnym dłużącym się dniom, piętnując strach opowiadaniem niedorzecznych historyjek, od których sala ryczy ze śmiechu. Nagrodą jest ulga, którą trudno opisać. Wiadomo za to, skąd się wzięła. Dawid Grosman jest mistrzem żonglowania nastrojem nie po to, aby osiągnąć tanie efekty. Odmawia trwania w traumie. Pisze i opowiada w taki sposób, że ją oswaja, choć wie, że ktoś, kto jej doświadczył, stał się nieznanym sobie dotąd człowiekiem. Zanim jednak się z tym pogodzi, potrzebuje odbić się w oczach innych, robiąc coś, co zawsze robili ludzie szukający pocieszenia – opowiadając. Nie po to, by go zaakceptowali, ale po to, aby potwierdzili, że kiedy skończy, znów będzie całkiem sam. I nie ma od tego odwrotu. I choć z trudem, godzi się z tym.
Wchodzi koń do baru to hołd złożony życiu przez człowieka, który utracił dziecko w sobie, gdy musiał wybrać, które z rodziców poświęci śmierci. I choć wybór ten nie miał nic wspólnego z rzeczywistością, ukształtował go na całe życie. Szczególnego znaczenia nabiera jednak dopiero wtedy, gdy uświadomimy sobie, że Grossman-pisarz stracił dwudziestoletniego syna podczas wojny Izraela z Libanem. A mimo to jest wierny swoim przekonaniom – nie wolno utkwić w traumie. Nie po to przeżyliśmy piekło.
Dlaczego starsza siostra zdołała wybrać nieutkwienie w traumie i trzyma się tej decyzji mimo pokus, by zrezygnować, a młodsza wciąż w niej pozostaje, choć pragnie tego samego? Dlaczego dane jest starszej, w rozumieniu społecznym, kulturowym i rodzinnym, radzić sobie z traumą skuteczniej, bo już bez obciążeń innych, mimo cierpienia, które nigdy nie zdołało jej opuścić? I czy na pewno tak jest? W końcu to starsza doświadczała traumy dzieciństwa, a młodsza przyglądała się temu, co czyniło je obie bezradnymi w równym stopniu. Czy starsza nie wywołuje sztucznych porównań, nie próbuje wywyższać się nad młodszą, świecić przykładem, którego autorytetu, jako starszej siostry, młodsza nie pragnie naśladować, bo zdaje się jej obłudną mistyfikacją? Czy deklarując chęć pomocy, starsza nie identyfikuje się jednak z faktyczną bezradnością, bo przecież nie zdoła zmusić młodszej do niczego, czego nie poczuje w rdzeniu swojej istoty? Czy przemawia przez starszą troska o młodszą i jej dzieci, ale też o męża, który ją kocha, czy może troska o siebie samą z obawy, że młodsza umrze, a starsza, poprzez swoją ignorancję, niepewność i zaniechanie, nie powstrzyma jej przeznaczenia? Wreszcie, kim jest starsza, żeby mówić młodszej, jak żyć, i czy na pewno jej paradygmat widzenia rzeczywistości należy do dziedzictwa młodszej, dostarczy jej duszy paliwa, by uporała się z życiem, jakie dla siebie wybrała? Lecz czy wybrała, czy pozwala, aby było wybierane w jej imieniu przez mroczne siły, które nieuświadomione, nazywa swoim przeznaczeniem?
Świadectwo uświadomionego wyboru daje Edward St Aubyn w autobiograficznej powieści Patrick Melrose (W.A.B., przeł. Łukasz Witczak). Tę książkę powinni przeczytać wszyscy, którzy uważają, że pedofilia to wymysł, a dzieci same wpychają się dorosłym do łóżka. Opowieść o piekielnie inteligentnym Brytyjczyku, wrażliwym chłopcu, narcystycznym draniu, naćpanym, zbuntowanym aniele, używającym ironii jak noża do ostryg, ale świadomym, że znalazł się w jej pułapce. Mój Boże, wkraczamy w strefę borderline! Strach miesza się w czytelniku ze współczuciem, ból z ulgą, smutek z ekstazą, tak samo jak w bohaterze, który próbuje utrzymać związek z samym sobą, mimo że nic, prócz pieniędzy, zdaje mu się nie sprzyjać. Ale to nie pieniądze są tu ważne, łatwo przyszły, łatwo poszły. Istotne jest to, co może zrobić z człowiekiem trauma i jak bardzo trzeba przekroczyć siebie, aby choć na milimetr wyściubić nos zza cierpienia, które nie chce odpuścić.
