Już nie ci sami, nie tacy jak zwykle. Zapominają o sobie, nie dopisują siebie do listy, pakując walizki, a ci, którym wychodzi to najlepiej, opowiadają potem, że urlop był szczególnie udany. Przyjechawszy latem do uzdrowiska, stają się inni. Rozluźnieni, odcięci od spraw, zwyczajowych zachowań. Mijając się na deptaku i w parkowych alejach, obejmują się wzrokiem, zupełnie jakby każde z nich było rzeczą, którą można bezkarnie obejrzeć. I rzeczywiście, czasem trudno odróżnić ich od kamienia, sadzawki, światła rozkładającego się nieregularnymi plamami na trawie, łabędzia, który przesuwa dziobem po piórach. Oddech się uspokaja, ruchy są powolne i miękkie. Żadnego daremnego gestu, żadnego pochopnego działania. Kiedy z pobliskiej fontanny woda wytryskuje pod niebo, nie przerywają rozmowy i nie reagują na chłodne krople wody opadające mgiełką na plecy, twarze i włosy. Siadają na ławkach ustawionych wokół klombów i rozłożystych drzew, opierają plecy lub pochylają się z łokciami wspartymi na kolanach. Czekają, aż nic się nie wydarzy.
Aparat ustawiłem przy dolnej stacji, wagonik kolejki akurat sunął w moją stronę. Zrobiłem kilka klatek, pod słońce, nie będą się nadawać. W oknie, widziałem wyraźnie, dwie kobiety. Odsunęły się od siebie. Jedna właśnie zwróciła się plecami, udając, że całą uwagę poświęca linii gór zamykającej horyzont. Druga starała się, żeby nic nie powiedzieć, chociaż, to było jasne, bardzo ją korciło. Wagonik wjechał w łuk stacji i straciłem je z oczu. Czekałem, próbując odnaleźć skłócone sylwetki w grupie schodzącej nieśpiesznie w kierunku Domu Zdrojowego. Wydawało mi się, że rozpoznaję jedną z nich, ale właśnie w tym momencie zagadnął mnie mężczyzna, za którego plecami stłoczyła się dość liczna rodzina. Żona z dłońmi zaciśniętymi na pasku torebki i dwie dziewczynki, tak podobne do siebie, że gdyby nie spora różnica wzrostu i wieku, można by je wziąć za bliźniaczki. Dalej dwie starsze kobiety, ubrane zdecydowanie za ciepło jak na tę pogodę, ich ciężkie spódnice opadały smutno ku ziemi, obojętne na podmuchy wiatru. I jeszcze jedna, w średnim wieku, tęga, rysami twarzy odstająca od reszty, może guwernantka, może daleka kuzynka, a może jedno i drugie. Mężczyzna, otoczony wianuszkiem kobiet w różnym wieku, najpierw zapytał o cenę, ile za fotografię rodziny – zapytał, a potem, nie czekając na odpowiedź, zaczął je instruować, gdzie która ma stanąć i w jakiej kolejności. Kobiety milcząco wykonywały polecenia, najbardziej szkoda mi było dziewczynek. Chociaż poruszały się posłusznie, to ich oczy, spragnione atrakcji, podążały w ślad za wróblem skaczącym na skraju chodnika. Na koniec sam ustawił się tuż przy żonie, która dalej mięła pasek torebki, powiedział, że są gotowi, i zastygł z uniesionym podbródkiem. Kiedy skończyłem, a tamci ruszyli zwartą grupą, nikogo nie było już pod stacją, tylko chłopak od biletów wyszedł zza okienka i zsunąwszy czapkę na tył głowy, zaczął wyginać się przed obiektywem, małpując pozy aktorek. Zbliżał dłoń do czoła, wypinał biodra, komicznie przebierał nogami.
– Ładna byłaby z ciebie dziewczyna – rzuciłem na tyle głośno, by rozejrzał się odruchowo, czy nikt mnie nie usłyszał.
