2/2025

Dariusz Żółtowski

Falsyfikat Łyskawy

Tę historię przeczytałem przez ramię Adeli i nagle tknęła mnie myśl, od której uderzenia stanąłem cały w płomieniach. Toż to była Księga, jej ostatnie stronice, jej nieurzędowy dodatek, tylna oficyna pełna odpadków i rupieci! Fragmenty tęczy zakręciły się w wirujących tapetach, wyrwałem z rąk Adeli szpargał i głosem odmawiającym mi posłuszeństwa wyzionąłem: – Skąd wzięłaś tę książkę?
– Głupi – rzekła, wzruszając ramionami – przecież ona leży tu zawsze i co dzień wydzieramy z niej kartki na mięso do jatek i na śniadanie dla ojca.

Bruno Schulz, Księga


Powiedzmy to od razu, żeby mieć sprawę z głowy.

Tak, Jul Łyskawa napisał dobrą książkę.

Tak, Jul Łyskawa napisał rzecz ciekawą, pewnie jedną z ciekawszych w tym roku, a może i ostatnich latach.

Tak, Jul Łyskawa napisał utwór, który został entuzjastycznie przyjęty przez krytykę, a on sam został okrzyknięty literackim objawieniem.

*
Tajemnicą poliszynela jest to, że polską literaturą, od strony instytucjonalnej, rządzą kobiety – przy Prawdziwej historii Jeffreya Watersa i jego ojców palce maczały dwie z „matron” polskiego rynku książki: Monika Sznajderman, jako szefowa Czarnego, i Justyna Sobolewska, która na łamach „Polityki” (i nie tylko) właściwie zarekomendowała debiut i namaściła jego autora na pisarza przez duże P. Co paradoksalne, kobiety swoim autorytetem i głosem zatwierdziły tę męskocentryczną opowieść.

Pisanie o książce, o której już sporo napisano – i raczej dobrze, to zadanie trudne – wszelkie głosy polemiczne mogą zostać uznane za wyłamywanie się z frontu krytycznoliterackiego konsensusu albo za przejaw braku smaku czy też niedostatecznego zorientowania się w sytuacji literackiej. Nie zmienia to faktu, że – mimo wysokiej oceny walorów recenzowanej pozycji – nie w pełni zgadzam się z zachwytami krytyków, część uwag powtarza się chóralnie, podczas gdy inne wymagają podkreślenia i uważam, że nie wszystkie pola krytyczne zagospodarowano.

*
Po pierwsze genologia. Dziwi mnie, że wśród literackich klasyfikacji dzieła raczej pojawia się powieść (często) czy saga (rzadziej), a nie sylwa – tymczasem bez dwóch zdań Prawdziwa historia… jest niczym innym jak czystą, wręcz krystaliczną reprezentacją tego gatunku, który dobrze znamy od czasów PRL i który wyrósł z rodzimej tradycji szlacheckich raptularzy i silva rerum. Być może się mylę, ale w recenzjach, które przejrzałem, nie odnotowałem tej uwagi. Tymczasem Prawdziwa historia… – podobnie jak wydana w tym samym roku, dużo mniej udana, będąca dla mnie sporym rozczarowaniem, Skóra po dziadku Mateusza Pakuły – przez swoją wielość gatunków, niejednorodność i wymieszanie stylistyczne nie daje się inaczej przyporządkować. Warto wspomnieć, że – znowu podobnie jak u Pakuły – wewnątrz utworu pojawiają się nawet partie dramatyczne i oprócz tego inne gatunki, takie jak saga (we współczesnym znaczeniu), powieść, liryk, reportaż, fabularyzowana biografia, artykuł naukowy. I tak dalej. Prawdziwa żonglerka gatunkami może przyprawiać o zawrót głowy i sprawia, że nazywanie tego dzieła powieścią to rzecz myląca i niepotrzebnie zawęża jego rozumienie.

