01/2024

Adam Przybysz Gągołowski

Esemes

[…]

2.
Wody tego popołudnia przypominały nieruchomą zawiesinę, która brała swój początek pod wyblakłym niebem, gdzie gęstniała, ale tuż nad łąką była prawie przezroczysta; rosiła wysokie trawy, przez co błyskały szklistymi smugami w bladej poświacie słonecznej, miękczyła kamienie przypominające kawałki białego sera, tu i ówdzie sterczące z podmokłej zieleni. Na jednym z nich przysiadłem. Autystycznie gapiłem się na kępkę mniszków tworzących estetyczną całość. „To chyba ojciec? A to matka i kilkoro młodzieży? – gdybałem, mówiąc do siebie. – Podobno mają właściwości lecznicze. Duszy nie uleczą”.

Góralska kapela dudniła głucho, nie mogąc przedrzeć się przez grube bale domu weselnego, a potem przeniknąć przez gęste zasłony mżawki, która wyrywała po kilka nut z każdego taktu. Nagle, kiedy otworzyły się masywne drzwi, jakby zrobione z długich i płaskich kawałków węgla, muzyka zajazgotała perkusją, skrzypcami, klarnetem. Po zadaszonych schodach prowadzących wzdłuż ściany budynku, wyżej drewnianej, czarnej jak smoła, niżej kamiennej, jasnej jak gołębie pióro, zszedł R. z Mo. Dostrzegli mnie, więc zamachali przyjaźnie rękami, ale nie podeszli, oddalili się w stronę górskiego pasma, spoczywającego w uśpieniu na horyzoncie jak ogromne zwierzę, sklejone z niebem szarawym zamgleniem. Przez dłuższą chwilę szli ostrożnie, trzymając się za ręce, po śliskiej pochyłości łąki. Dopiero kiedy się zatrzymali, mogłem ocenić sylwetkę Panny Młodej. Nieduża, szczupła, z odległości przypominała białą kreseczkę: jasne włosy ucięte na wysokości ramion, prosta sukienka sięgająca kolan. Pan Młody wyglądał przy niej jak rzymska kolumna, wyższy o trzy głowy, trzy razy szerszy w ramionach. Młodzi rozmawiali, przytulając się i odpychając.

Ich ślub odbył się kilka godzin wcześniej. Zwyczajny epizod, tylko w niewielkim stopniu uroczysty. Prowincjonalny urzędnik w prowincjonalnym urzędzie. Formułka, przysięga, podpisy. Gdzieś w Stanach całą ceremonię kończyłaby przepyszna pizza, ale tu w ogromnej chacie góralskiej, która przywarła do wzgórza, wesele kipiało jak w regionalnym garnku.

O, nie! Mój ślub odbędzie się w kościele. Pod wezwaniem Najświętszego Serca. To neogotycki gmach z ciosanego kamienia, górujący nad okolicą ze sporego wzniesienia. Krępa budowa oraz dwie wysokie dzwonnice upodabniają go do budowli obronnej. Monumentalne schody z szarego piaskowca prowadzą z parkingu do drzwi tej prowincjonalnej świątyni. Tam właśnie przywiezie nas biała limuzyna – nas, czyli mnie i J. Będę szedł obok niej w garniturze od Calvina Kleina i angielskich półbutach; będę szedł głęboko przekonany, że tylko z nią warto wejść po tych schodach, a potem po nich zejść. J., oprócz olśniewających włosów w kolorze sierpniowych zbóż, upiętych kunsztownie nad szyją, i nowoczesnej sukni ślubnej, ozdobią dłonie pianistki i piersi jak bliźniacza gwiazda. Między jedną a drugą tajemniczo błyśnie wisior, zakupiony przeze mnie w upalną noc w dalekim kraju, w ogromnym magazynie, gdzie złoto, srebro i platyna świecą zalotnie w niebieskawym półmroku szklanych pancernych gablot. Przed drzwiami Domu Pańskiego, w kolorowym aromacie wiązanek i bukietów, będą nas oczekiwać we wzruszonej gromadzie znajomi, bliscy i najbliżsi. Przed neogotyckim ołtarzem wysłuchamy, przejęci pieśni, modlitw i uroczystej homilii, która umieści J. i mnie w mistycznym porządku narodzin i zgonów. A kiedy ksiądz zwróci się do mnie ze słowami: „Już możesz pocałować żonę!” – zobaczę zachętę w zielonych oczach J., tak zielonych jak dno tropikalnych mórz. Potem, kiedy posypią się na nas drobne monety, wyzbieram jedną po drugiej, a wtedy J. zobaczy w moich błękitnych oczach, tak błękitnych jak bukiecik bławatków w ręce ulicznego sprzedawcy, obietnicę, którą w czasie wesela wiele razy potwierdzę, chciwie pijąc z jej pantofelka.