I najważniejsze – ten obraz nie rani. Nie widzisz Patricka, obgryzając paznokcie, na stojąco, nie mogąc wytrzymać napięcia. Oglądasz go, chcąc wiedzieć, jak to się skończy. Co zrobi ten przystojny, obarczony ciężarem ponad siły człowiek, żeby chciało mu się żyć? Co zrozumie i czy uda mu się odpuścić? Czy odpuszczenie w ogóle jest możliwe? Bo że dąży do tego, nie mamy wątpliwości, obserwując jego zmagania. I kibicujemy mu. Bo jest zbyt piękny i wrażliwy, aby umarł tak poniżony. I za inteligentny, żeby w końcu nie pojął, że to nie jego wina. Ale czy wystarczająco silny, aby nie zostać emocjonalnym jojo? To pytanie do każdego z nas, kto choć raz poczuł się jak on.
Patrick Melrose odpowiada wreszcie starszej siostrze, lecz znów niepokojąco, w stylu, do którego zdążyła już przywyknąć, że nie ma odpowiedzi dających wyzwolenie, przynoszących wolność od tego, co na zawsze będzie bolało. „Wiedział, że jeśli chce zrozumieć zalewający go chaos, będzie się musiał wyrzec ochrony tamtego kruchego bohatera, tak jak musiał się wyrzec złudzenia, że chroni go matka, przyznając przed sobą, że rodzice byli nie tylko antagonistami, ale także wspólnikami. […] Może to, czego myślał, że nie może znieść, składa się po części albo w całości z myśli, że nie może tego znieść. Nie był pewien, ale musiał się dowiedzieć, otworzył się więc na uczucie całkowitej bezradności i niespójności, którego chyba przez całe życie próbował uniknąć, i czekał, aż rozpadnie się na kawałki. Stało się jednak inaczej. Zamiast poczuć bezradność, poczuł równocześnie bezradność i współczucie dla tej bezradności. […] Współczucie rozlewało się coraz szerzej, aż ujrzał siebie na równi ze swoimi domniemanymi prześladowcami, zobaczył w rodzicach, którzy wydawali się przyczyną jego cierpienia, nieszczęśliwe dzieci rodziców, którzy wydawali się przyczyną ich cierpienia: nikt nie był winien i wszyscy byli winni, a ci którzy zdawali się ponosić największą winę, najbardziej potrzebowali pomocy”.
W ten sposób Patrick Melrose urzeczywistnia doświadczenie tak wielu z nas, ofiar, które pragną wyzwolić się z ciągłego składania ofiary z samych siebie. W tym doświadczeniu zawiera się Wallace’owski syn, który w prezencie dla matki popełnia samobójstwo; Conradowski pułkownik Kurtz poświęcający duszę mrocznemu fantazmatowi, by z lęku przed szaleństwem oszaleć w istocie; matka Kevina lękająca się o los syna, by doczekać w bierności i zaniechaniu wobec własnych potrzeb dokładnie tego, czego najbardziej się obawia. „A kiedy rodzic staje się bezradny, może chcieć nadużywać władzy. Pytanie o władzę jest jednym z kluczowych w rodzinie. Sytuację w rodzinie można też traktować jako metaforę sytuacji społecznej” – wielokrotnie przekonywał profesor Bogdan de Barbaro, psychiatra i terapeuta, lecz głos jego był ledwie słyszalny w jazgocie nurtu życia (zakupy, wir pracy, rywalizacja, romanse, mowa nienawiści), jaki dopuszczamy do naszych uszu, byle zagłuszyć subtelne drgania pochodzące z wewnątrz nas.
