Tę historię przeczytałem przez ramię Adeli i nagle tknęła mnie myśl, od której uderzenia stanąłem cały w płomieniach. Toż to była Księga, jej ostatnie stronice, jej nieurzędowy dodatek, tylna oficyna pełna odpadków i rupieci! Fragmenty tęczy zakręciły się w wirujących tapetach, wyrwałem z rąk Adeli szpargał i głosem odmawiającym mi posłuszeństwa wyzionąłem: – Skąd wzięłaś tę książkę?
– Głupi – rzekła, wzruszając ramionami – przecież ona leży tu zawsze i co dzień wydzieramy z niej kartki na mięso do jatek i na śniadanie dla ojca.
Bruno Schulz, Księga
Tak, Jul Łyskawa napisał dobrą książkę.
Tak, Jul Łyskawa napisał rzecz ciekawą, pewnie jedną z ciekawszych w tym roku, a może i ostatnich latach.
Tak, Jul Łyskawa napisał utwór, który został entuzjastycznie przyjęty przez krytykę, a on sam został okrzyknięty literackim objawieniem.
Pisanie o książce, o której już sporo napisano – i raczej dobrze, to zadanie trudne – wszelkie głosy polemiczne mogą zostać uznane za wyłamywanie się z frontu krytycznoliterackiego konsensusu albo za przejaw braku smaku czy też niedostatecznego zorientowania się w sytuacji literackiej. Nie zmienia to faktu, że – mimo wysokiej oceny walorów recenzowanej pozycji – nie w pełni zgadzam się z zachwytami krytyków, część uwag powtarza się chóralnie, podczas gdy inne wymagają podkreślenia i uważam, że nie wszystkie pola krytyczne zagospodarowano.
Łyskawa jednak na tym nie poprzestaje, daje susa w popkulturową mozaikę, przy czym bawi się znakomicie i próbuje także odtworzyć, używając literackiego tworzywa, specyfikę audycji radiowych, telewizyjnych programów newsowych, a nawet wiadomości głosowych nagrywanych na skrzynce pocztowej. To wszystko zostaje upakowane jak składniki bigosu i przynosi naprawdę ciekawy, a przede wszystkim udany efekt. Bo książce nie można odmówić tego, że w tym swoistym „pakowańcu” zdaje się mieścić wiele zaułków, do których prowadzi się czytelnika korytarzami urokliwych chwytów, nad którymi – co ważne – autor w pełni panuje. W tym sensie Prawdziwa historia… jest dziełem epoki, w której powstała – czyli postmodernizmu.
Tak, Łyskawa sporo czytał, z pewnością odrobił lekcję literatury, przede wszystkim współczesnej – jako jego inspiracje (nie wiem, czy to najlepsze słowo) wymienia się Thomasa Pynchona czy Davida Fostera Wallace’a, ale nie mam wątpliwości, że klucz do tej prozy znajduje się w Podziękowaniach, gdzie autor przyznaje wprost: „Dziękuję Vladimirowi Nabokovowi”. A więc nie dzieci amerykańskiego postmodernizmu, tylko jego ojciec patronuje tej ambitnej próbie stworzenia dzieła totalnego. Powiedzmy od razu, że to Nabokov przetworzony, przepuszczony przez filtr współczesności, przez to, co kultura zdążyła zrobić już po jego śmierci. Umiałbym nawet wskazać konkretny tytuł, który odcisnął największe piętno na formie utworu Łyskawy – to Blady ogień, przez niektórych uznawany za pierwsze w pełni postmodernistyczne dzieło, dla którego hołdem jawi się Prawdziwa historia… To poszukiwanie prawdy, glosowanie rzeczywistości łączy te utwory, nadawca, posługując się wieloma narratorami, prowadzi nas od nitki do nitki, ale gdzieś tam wyłania się kłębek, którego nie trzeba jakoś spektakularnie poszukiwać. Łyskawa bowiem nie utrudnia odbiorcom odnalezienia się w fabule, która niby zawikłana, ale wcale nie tak bardzo – bo wszystko się skleja, scala, jak puzzle, gdy tylko ułoży się ramę.