– Dlaczego tu siedzisz? – Mo. zapytała pogodnie. Wyrwany z zamyślenia, powiedziałem prawdę.

– Zastanawiam się, jak się rozmnażają te kwiatki.

– Przez samozapylanie. Najczęściej… – Mo. objaśniła odrobinę zawstydzona, świadcząc tym samym o swoim tradycyjnym wychowaniu.

– A rzadziej? – dopytywałem niemal gniewnie.

– Jeżeli jakiś bąk przyleci i usiądzie. – Tym razem nie udało jej się uniknąć szybkiego spojrzenia na R.

– Też mi przyjemność! – mruknąłem.

– Zmokniesz! Zbieraj dupsko i wracaj do ludzi! – R. był konkretny. Jego zdaniem rozwiązał problem, więc pociągnął Mo. za sobą.

Kremowa koszula i ciemniejszego koloru spodnie przylegały do jego ciała jak lateks nie tylko dlatego, że namokły odrobinę, lecz także, a może przede wszystkim dlatego, że każdy rodzaj ubrania był dla R. za ciasny – oprócz swetrów. Kiedy odchodzili w stronę domu weselnego, mogłem się wreszcie przyjrzeć nogom Mo., obleczonym w białe rajstopy lub pończochy w najlepszym gatunku. Były proporcjonalnie długie i ukształtowane wedle mistrzowskiego wzorca. „O, kurwa!” – zakląłem w zachwycie. W miejscu, w którym jeszcze przed chwilą oboje stali przede mną, po jego stronie leżały rozdeptane butami trawy i polne kwiatki, wymieszane z podmokłym gruntem, natomiast z jej strony nie pozostał nawet jeden ślad po białych, płytkich pantofelkach. Panna Młoda była lekka jak w bajce, ale nie mogłem tego docenić, bardziej zajęty rozmyślaniem o rodzinie mniszków.