Dlatego starsza siostra pisze do młodszej, droga siostro, spójrz!, by dać świadectwo takim jak one. Bo dotyczy starszej lęk matki Kevina, matki, która poznając los innej, opamiętała się, zanim doszło do najgorszego. Zamiast kierować reflektor na dziecko, skierowała go na siebie. Co dziecko mi pokazuje? – stało się kluczowym pytaniem w przerwaniu zaklętego kręgu zgubnych powtórek biografii wielu rodzin, które nie rozpoznały „jądra ciemności” własnej duszy. Starsza podziela doświadczenie Patricka Melrose’a, lecz zanim wspięła się na poziom rozumienia losu, którego to pojęcia i on z taką determinacją pragnął, dała się uwieść nadawaniu znaczeń własnej historii, która zraniła ją śmiertelnie. I ten etap był konieczny, ale zatrzymać się tu byłoby kolejnym zaniechaniem, nie stanowiło rozwiązania problemu. Utkwiłaby w niemocy, znów obciążając siebie, a przecież przeczuwała, że jest coś więcej do uchwycenia, do czego dąży jej indywidualne doświadczenie, sumujące się przecież w zdrowym społeczeństwie, w ludzkiej rodzinie, którego jest cząstką.
To zdrowe społeczeństwo nie produkuje takich ludzi, jak Jarosław Kaczyński mówiący „wara od naszych dzieci”, gdy nowa rzeczywistość – różnorodna seksualnie, wielokulturowa, wieloznaczeniowa i też domagająca się uznania, przerasta go. Nie ma dzieci, ale posługuje się, podobnie jak inni politycy, którzy magnetyzują tłumy trawestacjami szlachetnych idei, Korczakowskim „Wszystkie dzieci są nasze”, aby przenicować dobro w zło, w grozę, która staje się realnym zagrożeniem dla życia i godności innych. Wojnę, która toczy się w nim, ten pełen napięcia syndrom „złego nasienia”, wewnętrzny konflikt zranionego dajmona, przelewa na nieświadomy, pozbawiony wiedzy na temat delikatnej psyche tłum, niczym nie różniący się od popierających wojnę w Wietnamie, i cywili, i żołnierzy, którzy stają się narzędziem w rękach okrutnego bóstwa. Sami je wybieramy, decydując, jak daleko sięgać mają jego macki. Zdrowe społeczeństwo nie wybiera narcystycznego Trumpa i neurotycznej pierwszej damy, nie klaszcze Orbanowi, gdy przejmuje wszystkie media w kraju, ani nie zamyka oczu na Fritzlów i Brejvików, którzy tylko pozornie zakulisowo prowadzą misję życia. Wreszcie, zdrowe społeczeństwo nie chroni księży pedofilów i nie domaga się pozostawiania ich pomników, gdy prawda o sprawcach zła, którego nie wolno usprawiedliwiać, wychodzi na jaw i boli.
Nie mamy wpływu na wszystko, dlatego większość z nas potrzebuje nadziei, zwłaszcza gdy cierpienie jest długotrwałe. Możliwe, że starsza siostra nigdy cierpieć nie przestanie, nigdy się nie podniesie, nie będzie tym samym człowiekiem. A jednak żyje, wciąż żyje, a więc może coś jeszcze zrobić, aby – nawet odczuwając ten ból – próbować się wznosić ponad, choćby robiąc coś dla innych, dzieląc się tą częścią siebie, która nie jest martwa i która pozwala jej wierzyć, że żyje po coś. Choćby po to, by dać świadectwo, że nawet w bezradności zawsze jest ziarenko czegoś, co wyrasta również, a może przede wszystkim – z przegranych. Maleńka cząstka współczucia multiplikująca się w tych, którzy przeczytają, wysłuchają lub zaufają, że dopóki nie myślę: „wiem”, lecz „chcę zrozumieć”, jesteśmy uratowani.