Łyskawa jednak na tym nie poprzestaje, daje susa w popkulturową mozaikę, przy czym bawi się znakomicie i próbuje także odtworzyć, używając literackiego tworzywa, specyfikę audycji radiowych, telewizyjnych programów newsowych, a nawet wiadomości głosowych nagrywanych na skrzynce pocztowej. To wszystko zostaje upakowane jak składniki bigosu i przynosi naprawdę ciekawy, a przede wszystkim udany efekt. Bo książce nie można odmówić tego, że w tym swoistym „pakowańcu” zdaje się mieścić wiele zaułków, do których prowadzi się czytelnika korytarzami urokliwych chwytów, nad którymi – co ważne – autor w pełni panuje. W tym sensie Prawdziwa historia… jest dziełem epoki, w której powstała – czyli postmodernizmu.

Tak, Łyskawa sporo czytał, z pewnością odrobił lekcję literatury, przede wszystkim współczesnej – jako jego inspiracje (nie wiem, czy to najlepsze słowo) wymienia się Thomasa Pynchona czy Davida Fostera Wallace’a, ale nie mam wątpliwości, że klucz do tej prozy znajduje się w Podziękowaniach, gdzie autor przyznaje wprost: „Dziękuję Vladimirowi Nabokovowi”. A więc nie dzieci amerykańskiego postmodernizmu, tylko jego ojciec patronuje tej ambitnej próbie stworzenia dzieła totalnego. Powiedzmy od razu, że to Nabokov przetworzony, przepuszczony przez filtr współczesności, przez to, co kultura zdążyła zrobić już po jego śmierci. Umiałbym nawet wskazać konkretny tytuł, który odcisnął największe piętno na formie utworu Łyskawy – to Blady ogień, przez niektórych uznawany za pierwsze w pełni postmodernistyczne dzieło, dla którego hołdem jawi się Prawdziwa historia… To poszukiwanie prawdy, glosowanie rzeczywistości łączy te utwory, nadawca, posługując się wieloma narratorami, prowadzi nas od nitki do nitki, ale gdzieś tam wyłania się kłębek, którego nie trzeba jakoś spektakularnie poszukiwać. Łyskawa bowiem nie utrudnia odbiorcom odnalezienia się w fabule, która niby zawikłana, ale wcale nie tak bardzo – bo wszystko się skleja, scala, jak puzzle, gdy tylko ułoży się ramę.

*
Po drugie: temat. Fabuła toczy się w małym miasteczku Copperfield w stanie Waszyngton (analogie z Miasteczkiem Twin Peaks rozumieją się same przez się). Albo inaczej: toczy się w zapadłej amerykańskiej dziurze nazwanej na cześć… No właśnie, już sama nazwa miejscowości Copperfield jest znacząca i ewokuje interesujące skojarzenia – zapowiada niezwykłe zdarzenia, do których dojdzie. Copperfield to miejsce, gdzie dzieje się magia, które otacza tajemnica. Zresztą Prawdziwe życie… to gotowy materiał na serial, bo i zastosowano w nim mnóstwo serialowych chwytów: nagłe zmiany kamery, potencjał dla szwenków, mikrocliffhangery czy rozrzedzającą akcje wielowątkowość i wieloczasowość, w której zresztą wcale nie tak trudno się połapać. Co ciekawe – przeniesienie akcji polskiej powieści do amerykańskiego świata okazuje się nie tylko strzałem w dziesiątkę, ale przede wszystkim rodzajem zabezpieczenia przed atakami o nadmierną „amerykańskość” czy o adaptowanie warunków zachodnich na rodzimym gruncie. Nie jest to też próba oszustwa, jak farerskie harce Mroza (nawiasem mówiąc, pod względem researchu i zachowania kontekstu Łyskawie w przeciwieństwie do tego ostatniego niewiele można zarzucić). Myślę, że w ten sposób autor wytrącił krytyce jedną z potencjalnych broni, choć koncept brzmi dziwacznie – Polak stworzył powieść w amerykańskim stylu, której akcję umieścił w Ameryce.

