Odniosę się pokrótce do tej fuszerki; przekonanie, że autor z zasady nie powinien reagować na głosy krytyki, nawet najbardziej irytujące, to zabobon, z którym w imię dynamiki życia literackiego należy walczyć.
Niepodobna, oczywiście, przesądzić, czy ST‑B naprawdę niczego z tego fragmentu Krzycz! Teraz! nie zrozumiał, czy też tylko udaje, że go nie pojął, sens ma on w każdym razie dokładnie odwrotny. O wspomnianej recenzji i represjach, jakie za nią go spotkały, bohater powieści nie myśli po latach z dumą, tylko z niesmakiem i wstydem. „Recenzja była w sumie wątła, enigmatyczna, cenzura przepuściła ją tylko z jedną ingerencją”. Jeśli nawet zawierała zdroworozsądkowe uwagi („Czarno‑białe schematy, natrętny moralizm, patriotyczne frazesy to dziś wyraz braku zaufania do społecznej zdolności samodzielnej oceny naszej historii”), były one zbyt ogólnikowe, by w Urzędzie Kontroli się nimi przejmowano. Jak mawiali cenzorzy: „Można drukować, tam nic nie ma”.
Inna sprawa, że nawet uwag tak banalnych jak zacytowana powyżej dziekan Wydziału Polonistyki, na którym nieszczęsny recenzent zaczynał naukową karierę, „marcowy docent”, ubek powiązany z frakcją „partyzantów” Mieczysława Moczara, tolerować nie zamierzał. „Trzeba wiedzieć – pouczył podwładnego – gdzie, z kim i dla kogo się pracuje”. Bohater powieści relegowany z uczelni, w roku 1976 przeszedł na inną państwową posadę. Redakcja „Polityki” przyjęła go do pracy w dziale kulturalnym.
Gdyby z perspektywy czasu całą tę historię traktował – co sugeruje ST‑B – jako tytuł do chwały, pozostawałby postacią naprawdę żałosną. Dobrze jednak wie – poświęcony jest temu kolejny rozdział powieści – przed jakimi wyborami przyszło mu stawać. Wielu jego kolegów za publikowanie pod nazwiskiem w pismach wydawanych już wtedy poza cenzurą nie tylko traciło posady, lecz także trafiało do aresztów. Pracując, na szczęście niedługo, w reżimowym tygodniku, pisując tam niewyraźne teksty, słusznie nazywane „mamrotaniem inteligenckim”, musiał zdawać sobie sprawę, że w opozycyjnych kręgach, z którymi sympatyzował, uchodzi za oportunistę. Pozostało to bolesnym cierniem w jego pamięci.
Ale cóż, ST‑B upiera się, że biografię polityczną swoją, „to znaczy [sic!]” bohatera, przedstawiam w korzystnym świetle. „Słodko i zaszczytnie – pisze – jest powielać stare, bezkrytycznie przejmowane z tradycji i własnego pisarstwa frazesy publikowane w latach siedemdziesiątych
Kpi czy o drogę pyta? – w szkole, do której chodziłem, mówiliśmy tak o kolegach całkiem pogubionych.
[…]
[Dalszy ciąg w numerze.]