W sezonie wynajmuję zawsze ten sam marny pokój z wyblakłymi ikonami. Jeżeli stoję przed którąś z nich długo, nie odwracając wzroku, perspektywa się odwraca i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już nie ja patrzę na obraz, ale to postać świętego spogląda mi w oczy. Właścicielka mieszka piętro niżej. Flegmatyczna i cicha, z rzadka słyszę tylko, jak mamrocze, zamiatając podłogi. Raz przyłapała mnie, zajrzała przez uchylone drzwi, kiedy ustawiłem statyw z aparatem naprzeciwko Chrystusa Pantokratora. Jego pociągła twarz od początku zwracała szczególnie moją uwagę. Wąski nos, zaciśnięte usta o opadających kącikach i blisko osadzone małe oczy sprawiały, że wszelkie wypełniające mnie uczucia rozmywały się, łagodniały, stapiały się ze sobą, by po chwili ustąpić. Nie były już moje, lecz unosiły się wokół, w końcu całkowicie się rozpraszały. Wtedy dopiero powracałem do siebie, jak z przedziwnej podróży. Tamtego dnia obudziłem się tuż przed świtem. Mrok rozpuszczał się, mieszał z blaskiem słońca, który wpływał przez okno nad łóżkiem i stopniowo wyostrzał kontury mebli. Z początku nieśmiało, jednak nagle mocniejsza smuga rozpaliła oblicze Chrystusa Pantokratora. Złote tło, którym wypełniona była ikona, zalśniło i zdawało się, że wzmaga jeszcze światło dnia. Od razu wysunąłem się spod kołdry, by rozstawić aparat. Nie zauważyłem jednak, że wychodząc w nocy do łazienki, nie domknąłem za sobą drzwi. Tak właśnie zostałem przyłapany przez właścicielkę domu. Boso, w samej bieliźnie, pochylony nad statywem, z jednym okiem utkwionym w wizjerze, z palcem na przycisku migawki. Aż podskoczyłem, kiedy drzwi trzasnęły o futrynę, a właścicielka z nietypową dla niej energią przeszła przez pokój i bez słowa stanęła między mną a ścianą, przesłaniając sobą oblicze Pana. Nie mogłem się poruszyć. Wiedziałem, że najlżejszy nawet gest z mojej strony odbierze jako zamach na jego duchowy wizerunek. Niespodziewanie jednak jej twarz rozluźniła się w łagodnym uśmiechu. Nie spuszczając z niej wzroku, bo nie byłem do końca pewny, czy dobrze odczytuję intencje, pochyliłem się nad aparatem i ponownie zbliżyłem palec do spustu migawki. Nacisnąłem i od razu naciągnąłem kliszę.
– Wystarczy – usłyszałem.
Pokój opuściła już w swoim zwykłym tempie, szurając stopami, szepcząc. Nie potrafiłem jednak rozstrzygnąć, czy są to przekleństwa, czy też słowa modlitwy, którymi próbowała przeprosić swojego Boga.
Staram się, by każdy kolejny dzień wyglądał podobnie. Myję się w chłodnej wodzie, nie dlatego, że lubię, po prostu nigdy nie ma ciepłej. Sięgam po ubrania, które przygotowałem na krześle poprzedniego wieczoru. Pakuję do skórzanej torby obiektywy i kilka filmów. Zakładając buty, za każdym razem zaczynam wątpić, więc wstaję, zaglądam do torby i sprawdzam, czy wszystko jest na swoim miejscu. Zawsze jest. Przed domem pozdrawiam siedzącą na ławce właścicielkę. Do jej stóp tulą się grube koty o takim samym, szylkretowym umaszczeniu. Tworzą brązowo-rudą masę, w której nie sposób odróżnić, gdzie jeden kot się kończy, a drugi zaczyna. Nie udało mi się ustalić, ile ich tak naprawdę jest. Wydają się identyczne i nawet gdy spotykam któregoś na schodach, nie mam pewności, czy to ten sam, czy inny egzemplarz niż ów widziany wczoraj na progu, wystawiający futro do słońca. Właścicielka oczywiście nie reaguje. Dopiero gdy wgapiam się w niebo, wzdycha ciężko i mówi na przykład, że dziś nie będzie padać. Albo żebym wrócił po sweter. Na śniadanie schodzę do restauracji Hawana. Po drodze mijam muszlę koncertową, a przechodząc przez pustawy o tej porze park, rozstawiam aparat, by zrobić pocztówkę z wizerunkiem fontanny lub elegancko zakomponowanych klombów. To najlepsza pora, wczasowicze nie kręcą się po alejkach, mogę więc uchwycić puste przestrzenie. Drzewa, krzewy, trawniki i kwiaty na tle porannego nieba. Jeszcze kilka lat temu podobne zadania odstręczały mnie i nudziły. Nie ma tu nic frapującego, irytowałem się. Jednak wraz z upływem czasu zacząłem znajdować w tej czynności szczególne upodobanie. Fotografowanie stale tego samego uznałem za ważny gest – akceptacji świata w każdym jego przejawie. Odrzuciłem odruch wartościowania, wyzbyłem się estetycznej rutyny. To piękne, a to przypadkowe. To ciekawe, a to błahe. To intrygujące, a to nużące. W ogóle zrezygnowałem z przymiotników. Od kiedy usunąłem je ze słownika, mogłem ustawić aparat w dowolnym miejscu, gdziekolwiek. I ciągle czerpać satysfakcję ze swojego zajęcia. Ostatnio odbieram to jeszcze inaczej, rozmyślam nad ideą całkowitego zapisu rzeczywistości. Odgłos migawki jest jak mrugnięcie powiekami, a ja, który robię kolejne, nieznacznie różniące się między sobą fotografie, asystuję Chrystusowi z mojej ściany. Który widzi wszystko i stale. Albo chociaż zaczynam przypominać tego malarza ludowego, co mieszkał tutaj jeszcze niedawno. Dziwaka odtwarzającego nieudolnie i w kółko te same budynki, sceny, krajobrazy. I twarze świętych, jak na ikonach również zwrócone frontalnie, patrzeniem utrzymujące świat w istnieniu.