O czym opowiada Prawdziwa historia…? O wielu rzeczach, część rozwinę dalej, pewnie lepszym pytaniem byłoby, o czym nie opowiada. Jednak jeden wątek wydał mi się najistotniejszy. W tym miejscu, zanim przejdę dalej, należałoby wskazać jako patrona Łyskawy jeszcze jednego pisarza – Bruna (celowo piszę Bruna, nie Brunona!) Schulza, chodzi mianowicie o jego koncept poszukiwania prawdziwej Księgi, „żywego słowa”. W samym zamierzeniu recenzowane dzieło wydaje mi się właśnie tym – próbą dotarcia do świętej księgi, a może raczej – próbą jej sfalsyfikowania. Zawarto to już na poziomie tytułu – „prawdziwa” historia. Co znaczą te słowa, jeśli niewiele znaczyły już za czasów Jezusa i Piłata? W tym sensie poszukiwanie prawdy na temat Jeffreya Watersa nie stanowi istoty – bo zagadka jego tożsamości zostaje zdradzona dość wcześnie – suspens pryska. Tylko co z tego, jeśli wcale nie to jest źródłem suspensu? Najważniejsze wydają się poszukiwania, próby wyłuskania prawdy z tej opowieści. Prawdy, której – dodajmy – do końca nie uzyskujemy, nie poznajemy bowiem najważniejszego – właściwego momentu i sposobu, gdy Jeffrey Waters naprawdę stał się Jeffreyem Watersem, a nie tylko tak się przedstawiał.

Autor nie ułatwia lekury czytelnikowi – rozwadnia się wśród wielu narratorów – auktorialnych, personalnych, pierwszoosobowych, przy tym niezwykle sprawnie wykorzystuje fokalizację. To nie, jak reklamuje wydawnictwo, polifonia, tylko istne szaleństwo narracyjne, rozmnożenie schizofrenicznych narratorów, podniesienie ich do potęgi! Muszę przyznać, że – gdy narracyjne rządy przejmowała Mimi Logan ze swoim pamiętnikiem – miałem ochotę spalić tę powieść. Jednak dzięki autorskiemu zabiegowi udało się osiągnąć (chyba) zamierzony efekt. Jednej prawdy nie ma – każdy ma swoją historię Jeffreya. On sam ulega pułapkom, daje się ponosić dyskursom, których połączenie nie daje mu wciąż pełnej wiedzy o sobie. Jedno świadectwo uzupełnia inne albo je neguje.

Jedną z głównych bohaterek tej powieści jest literatura, przedstawiona jako gra – z konwencjami, z intertekstualnymi tropami (znów – podobnie jak Blady żar), z niezliczonymi nawiązaniami, pojawiającymi się co rusz. Łyskawa robi to trochę dla bon motu, na zasadzie: patrzcie, teraz wam pokażę, ale przy tym całość jest zręcznym żartem, obciążona słusznym nadmiarem sprawia, że w pewnym momencie czytelnik wyłącza mechanizm tropienia odniesień i daje się nieść fabule. Żeby potem zostać wytrąconym przez coś w rodzaju wypowiedzi Saddama w dramatycznej partii utworu:

Saddam

Sztuka jest wojną, a wojna jest sztuką,

Fajnie wygląda, jak chłopy się tłuką.

Prawda, przyznaję, chciałbym wąs z wawrzynem

Wpiętym przez muzy odnosić przed synem,

Ale obu synów, mój malarstwa królu,

Troops wysadzili czas temu w Mosulu.


Niezwykle udany, ale i czarny jak diabli humor! Zresztą momentów wybijających z lektury jest więcej, choć może nie każdy tak szokujący i udany jak ten. Łyskawa jest całkowicie świadomy, że konstruuje misterne pudełko, w którym zamyka pudełko – zdradza to relacja jednego z bohaterów, który chyba przekraczając należne mu – według stratyfikacji instancji nadawczych – prawa, mówi: „Że w filmie odsłoniłbym pakę, zobaczył złoża kokainy, nieletnie prostytutki albo zmasakrowane ciała, poczuł lufę na potylicy i koniec”. Tak, umiejętność stosowania parodii, persyflażu czy pastiszu zostaje tutaj zręcznie wykorzystana.

Prawdziwa historia… to wyznanie, które brzmi – tak, literaturo, kocham cię.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

Jul Łyskawa: Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców.
Wydawnictwo Czarne,
Wołowiec 2024, s. 520.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.