Czym jest sztuka? Chwyciłam za długopis, zwykły, i zaczęłam pisać, co od dłuższego już czasu tłukło mi się po żyłach. Sztuka jest prze-chodzeniem. Poprawiłam: do-chodzeniem. Zatem sztuka jest dochodzeniem słowo po słowie, nuta po nucie, dłuta po kuciu – kucie do wieczności, którą zwą czasem Absolutem. Do tego, co pod powierzchnią, w głębi. Jest sama wiecznością najgłębszą. Pełnią bycia człowiekiem.
A może się mylę. Jest tajemnicą, ale taką, która nie strzeże siebie samej zazdrośnie przed człowiekiem? Można, trzeba do niej dążyć? Czeka na odkrycie?
Zacznę prozą. Od tego, gdy jeszcze go nie było. Słowa zapisanego. Mojego. O ogóle nie mówię. Nie znam go dostatecznie. Nie-moje jest. A to moje jeszcze niepołączone, samotne, krążyło gdzieś po jelitach, po żyłach, we krwi, w ustrojowych płynach. Podchodziło już pod gardło, powolutku dławiło lub raczej wołało „już jestem!”. Jeszcze nie było. Musiało czekać. Musiało poznać inne słowa, zbratać się z nimi, oswoić. Z rzeczą musiało się zbratać. Na samym końcu.
Jestem w Rzymie. W tym nie-wiecznym mieście, które w proch się obraca, od dawna. Słowacki przyszedł mi do głowy i jego „łzy wylane”. Teraz, patrząc na miasto, łez już by nie wylewał. Za Sępem Szarzyńskim powtórzyć też wypada o mieście siebie zwalczającym. Zwalcza nadal. Tyle z niego zostało. Na wieki zostanie. I będzie nadal zwalczać!
Siedzę w jednej z tutejszych kawiarni. Nie jest to Caffè Greco, w której bywali Stendhal, Goethe, Byron, Mickiewicz, Słowacki, Liszt, Norwid, Keats, Ibsen, Andersen, Mendelssohn, Wagner, Sienkiewicz… Lista jest długa. Dlatego wybrałam inną. W proch wali się tamta. Niedosłowny, ale nie mniej bolesny. Mit umyka przed sporem, jednym z wielu, który nakazuje mitowi usunąć się w cień. Z mitem, który stworzyli tamci. Znak czasów nowych. Nasz znak.
Takie refleksje naszły mnie tu, gdzie był (nacisk kładę na czas przeszły!) niemal początek rzeczy. Wszystko w nawiasie można zmieścić. Wszystko mniej ważne, dopowiedziane. Pospieszne. Dyszkantem. Szeptem. Nigdy krzykiem. Takim pół-człowiekiem. Siedzę zatem w kawiarni. Jednej z wielu. Mam stąd widok na Il Gesù z jednej strony (jego ściany są brązowe lub beżowe, wszystko od interpretacji zależy) i na zasłoniętą współczesnymi konstrukcjami Piazza Venezia (budują tu stację metra – znak nowych czasów!) nieco po lewej.
Jak dużo można zmieścić w nawiasie!
W ręku mam tom Zagajewskiego. We włoskim przekładzie (Dalla vita degli oggetti. Poesie 1983–2005. A cura di Krystyna Jaworska. Milano 2012). Wybieram zupełnie na chybił trafił (nie wierzę w przypadki). Tytuł Roma, città aperta. Nie pytam, co autor miał na myśli. Pytam, co sama czuję, gdy czytam (tak nas uczyli w szkole).
Sceny z życia wzięte, zwykłe, ale nie dotyczą go (mnie) idących ulicą. Nie jego (mój) świat. Świadectwem staje się tylko wiersz jak „krótka tragedia”. Samotność jego (i moja). Co święte, jest wprost na ulicy, nawet nie obok. Jest w niej. Co brązowe, więc wielkie lub tylko kolor brązu przypominające, jak rzymskie fasady, jest gorsze od tego, co ludzkie (nasze?). I poczucie (Czy tak czuł się Mateusz powołany? Nie wiem!), że może jesteśmy zbyt podli na miano. Człowiecze.
Skupiam się na jednym szczególe, ale to kwestia interpretacji, jak wszystko, co nas otacza (Czy istnieje choć jedna prawda? Rzecz poza słowami, które jej nie ranią?). Skupiam się zatem na twarzy Narcyza u Caravaggia.
W tłumaczeniu, które mam przed sobą, jest ona inanimato (‘nieożywiona’ – umieszczam w nawiasie, a poza wyrzucam, co moje), ‘w którą jeszcze ducha nie wtłoczono lub która ducha nigdy nie doświadczy’. Sięgam po obraz. Widzę twarz w wodzie odbitą. Oczy zamknięte, usta zamknięte. Widzę twarz. Kogo? Chopina, tę spod ręki Clésingera lepszą lub bardziej dokładną, jak śmierci oblicze. Inanimato – bez ducha zatem, którego nigdy nie miała, jak twarze posągów lub też która ducha miała, ale potraciła. Jest zatem tylko ‘morta’, zwyczajnie, potocznie, codziennie, a przez to tajemnie. Jest martwa!
Patrzę na coraz ciemniejsze ulice (tu, z tej strony, między budowlami, nie budynkami, zmrok zapada szybciej). Jest pusto. Urbs morta! Urbs inanimata! Urbs Aeterna?
Przypomniał mi się jeszcze jeden autor. Czechowicz. Z początków wędrówki. Ale to już historia zwyczajna. Można by powiedzieć, ludzka. Tym bardziej, gdy patrzę na tekst, który wyszedł spod jego pióra.
Jak u Zagajewskiego, jego obraz w wierszu o pierwotnym tytule Jesień jest kolorowy: brązowawo‑zielonkawy, rdzawy, czerwony i za‑śniedziały (Czechowicz, Notatnik 1936–1938. Lublin 2015).
On też (być może, do końca nie wiem, czy pytam o głos mówiący, czy o zdanie autora) czuje się jak gość w tym, co powinno być jego, a nie jest. I ma nadzieję. Tym razem na to, że to człowiek dotknie nieba. Nie dość powiedziane: będzie oparciem! Oporem. Prostym, jak proste są jego słowa. Człowiecze.
Następny zatem przystanek: Lublin. Trafiam tu przez czysty przypadek. W drodze do czego innego. W wielkim pędzie. Zapominam nawet, że to miasto (między innymi) Czechowicza. A później, już po chwili, szukam jego domu. Lub przynajmniej miejsca, w którym stał. Oficyny, tej ze strasznym korytarzem. Nie miejsca, w którym zginął. Znajduję. Nie ma jednak czasu na zadumę. Miasto rwie do przodu jak narowisty koń. Biegnę dalej. Jest jeszcze wiele do zestawienia.
Wychodzę z muzeum na zalany słońcem września rynek. Nie takie miasto widział, gdy w nim jeszcze był. I nie takie zobaczył przez moment. Jest w nim życie. Podnoszę głowę. Na linie tańczy mag. Wokół muzyka i kwiaty. I ludzie.
Wychodzę. Znów jestem w Rzymie. Już zupełnie ciemno. Piazza Venezia w nocy osadzona białym marmurem. Jak inkrustacja.
Zostały tylko słowa. I kilka monet na stole. Za kawę.