Potem już prędko, opuściwszy park, prosto ulicą Piłsudskiego, żeby zająć stolik. Na piętrze, przy oknie, obok filaru. Kelnerzy i kelnerki krążą między ustawionymi w rzędach stolikami, naczynia stukają o szklane blaty, sala zapełnia się kuracjuszami. Przez firankę, która ogranicza widoczność, próbuję obserwować, co dzieje się na tarasie. Szczupły mężczyzna w średnim wieku zdejmuje okulary przeciwsłoneczne. Chwilę bawi się nimi, składając je i rozkładając, po czym zakłada znowu i zwraca twarz w stronę słońca. Ma duże uszy i krótką szyję. A może po prostu lekko się garbi w kawiarnianym fotelu, nie widzę wyraźnie. Kiedy przechodząca kelnerka zwraca się w jego stronę, zakłada nogę na nogę, a mówiąc, przesuwa dłonią po krawędzi stolika. Nieopodal kobieta we wzorzystej sukience. Grzebie widelcem w stygnącej jajecznicy, czymś się denerwuje. Do mężczyzny w okularach dosiada się drugi, młodszy. Opada ciężko, poprawia się, wstaje. Starszy przywołuje go uspokajającym gestem. Tamten znowu siada, ale nadal jest spięty albo czymś poruszony. Gestykuluje, nie przestaje mówić. Nie zauważa kelnerki, która ponownie zbliża się do ich stolika. Kiedy w końcu ją spostrzega, momentalnie opanowuje się, mięknie. Ma ładny uśmiech. Kobieta siedząca samotnie odsuwa talerz, chce odejść, ale zauważa ten uśmiech. Rezygnuje i sięga po niedopitą herbatę. Nie wiedzą, że ich podglądam, przez co ich ruchy są naturalne. Jak u filmowych aktorów, którzy tak doskonale potrafią odtworzyć swobodę i przypadkowość gestów, że zdają się przez to prawdziwsi, bardziej ludzcy od nas samych. Dalej, przy kolejnych stolikach, dostrzegam już tylko zarysy postaci, przesuwają się za firanką.
– One nic o nas nie wiedzą – powiedziała, opierając się o pień, przesłonięta zielenią. – Drzewa nic o nas nie wiedzą – dodała, rozchylając wiotkie gałęzie wierzby.
M. często rzucała podobne uwagi, a ja nigdy nie miałem dobrej odpowiedzi. Co właściwie można zrobić z takimi słowami? Przecież takie słowa w ogóle nas nie dotyczą. Nie opisują ani nas, ani świata. Innym razem, brodząc w płytkim strumieniu, zauważyła, że gdyby powietrze miało gęstość wody, ludzie czuliby się szczęśliwsi. Bo to by było tak, jakby ktoś ich stale przytulał. A kiedy sięgnąłem po leżący na dnie kamień i zrobiłem zamach, żeby sprawdzić, jak daleko od brzegu uda mi się dorzucić, chwyciła mnie za ramię i upomniała.
– Już ci przecież tłumaczyłam. Kamień wyciągnięty z wody szybko umiera. Jak ryba.
Nie, na drodze nie pochylała się nad ślimakiem i nie przenosiła go w bezpieczne miejsce. Nie lamentowała nad rozjechaną żabą czy truchłem kosa w krzakach. Czarne pióra straciły już blask, więc mówiłem, że to smutne, a ona, że nie mam racji. I znowu. Co takie słowa opisują, czemu służą? Uznałem, że odbija się w nich dystans. Najpierw szczelina, potem rozchodzenie się dwóch płaszczyzn, a na koniec odsłania się urwisko. I chociaż odległość jest niewielka, chociaż ma się wrażenie, że wystarczy zrobić bardziej zamaszysty krok, by ją pokonać, to głębokość przepaści odbiera odwagę i trzeba spojrzeć w innym kierunku, trzeba odwrócić się do niej plecami. Natychmiast uciekać. Ale ten człowiek jest przecież na wyciągnięcie ręki, obok. Nie uciekłem. Gratulowałem sobie tej decyzji, brałem ją wtedy za świadectwo jakiegoś wyższego rozumienia. Pielęgnowałem w sobie to przekonanie, pławiłem się w nim. Jednak okazało się ono naiwną fantazją. Popełniłem błąd.