Kiedy w niedzielę rano zejdę do kuchni‑salonu, zastanę tam J. przy kuchennym blacie piękną i konieczną, od pewnego czasu widocznie cięższą o kilka kilogramów, jeszcze w nocnej koszulce i boso. Przywitam ją pocałunkiem w szyję, przytulę się do niej, lecz zaraz się od niej odsunę. „Jesteś gorąca jak koza!” Z kubkiem kawy obejdę ogród, zaczynając spacer od jego zachodniej części. Tam zatrzymam się przy trzech brzozach. Żadna z nich nie pędzi już w niebo jak strzała, albowiem pozbawiłem je wierzchołków w obawie o integralność domu, który w czasie częstych w tych okolicach burz bywał poważnie zagrożony. Okaleczone przeze mnie, zamiast zielenić się wzwyż, potrząsają gęstymi grzywami, chaotycznie wrośniętymi w pnie jak drapieżne jemioły. Nie dalej niż dwa metry od nich wyrasta lipa, która przypomina szczotkę do włosów – kilkadziesiąt gałęzi nie tworzy korony, tylko wystaje od połowy pnia jak kolce obsypane mizernymi liśćmi. W czasie wichury, w przeciwieństwie do brzóz, lipa trwa w bezruchu, usztywniona brzydotą. Nieco dalej stoją cztery klony, o których nie można rzec nic ponad to, że ściśle wypełniają założenia kanonu. Wszystkie cztery są wysokie, prawidłowo rozgałęzione, z liśćmi wykrojonymi podręcznikowo. Nie można im postawić żadnych estetycznych zarzutów, ale na zachwyty także nie zasługują. Dają pewny, spokojny cień – to wszystko. O dziesięć metrów od klonów, na wschodzie ogrodu rośnie magnolia. Została osadzona w głębokim na pół metra dole, potem zapełnionym ziemią wymieszaną z torfem. U podstawy obłożyłem ją korą, specjalnie w tym celu zakupioną w sklepie ogrodniczym, troszcząc się o jej zdrowy rozwój. Po dwóch latach zakwitła, zachwycając egzotycznym ukwieceniem – płatki grube na pół palca w odcieniach arktycznej bieli, zagadkowej szarości i bajkowego różu, w kolorach letniego świtu. Kiedy łamie się je w rękach, pękają soczyście jak liście dojrzałego, rozgrzanego słońcem rabarbaru. Nie ma wątpliwości, że natura nie skąpiła niczego dobrego tej roślinie, której bezinteresowna uroda niczemu nie służyła, jedynie cieszyła wzrok obserwatora swoim pięknem nie z tego świata.

Górale odłożyli instrumenty na czas zbierania kopert do wiklinowego koszyczka. Ustawiłem się w kolejce do Młodych jako jeden z ostatnich. Czekałem cierpliwie, obserwując młodego klarnecistę, który wycierał się malutkim ręcznikiem. Był wysoki i szczupły, a w białych portkach zdobionych oszczędnie haftem wydawał się jeszcze wyższy. Nie można było nie zauważyć jego wydatnego nosa, wąskich ust, kwadratowego podbródka oraz mocnego spojrzenia piwnych oczu. Kim był, kiedy nie był członkiem góralskiej kapeli? Dostawcą wody Żywiec Zdrój w baniakach, magazynierem w hurtowni AGD, zawodowym żołnierzem czy po prostu gospodarzem? Kiedy osuszył czoło i pierś, spiął białą bluzkę pod szyją ozdobną broszą, odruchowo poprawił szeroki pas skórzany wokół bioder, starannie umieścił na głowie po męsku ostrzyżonej czarny, dosyć płytki kapelusz, którego główkę otaczał sznur korali podobnych do kulek jarzębiny; szeroko rozkraczywszy nogi, usiadł na stołku, pociągnął z kufla kilka głębokich łyków piwa i przyłożył do ust klarnet. Zagrał kilka nut jakby dla żartu, a chwilę później odegrał cały utwór dosyć cicho – tylko dla siebie. Kiedy jego długie, grube palce wędrowały po klapkach instrumentu z nadzwyczajną zręcznością, jego nogi obute w podniszczone kierpce raz po raz zmieniały swoje położenie, raz jedna, raz druga wysuwała się do przodu, wspierając się na pięcie lub, podgięta, wciskała się pod blat taboretu. Ciasno zawiązane rzemyki, które oplatały nagie kostki tego młodego mężczyzny, były widoczne. A gdyby tego muzykalnego górala wyzuć z jego wielkich butów, gdyby zaraz potem sam zrzucił spodnie i koszulę, pozostając jedynie w kapeluszu, czy to zaszkodziłoby muzyce albo obniżyło wartość całej kapeli? Z własnej woli nie mogłem porzucić tej wizji.