O czym opowiada Prawdziwa historia…? O wielu rzeczach, część rozwinę dalej, pewnie lepszym pytaniem byłoby, o czym nie opowiada. Jednak jeden wątek wydał mi się najistotniejszy. W tym miejscu, zanim przejdę dalej, należałoby wskazać jako patrona Łyskawy jeszcze jednego pisarza – Bruna (celowo piszę Bruna, nie Brunona!) Schulza, chodzi mianowicie o jego koncept poszukiwania prawdziwej Księgi, „żywego słowa”. W samym zamierzeniu recenzowane dzieło wydaje mi się właśnie tym – próbą dotarcia do świętej księgi, a może raczej – próbą jej sfalsyfikowania. Zawarto to już na poziomie tytułu – „prawdziwa” historia. Co znaczą te słowa, jeśli niewiele znaczyły już za czasów Jezusa i Piłata? W tym sensie poszukiwanie prawdy na temat Jeffreya Watersa nie stanowi istoty – bo zagadka jego tożsamości zostaje zdradzona dość wcześnie – suspens pryska. Tylko co z tego, jeśli wcale nie to jest źródłem suspensu? Najważniejsze wydają się poszukiwania, próby wyłuskania prawdy z tej opowieści. Prawdy, której – dodajmy – do końca nie uzyskujemy, nie poznajemy bowiem najważniejszego – właściwego momentu i sposobu, gdy Jeffrey Waters naprawdę stał się Jeffreyem Watersem, a nie tylko tak się przedstawiał.
Autor nie ułatwia lekury czytelnikowi – rozwadnia się wśród wielu narratorów – auktorialnych, personalnych, pierwszoosobowych, przy tym niezwykle sprawnie wykorzystuje fokalizację. To nie, jak reklamuje wydawnictwo, polifonia, tylko istne szaleństwo narracyjne, rozmnożenie schizofrenicznych narratorów, podniesienie ich do potęgi! Muszę przyznać, że – gdy narracyjne rządy przejmowała Mimi Logan ze swoim pamiętnikiem – miałem ochotę spalić tę powieść. Jednak dzięki autorskiemu zabiegowi udało się osiągnąć (chyba) zamierzony efekt. Jednej prawdy nie ma – każdy ma swoją historię Jeffreya. On sam ulega pułapkom, daje się ponosić dyskursom, których połączenie nie daje mu wciąż pełnej wiedzy o sobie. Jedno świadectwo uzupełnia inne albo je neguje.
Jedną z głównych bohaterek tej powieści jest literatura, przedstawiona jako gra – z konwencjami, z intertekstualnymi tropami (znów – podobnie jak Blady żar), z niezliczonymi nawiązaniami, pojawiającymi się co rusz. Łyskawa robi to trochę dla bon motu, na zasadzie: patrzcie, teraz wam pokażę, ale przy tym całość jest zręcznym żartem, obciążona słusznym nadmiarem sprawia, że w pewnym momencie czytelnik wyłącza mechanizm tropienia odniesień i daje się nieść fabule. Żeby potem zostać wytrąconym przez coś w rodzaju wypowiedzi Saddama w dramatycznej partii utworu:
Sztuka jest wojną, a wojna jest sztuką,
Fajnie wygląda, jak chłopy się tłuką.
Prawda, przyznaję, chciałbym wąs z wawrzynem
Wpiętym przez muzy odnosić przed synem,
Ale obu synów, mój malarstwa królu,
Troops wysadzili czas temu w Mosulu.
Niezwykle udany, ale i czarny jak diabli humor! Zresztą momentów wybijających z lektury jest więcej, choć może nie każdy tak szokujący i udany jak ten. Łyskawa jest całkowicie świadomy, że konstruuje misterne pudełko, w którym zamyka pudełko – zdradza to relacja jednego z bohaterów, który chyba przekraczając należne mu – według stratyfikacji instancji nadawczych – prawa, mówi: „Że w filmie odsłoniłbym pakę, zobaczył złoża kokainy, nieletnie prostytutki albo zmasakrowane ciała, poczuł lufę na potylicy i koniec”. Tak, umiejętność stosowania parodii, persyflażu czy pastiszu zostaje tutaj zręcznie wykorzystana.
Prawdziwa historia… to wyznanie, które brzmi – tak, literaturo, kocham cię.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]