Po śniadaniu, nie wchodząc już do parku, ruszyłem w kierunku Nowych Łazienek. Prowadzi do nich szeroka aleja, a żeby wejść do środka, trzeba jeszcze przeciąć prostopadle klasycyzującą kolumnadę o spartaczonych proporcjach.
– Widzę go, jak się starzeje, jak popada w ruinę. – M. przyciskała się do mnie coraz mocniej, aż pomyślałem, że może upaść. Podtrzymałem ją za łokieć i odwróciłem się tyłem do budynku.
Byliśmy tutaj razem tylko ten jeden jedyny raz. Lekarze mówili ciągle o powietrzu, o wodach mineralnych, o spacerach. Wcześniej tylko wystawiali kolejne recepty. W końcu przestali i kazali wyjechać. Dla odpoczynku. A na naszym weselu tańczyła przecież całą noc, tańczyła z każdym, kto poprosił. Ani razu nie usiadła na dłużej do stołu. Jej oddech był regularny, a ruchy pewne. Dlaczego nie wspomniałem o tym lekarzom?
Chwilę pokręciłem się przy odkrytej pływalni. Basen otoczony był pasem betonowego chodnika, a dalej usypano z piasku namiastkę plaży, szeroką na zaledwie trzy, cztery metry. Ustawiłem się z aparatem w bezpiecznej odległości, żeby nie peszyć urlopowiczów. Ciała stare i młode. Ciała obnażone, w samych slipach lub opalaczach. I ciała ochraniane – parasolką, chustą, kapeluszem. W końcu ciała całkowicie zakryte. Mężczyźni w garniturach, kobiety w sukienkach. Siedzą. Na basenowym murku, na ławkach, w wiklinowych fotelach. Leżą. Na ręcznikach lub wprost na ziemi. Zaskakujące, że ci obcy sobie ludzie siedzą obok siebie, blisko, niektórzy są prawie nadzy, a jednocześnie ignorują się nawzajem. Jakby byli tutaj absolutnie samotni. Pochylam się, chwilę przymierzam kadr, nie jestem zadowolony. Kiedy rezygnuję i spoglądam znad aparatu, zauważam, że część osób zaczęła pozować, mniej lub bardziej świadomie. Dziewczynka i jej babcia zwróciły się w moją stronę, mężczyzna leżący na piasku wsparł się na łokciu, kobieta idąca brzegiem basenu przystanęła. Natychmiast naciskam spust migawki. Sposób, w jaki ci, którzy mnie spostrzegli, kontrastują z tymi, dla których pozostaję niezauważony, intryguje mnie. Nie wiem jednak dlaczego.
Wjechawszy na Górę Parkową, przy Łabędzim Stawie, spotykam ich wszystkich. Najpierw dwie kobiety z górskiej kolejki. Wówczas skłócone, teraz ramię w ramię, idą wolno, wpatrzone w czubki pantofli, pochłonięte cichą rozmową. Odkrywam, jak bardzo są do siebie podobne, chociaż nie jest to zgodność więzów krwi. Raczej sentyment do niemodnych już fasonów i perfekcyjnych fryzur. Zbliżają się aleją, kiedy inna kobieta, która przed chwilą poprosiła mnie o fotografię, kontroluje wygląd w małym lusterku. Nie mogę jej poganiać, więc tylko dyskretnie naciskam spust migawki.
– Nie byłam gotowa.
– Przepraszam, oczywiście powtórzę.
Zaraz potem mężczyźni ze śniadania, starszy i młodszy, tym razem w towarzystwie. Jest z nimi kobieta, kołnierz bluzki ciasno opina szyję. I dziewczynka, podlotek, w falbaniastym opalaczu. Długo ustawiają się do zdjęcia. Siadają to na leżaku, to na stojącej obok ławce, kilka razy zmieniają układ, przymierzają się, wypróbowują pozy, żartują. I chociaż mogę w tym czasie swobodnie im się przyglądać, nie jestem w stanie ustalić, jakie relacje ich łączą. Czy ten najstarszy jest ojcem? Ale czyim? Różnice wieku między nim a resztą są albo zbyt małe, albo zbyt duże. Kobieta z kolei, jest za młoda na jego żonę i matkę pozostałych. Przestaję w końcu o tym myśleć. Powinienem im raczej powiedzieć, żeby zabrali rzeczy rzucone beztrosko na ziemię, bo psują kadr. Jakieś części garderoby, a może bawełniana torba z tyłu, gruba książka na pierwszym planie, częściowo skryta w trawie. Powtórnie robię zdjęcie zbyt wcześnie, trochę, żeby ich pogonić. Ale nie reagują. Tylko ten najstarszy, zsuwając przeciwsłoneczne okulary, pyta o odbiór zdjęć.