„Oddaj kopertę, Przystojniaku!” – R. ściągnął mnie na ziemię. Nie sądzę, żeby dostrzegł, komu się przyglądałem jeszcze przed momentem. Czy w ogóle zwróciłby na to tego dnia uwagę i poddał jakiejkolwiek analizie? Wydawał się skoncentrowany na Mo. i swoich obowiązkach wynikających z roli Pana Młodego. Mo. okazała się wnikliwszym obserwatorem i nie będąc pewna przyczyn mojej chwilowej nieobecności, zapytała dla pewności: „Na pewno dobrze się bawisz?”. „Znakomicie!” – nie rozminąłem się z prawdą, ale pomiędzy ludzi, na swoje miejsce przy długim stole, grubym jak kilkanaście najgrubszych plastrów miodu, już nie wróciłem. Zainteresował mnie kącik regionalny, gdzie spróbowałem po kawałku tutejszych szynek, kiełbas, boczków, smalców, zagryzając wybornym ogórkiem małosolnym i chlebem chrupiącym pod zębami, wypieczonym gdzieś w okolicy, którego gorące, pachnące bochny piętrzyły się aż pod drewniane zadaszenie kącika. Czy muszę zaznaczyć, że popijałem to wszystko bimbrem w kolorze dojrzewających oliwek?

W jaki sposób trafiłem potem do mojego hotelowego pokoju, kto mnie tam wniósł, rozebrał i postawił obok łóżka dużą butlę coli – nie mam pojęcia i następnego dnia nie zechciałem o to pytać. Nikt zresztą nie wydawał się wtedy zainteresowany odpowiedzią na podobne pytania, większość skupiała się na przygotowaniach do odjazdu. Poprawin nie zapowiedziano.

Najpierw ja wyjdę przed dom z małą Zu. na rękach, a chwilę później wybiegnie z niego J. Sierpniowe włosy upnie w sportowy węzeł. Uwięziona w T‑shircie bliźniacza gwiazda zaświeci nieodmiennym blaskiem, którym J. zniewalała mnie od naszej pierwszej randki. W obcisłych dżinsach będzie mogła przemierzać głębokie wody Świtezi z akrobatycznym wdziękiem. Ucałowawszy Zu. i mnie, J. wskoczy za kierownicę samochodu, który otrzymała w prezencie od swojego ojca. To audi miało jej zastąpić koncertowy fortepian. I zastąpiło. Jeżeli jeszcze grała, to tylko dla mnie i Zu. na czarnym pianinie Yamaha, wciśniętym w kąt kuchni‑salonu. Odjedzie z listą zakupów. Pod groźbą surowych sankcji nie może zapomnieć o kurze zagrodowej, kawałku wołowiny drugiej klasy, kaczych żołądkach, włoszczyźnie, Makaronie Babuni na niedzielny rosół dla nas wszystkich. W miejscu, w którym stało audi, będzie leżała wielokształtna brunatna gruda. Błoto? Odkleiło się od podwozia? Kiedy zbliżymy się zaciekawieni, okaże się, że to ropucha, bardziej czarna niż brązowa, rogata, skamieniała ze strachu. Przykucniemy przed nią. Będzie obserwowała nas ziarnkami nieruchomych oczu, respirując rytmicznie workowatym wolem zwisającym pod pyskiem, a my będziemy jej się przyglądać, wstrzymawszy oddechy. Skąd się tu wzięła? Wymknęła się z akwarium, spadła z nieba, wypełzła z otchłani? „Na to pytanie nawet bocian nie umiałby odpowiedzieć, córeczko!” Zu. buchnie płaczem i spróbuje się wyrwać z moich objęć, potrząsając palemką włosów na czubku głowy jak garścią słomy. Uda się ją szybko uspokoić, przekonując, że wszystkie bociany w okolicy priorytetowo asystują przy narodzinach takich córeczek jak ona, więc odżywiają się pobożnie, a ropuchy takie jak ta tutaj to niegroźne stworzenia, wręcz bezbronne. Zu. otrze piąstką mokre policzki i zbierze się na odwagę. Kiedy dotknie wskazującym paluszkiem najpierw jednego ropuszego wyrostka, a potem drugiego, wtedy i ropucha się ośmieli i wykona kilka ciężkich podskoków. „Co ty robisz? Tato!” – Zu. rączką osłoni główkę przed moim oddechem. „Dmucham przesądnie w twoją palemkę, córeczko, żeby ta nieludzka istota zdążyła doczłapać w pobliże rynny przed zmierzchem!”

