Ona jest zieloną panią, która rzuca krnąbrne cienie w dół na bruk,
a oto są jej zwarte hordy dzikich świń o szczecinie z błota i liści.
Odławiam je wczesną wiosną oraz późną jesienią w imię strachu.
Ona jest złotą panią, która wysyła ku mnie pocztowe jastrzębie –
w horyzont dachów – ku przestrodze wróblom, mewom i gołębiom.
To w jej macicy parzą się anonimowe mioty lisów, kotów i zajęcy.
Ona jest rudą panią pełną szyszek i piwnego szkła, a jej blade
uda puszczają brunatne soki – rwące potoki kałuż oraz igieł.
To z niej wyłaniają się kondukty zmęczonych rowerzystów.
Bywa też, że jest siwą panią, w błękitnym kapeluszu południe.
Konserwuje ją wtedy biały wiatr na górze i u korzeni, a armia
spowita w gałgany oraz cuchnący zarost zdradza ją ze mną.
Ja jestem miastem, które zaopatruje ją w maź śluzu, czyniąc strup.
Moja skóra z cegły i kocich łbów ociera się i wciera w jej cienie.
Plemniki rowerzystów walą w nią pochodem wytrawnych kohort.
Ja jestem miastem, które karmi śmieciami jej dzikie świnie, a na moich
balkonach wiją sobie gniazda sikorki i grubodzioby. Ukryte kapliczki.
Oślepiam monitoring, zajmuję zaszczane garaże, miejsca pod klasztory.
W ofierze składam jej folię, przepalone żarówki oraz denatów i flaszki.
Bo ona jest panią strup, która liże mnie mchem, trawą i suchymi liśćmi.
Razem azylem dla samobójców, kochanków, ćpunów oraz gwałcicieli.