– Zapiszę adres, przyniosę jutro na państwa recepcję.
– Rano wyjeżdżamy.
Umawiamy się na śniadaniu. Odchodzę. Słońce jest już nisko, sylwetki wczasowiczów wtapiają się w tło krzewów i drzew, trzeba kończyć. Wtedy zaczepia mnie ta młoda kobieta, która również była dziś na tarasie restauracji. Weselsza niż rano, ale nadal sama. Prosi, aby sfotografować ją na leżaku. Kiedy oboje jesteśmy gotowi, wstaje nagle, coś przyciąga jej uwagę. Pochylona zrywa ukrytego w cieniu grzyba. Moja dłoń znowu reaguje odruchowo.
– To będzie dziwaczne zdjęcie – śmieje się, powstając z klęku.
– Nie szkodzi, kolejne zrobię jak trzeba.
– Czy wie pan, że grzyby to trochę rośliny, a trochę zwierzęta?
Jakbym dostał w twarz. Powracają niechciane wspomnienia. Uspokajam się, kiedy zaczyna wykładać coś o anatomii i biochemii, o odżywianiu i rozmnażaniu.
Drzwi łazienki zamykam na zasuwkę. Niespodziewane wtargnięcie właścicielki zniszczyłoby całą dzisiejszą pracę. W oliwkowym, przytłumionym świetle lampy trudno jest początkowo poruszać się po ciasnym wnętrzu. Wzrok jednak stopniowo się przyzwyczaja i kiedy wlewam odczynniki do rynienek, dostrzegam w kącie jednego z kotów. Mówię coś do niego, a ten, przyłapany podczas mycia, zastyga w komicznej pozycji, z jedną łapą uniesioną i wysuniętym językiem. Po chwili wskakuje zwinnie na brzeg wanny i zaczyna się po nim przechadzać, by na koniec zwinąć się w kłębek na łazienkowym dywaniku. Pracuję mechanicznie do czasu, aż ostatnia odbitka wyciągnięta szczypcami z utrwalacza i wypłukana w kuwecie zawisa na sznurku. Zmieniam wtedy światło na jaśniejsze i robię pierwszą selekcję. Zastanawiam się, które trafią do odrzutu. Te są zawsze najciekawsze. I najważniejsze. Źle skomponowane kadry, na jednym ucięty fragment stopy, na innym poruszona sylwetka kogoś, kto niespodziewanie przeszedł przed obiektywem. Niepotrzebne gesty, odwrócona w tył głowa czy postać zatrzymana w pół ruchu, o trudnej do odszyfrowania intencji. Tak właśnie wygląda świat, gdy nikt nie patrzy. Kiedy nasze zachowanie zdaje się nie mieć większego znaczenia, kiedy nie chcemy nim niczego wyrazić. Ani niczego nie odsłaniamy, ani też niczego nie pragniemy ukryć. I jak za każdym razem – rytuał końca dnia. Wyobrażam sobie, jak M. stoi przy barierce, jak nie zwraca na siebie uwagi. Chociaż jej dłonie zaciskają się i mną materiał sukienki. Ale to trudno zauważyć, kiedy się spieszysz. Pośpiech, nieuwaga. Dla mijających ją osób M. nie wyróżnia się na tle miejskiego krajobrazu. Ot, kobieta podziwiająca panoramę rzeki. Już tyle razy to przerabiałem. Więc może, wmawiam sobie, był na tym moście ktoś, kto zwrócił uwagę, że jest za lekko ubrana jak na wietrzny koniec października, że wpatruje się bezmyślnie w rwący nurt. Przystanął, ale potem coś go rozproszyło i ruszył do swoich spraw. Tak, powtarzam, to była jego wina. On był na tym moście, on nie zauważył, a nie ja. Ja sięgam teraz po jedno ze zdjęć i długo studiuję zapisaną na nim scenę. Żeby nie przegapić, żeby w uniesionej dłoni czy przymkniętych oczach dostrzec coś niepokojącego, ujrzeć zapowiedź przyszłych wydarzeń.