Pokój hotelowy, w którym się zainstalowałem w przeddzień ślubu i wesela, miał rozmiar przedpokoju. Z trudem mieściło się w nim wąskie łóżko, komoda, a na niej telewizor w najmniejszym rozmiarze. Wąska i płytka szafa ukryła się w ścianie. Mój Calvin Klein za trzy tysiące złotych zawisł w niej nad parą moich półbutów za pięćset funtów. Resztę bagażu porzuciłem gdzie bądź i wcisnąłem się pod prysznic jak w szczelinę. Nie zmieściłbym się tam, gdybym nie był wielbłądem. „Co ja tu robię? Chyba mnie pogięło?” Pan Młody nie zapowiedział kawalerskiego wieczoru, zatem musiałem zawierzyć własnym „możliwościom negacyjnym”. W czasie meldowania zauważyłem na parterze budynku niewielki, ale dobrze zaopatrzony bar, czynny do północy. „Ile pysznego martella zdążę wprowadzić w krwioobieg? Ale, ale, która to godzina?” Do zamknięcia lokalu zostało niewiele czasu, zatem natychmiast opuściłem pokój, kierując się długim korytarzem w stronę schodów. I właśnie tam, na ich pierwszym stopniu, zderzyłem się z Młodą Parą. „Dokąd to?” – R. zapytał, uśmiechnięty znacząco. Zazwyczaj bywał ponury bez przyczyny, ale ja dobrze znałem ten uśmiech i wiedziałem, co zapowiada. „A wy? Czy się domyślę?” – ripostowałem. „Idziemy do R. Muszę mu przyszyć guzik do marynarki” – Mo. na dowód tego mocno potrząsnęła rzeczoną marynarką. „Czyli się domyśliłem?” – intonując swoje pytanie, starałem się, żeby zabrzmiało dwuznacznie. „Dobra, dobra, Przystojniaku! Nie bądź taki hop w przód, bo cię z tyłu zabraknie!” – R. stanął w obronie przyszłej małżonki, ale czego właściwie bronił w ten sposób: dziewiczego wianka? W czasie tej krótkiej rozmowy zgromadziłem wystarczającą liczbę argumentów przeciwko cnocie. Mo. jako istnienie poszczególne była niewielkich rozmiarów, ale jako kobieta zasługiwała na określenie: duża forma. Miała wszystko na swoim miejscu: oczy, usta i piersi w znakomitej proporcji do reszty ciała, a dłonie delikatne jak skandynawska roślina. W całości stanowiła esencję coraz rzadszej zmysłowej kobiecości, a w obecności antycznych kształtów partnera była jej ideałem.

Do czego służy wyobraźnia? Jeżeli sobie wyobrażam, że śliwkę, która znalazła się w kompocie, osadzam z powrotem na gałęzi śliwy, prezentując ją jako dar natury, ogłaszam sprzeciw, ale jeżeli tą samą śliwkę zdzieram z gałęzi i brutalnie pakuję z powrotem do gara, żeby otrzymać z niej owocowy wywar, włączając ją tym samym w zawiły proces trawienia i wydalania, wyrażam zgodę. Dobrze wiedziałem, które z nich jako pierwsze, a które jako drugie wyjdzie za chwilę z łazienki. Oczyma wyobraźni widziałem, kto przed kim niedługo uklęknie i w jakiej sprawie to uczyni. Zobaczyłem poczochraną głowę Mo., którą ona za moment zaryje w hotelowej poduszce jak w zaspie, przemieszczającą się rytmicznie w kierunku wezgłowia łóżka. Zobaczyłem też jego ciało, gigantyczne w porównaniu z jej, wsparte na pięściach i kolanach, wiszące nad nią jak przęsło rzymskiego akweduktu. Odnalazłem wzrokiem oboje w półmroku łazienkowej lampki, takiej, jakie zwykle oświetlają tam lustra nad zlewem, dostrzegłem, jak on drapieżnie wbija w nią jak w chałwę swoją najtwardszą w tej chwili cześć, jak brutalnie knebluje jej usta raz jedną, raz drugą spoconą łapą, żeby nie wydostał się z nich żaden spazm.

