Narratorem drugiej historii (dla odróżnienia autor użył tu druku pochyłego) jest Dominique, stary kloszard zwany Dodo, jak wymarły przed wiekami ptak. Człowiek-Dodo włóczy się całymi dniami po rodzimej wyspie, Mauritiusie, a nocami zachodzi na cmentarz, bo tam chłodniej i nikt go nie zaczepia. Niestety którejś nocy zostaje dotkliwie pobity przez miejscowych wyrostków. Oni nie znają jego prawdziwej historii, naśmiewają się z dziwaka-włóczęgi. Odczytując z tablic nagrobnych imiona matki, ojca, ciotek i pociotków, pociągając kredą zacierające się z czasem litery, Dodo (który również nazywa się Felsen i jest być może dalekim krewnym Jérémie’ego) wraca pamięcią do czasów własnego dzieciństwa, kiedy to guwernantka uczyła go gry na pianinie, ojciec wieczorami wkładał okulary i czytał im wszystkim almanach, a on sam, Dominique, po wizycie w burdelu (taki był wtedy zwyczaj, że mężczyzną stawał się młody człowiek w burdelu) zaraził się tajemniczą chorobą i od tego czasu coś z jego głową jest nie tak, jego oczy zostały pozbawione powiek, dlatego czuwa na okrągło („bo kto śpi, ten już umarł”), jego usta nie mają warg, toteż wygląda, jakby ciągle się czemuś dziwił albo o coś prosił, a tak po prawdzie to jedynym jego pragnieniem jest żyć i dać żyć innym. Niestety, zainteresują się nim wolontariusze z jakiejś organizacji humanitarnej i wyślą daleko poza rodzimą wyspę do Francji. Z Paryża, gdzie mu wciąż zimno, ale gdzie zakosztuje solidarności rządzącej światem podobnych jemu bezdomnych, Dodo powędruje na południe. Ku morzu, które przypomina mu opuszczoną wyspę. Być może po to, aby tam po prostu umrzeć.
Obie historie opowiadane są na przemian, dlatego bywa, że czytelnik się gubi, czasy i osoby nawarstwiają się, mieszają, jak gdyby nieposłuszna pamięć autora naigrawała się z niego, pokazywała mu rzeczywistość nie taką, jaka jest, lecz w krzywym zwierciadle, co uniemożliwia mu poznanie całej prawdy i znaczenia opowiadanych wydarzeń.
Cóż to za dziwną powieść zaserwował nam laureat literackiego Nobla, niestrudzony podróżnik pokonujący w swoim życiu, a także w powieściach odległe kontynenty i epoki? To właściwie nie powieść, ale proza poetycka, oda do świata, który jawił się spokojny, dostatni i dobry, ale zbudowany został na cierpieniu i wyzysku innych. W powieści Le Clézio karą za winy przodków obciążeni zostają nie oni sami, ale ich potomkowie. Wśród takich ofiar „bez winy” jest niepełnoletnia prostytutka Krystal, mieszkanka Mauritiusa, bywalczyni raczej hotelowych pokoi niż szkolnej ławy, mająca nawet już „stałego” klienta, pedofila, podstarzałego pilota dużych linii lotniczych, z którym ma nadzieję uciec kiedyś z wyspy, której nienawidzi. Jest i Béchir, kloszard i kumpel Dodo, który wraz z nim wędruje na południe, ale w drodze umiera, w jego plecaku Dominique znajduje jakieś szmaty, księgę Koranu i postrzępione na rogach stare dokumenty na nazwisko jego ojca, harki, Araba i lojalisty, rannego w obronie francuskiej Algierii, który zmarł w jednym z obozów dla uchodźców. Wiele takich obozów powstało na południu Francji po odzyskaniu przez Algierię niepodległości. Zgromadzono w nich tysiące harkis, którzy nie mogli wrócić do swego kraju, gdzie uważani byli za zdrajców, a Francja już ich nie potrzebowała, gdyż przypominali jej o kolonialnej przeszłości. Obarczona winą przodków jest też Aditi, pracownica pozarządowej organizacji ekologicznej poznana przez Jérémie’ego w czasie jego podróży badawczej, ofiara gwałtu, która nosi dziecko swego oprawcy, ale postanawia je urodzić w lesie, w odległym zakątku tej przyrody, której obronie się poświęciła, i zrobi to w zupełnej samotności. Rozwiązanie tajemnicy „niezawinionej winy”, za którą przychodzi płacić następnym pokoleniom, kryje się być może w rozmowie bohatera z nieznajomym. Kloszard Dodo spotyka go na plaży w Nicei (miejscu urodzenia samego Le Clézio), gdzie ostatecznie ląduje po długiej wędrówce po Francji. To stary doktor, który już nie praktykuje, gdyż sam cierpi na cukrzycę („Syn handlarza cukrem – cukrzykiem. O, ironio losu!”), w którym Dodo rozpoznaje (lub wydaje mu się, że tak jest) dalekiego ziomka z Mauritiusa, a który zdradza mu wreszcie tajemnicę jego choroby. Ale okazuje się, że syfilis, który zniekształcił mu twarz i palce, nie jest żadną karą za prawdziwe czy urojone grzechy. „Co mogę zrobić?”, dopytuje się Dominique zwany Dodo. „Nic nie możesz zmienić, takie było twoje przeznaczenie”, odpowiada mu stary doktor.