Wielokrotnie R. tłumaczyłem – „Niech nikt nie twierdzi pochopnie, że seksowna jest wyłącznie inteligencja, ponieważ na poziomie łóżka umysłowa sprawność liczy się w stopniu niewielkim”. „Ja tak nie twierdzę! Zresztą nie jestem inteligentny. Mo. to nie przeszkadza.” – R. mruczał, drzemiąc. „Każda ludzka egzystencja jest pułapką – perswadowałem dalej. – Jest wiązką determinizmu i predestynacji, formowaną lub deformowaną (jak kto woli, mnie wszystko jedno!) przez czas historyczny. Jest tu mało miejsca na własną inicjatywę. Egzystencja przypomina skafander astronauty, który ją ostatecznie ogranicza i jednocześnie chroni przed wszechświatem. Jeżeli w podobny kostium został przyodziany kiedyś Einstein – na przykład – to był on wypełniony treścią w nadmiarze. Einstein wprawdzie nie wydostał się nigdy poza granice swojego skafandra (nikt nie jest władny tego dokonać), ale żadna z części jego uniformu, ani ta przeznaczona na nogi lub ręce, ani tym bardziej na głowę, nie zwisała luźno. Natomiast nie wszystkie części mojego skafandra są w równej mierze wypełnione treścią, niektóre furkoczą w podmuchach kosmicznych wiatrów jak mokre ręczniki. Horyzont zdarzeń, w których bierze się udział, jest zakreślony, a czyha się tuż za linią horyzontu. Bóg jest, nawet jeżeli go nie ma – powtórzę za sfrancuziałym Rumunem z taką samą jak on pewnością i zwątpieniem. Boga nie ma, nawet jeżeli jest – dodam przekornie od siebie, dobrze wiedząc, że masło z każdej strony wygląda tak samo. Przekonanie, że Bóg to wątek myślenia, jest dla jednych kojące, a dla drugich paradoksalne – to tak, jakby dopiero z faktu posiadania zegarka dało się wywieść ideę czasu, a ideę przestrzeni wymusiło kupno roweru! Owszem, w ten sposób coś się zyskuje, ale co konkretnie? Świadomość świadomości nie jest twardym dowodem istnienia. Jest nim jedynie w założonym układzie odniesień, gdzie świadomość funkcjonuje arbitralnie jako wartość dodatnia. Zegarek się posiada, żeby się nie spóźnić, rower, żeby dojechać na miejsce, a myśli się, żeby myśleć. Generalnie o wszystkim, o czym się myśli, można wątpić, ale rosół smakuje mimo wszystko. O rzeczach nie do pomyślenia myśli się jak o rosole – istnieją w świadomości w ten sam sposób. Rozumiesz?”

„Słucham cię uważnie. O czym mówisz?” – R. przygniótł mnie nogą z tym swoim charakterystycznym uśmieszkiem, zatem wstępnie.

„Moim zdaniem nie rozumiesz. Powtórzę za pewnym Francuzem, który nigdy nie dowiedziałby się o istnieniu Rumunii, nawet gdyby żył dwieście lat dłużej, bo uznałby to za zbędne, mając się za lepszego od innych: «Wprawdzie Bóg uczynił nas na swoje podobieństwo, ale my odpłaciliśmy Mu tym samym». Nie jestem pewien, co Mu zawdzięczam – mam pewne podejrzenia. Powiem tylko tyle: z mojej przyczyny On na pewno nigdy nie wybuduje domu, drzewa nie posadzi i dziecka nie spłodzi”.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.