Nurt poszukiwania własnej tożsamości i powrotu do korzeni obecny jest w twórczości autora Almy od lat osiemdziesiątych
Le Clézio od lat obserwuje kontrasty naszej cywilizacji i gotów jest przeciwstawiać się niesprawiedliwości. Głośnym echem odbił się ostatnio we Francji jego głos w zbiorowym apelu opublikowanym na łamach tygodnika „L’Obs” (11.01.2018) poświęconym kwestii przyjmowania we Francji imigrantów. Le Clézio wrócił tam do własnego doświadczenia wygnania, kiedy to u boku matki i brata wędrował przez okupowaną Francję na południe, i zauważył: „Nie byliśmy azylantami, bo nigdzie nie można było dostać azylu”. Pisarz nazwał „nieznośnym zaprzeczeniem humanizmu” dzielenie emigrantów na ekonomicznych gastarbeiterów poszukujących pracy i wojennych uchodźców, którym chętniej przyznaje się prawo do azylu. „Jak porównać ich los, stwierdzić, że jedni są godni szacunku, a inni nic nie znaczą?” W jego opinii i jedni, i drudzy są wygnańcami zmuszonymi do opuszczenia rodzinnego domu, rzuconymi na obczyznę. „Oni nie mają innego wyjścia, jak my kiedyś nie mieliśmy innego wyjścia, jak uciekać”. Każda z dróg na wychodźstwie jest rozdarciem, pozostawieniem za sobą bliskich, ojczystego kraju, dzieci – za małych, by mogły ruszyć w daleką drogę. Pisze: „Miejmy się na baczności, bo cud, który nam się przydarzył, nie jest przywilejem, lecz do czegoś nas zobowiązuje. Miejmy się na baczności, byśmy nie wznosili wokół siebie niewidzialnych podziałów jeszcze bardziej niesprawiedliwych niż granice polityczne. Uważajmy, byśmy nie stali się samotną wyspą, z której spoglądać będziemy na tych, co zostali na drugim brzegu, jak dławią się własnym nieszczęściem. Uważajmy, abyśmy nie ogłuchli i nie oślepli, patrząc na ich nędzę. To zwykły pragmatyzm, skoro to słowo przemawia do nas bardziej niż humanizm. Imperia wzniesione na niesprawiedliwości, niewolnictwie i pogardzie drugiego człowieka rozpadły się od środka, przeżarte korupcją”. Pisarz przestrzega przed powtarzaniem błędów przeszłości, wzywa do zmiany sposobu myślenia.
Podzielenie się dobrobytem, przyjęcie obcego w swoim kraju nie jest odmówieniem sobie czegoś, lecz budowaniem wspólnej przyszłości. Takiej przyszłości, w której „mała cząstka dobra, którym się dziś cieszymy, zostanie spożytkowana na pomoc mieszkańcom krajów będących w potrzebie, na dostęp do wody pitnej, edukacji, ochrony zdrowia, na tworzenie przedsiębiorstw, równowagi, jednym słowem – sprawiedliwości”.