Czasem coś mieści się między „jest” a „nie ma”.
Jan Jakub Kolski Jasminum
Skądinąd również całkiem możliwe, że teraz toczę się raczej na wykład pt. Jak odczynić fatum nad głupim narodem? Jako wzięty doktor honoris causa (redakcyjnego uniwerku w Starachowicach) mam zakontraktowane, z góry „hojnie” opłacone, parogodzinne wystąpienie akademickie dla garstki słuchaczy jakoby zainteresowanych polityką, politykierstwem i politologią. Moją przyboczną asystentką, do gładkiej‑sprawnej obsługi sprzętu audiowizualnego z najnowszym oprogramowaniem, ma być świeżo upieczona absolwentka filologii rosyjskiej, Maryś, prywatnie moja córka. To właśnie ona przywiozła mnie do tego wojewódzkiego grodu. Spoconego beżowego jankesa zaparkowaliśmy na jakimś obszernym, opustoszałym placu. Zziajany sługa niech sobie odpocznie. W ogóle w tym sennym mieście pozornie brakuje mieszkańców – na zalanych jaskrawym światłem ulicach żadnych przechodniów, współchodniów bądź włóczęgów. Dziwne! Może jesteśmy na Morawach?… Hę?… Ależ
[>>>] NECROPOLIS. Królewskie miasto umarłych poetów – jak wiele innych. Słoneczny kurz akurat osiada na wszelkich dostępnych pionach i poziomach, z wyjątkiem fioletowych półcieni, płytszych lub głębszych cieni, mrocznych nisz i tajemniczych zakamarków starej i strasznej mieszczańskiej architektury (J. Tuwim). Z podejrzanych zaułków i zapuszczonych parków nieśmiały zefirek częstuje nas zapachem świeżej uryny, paroxyzmów nocnego płci obcowania i celebry swojskich atrakcji kulinarnych. Ale nie tylko, wydaje się bowiem, że mój sfatygowany nochal wyczuwa klasyczne, legendarne aromaty sklepów cynamonowych (B. Schulz). Tudzież, nie mniej poruszający ospałą, lunatyczną imaginację, odór chloroformu – wprost z przedwojennego Szpitala Przemienienia (S. Lem). Z kolei milczący, nadtopiony upałem asfalt kokietuje nas smolistym bukietem diabelskich sztuczek, przywołując na myśl szybkość, adrenalinę i święty spokój: post actum (albo wieczny odpoczynek, jak kto woli). Przemija późnowiosenne południe lub wczesnoletnie popołudnie, co w sumie nie ma żadnego znaczenia dla oficjalnej przyczyny naszego pobytu w tym mieście. Wiadomo, gdzieś na trzecim lub czwartym poziomie trudności czeka mnie egzamin, ważny dla oszronionego siwizną, nękanego conocną zgagą i niezbywalnymi hemoroidami sfrustrowanego neurotyka. Najbardziej boję się rychłej, a niespodziewanej autokompromitacji! (Zawsze tak było, nie inaczej). Nie śmiem się spóźnić, więc trzeba przyspieszyć. Czas ucieka – ze strachu przed zabiciem? Maryś idzie obok mnie dzielnie, zerkając kiedy niekiedy na miniekran osobistego telefonu, jakby tam wyświetlały się jakieś sugestywne „abrakadabry”. Fakt, jam sobie nie sprawił tego nowoczesnego, obligatoryjnego „modlitewnika”, ale może z nią nie zginę we wrogiej skrzeczy‑wistości, gdzie prawie na każdej ulicy skrzeczy jakaś przeklęta żabcia, pijana ropucha, przywiędła ciulaska i bezskrzydła anielica. Albo – paralelnie – czyha jakiś farbowany policmajster, samozwańczy nadterminator, jednooki spółkownik lub inny jednonożny rozbójnik. (Margines głównego nurtu).
[>>>] Na szczęście – nie w tym sennym, pustym, jakby wyklętym, wymarłym, wyludnionym mieście. Zatem przechodzimy z Maryś przez kolejne piaskowcowe, oszczędnie zdobione, arkadowe portale, pokonujemy życzliwe przejścia, lekko zalatujące wczorajszymi bachanaliami. Mijamy niewidzialne edeny sekretnego życia bakcyli i bakterii, rozkwitające w przydrożnych koszach na śmieci. Suniemy przez ciemne, wilgotne, zatęchłe tunele, prowadzące jakby do podziemnych jąder gigantycznego multicypalnego monstrum, gdzie anemiczne nimfomanki oraz atletyczni nekromanci kurtuazyjnie pierzchają na sam odgłos naszych niepewnych kroków. Ale to tylko gra wstępna ruchliwej, pobudzonej, rozchybotanej imaginacji zaściankowego kinomana, nieodwracalnie skalanej przez szczytowe osiągnięcia hollywoodzkiej szmiroprodukcji. Sama w sobie klasyka: ciemno wszędzie, brudno wszędzie – co to będzie, co to będzie? Im bardziej komuś zależy na zachowaniu czystości, tym szybciej się ubrudzi. (Leciwy pseudokonfucjański paradox, rzekomo z podręcznego arsenału zachodniej myśli antypsychiatrycznej.)
Teraz oburącz łapię za wielki mosiężny uchwyt i z wysiłkiem otwieram przed nami ciężką, uzbrojoną w ażurowe, zardzewiałe okucia, dębową bramę. Córka pośpiesznie sprawdza coś na monitorku swojego telefonu, jakby nagle miało to jej pomóc w podjęciu trafnej, a trudnej decyzji życiowej. Odwaga pomaga. Zatem pierwszy wchodzę do tej odstręczającej paszczy starogrodzkiego molocha, włażę zdeterminowany niczym błędny rycerz zarabiający na „dedragonizacji”: zwalczaniu upierdliwych mieszkańców wszelkich smoczych jam. Nie od razu percypuję, że oto jestem już solo, bo przed Maryś złośliwa brama zapewne sama się zawarła, zatrzasnęła jeszcze przed rozstrzygnięciem dylematu wejść/nie wejść. Rzecz jasna, jest to jedna z wygodnych, roboczych hipotez motywacyjnych, która hic et nunc nie zostanie choćby prowizorycznie sfalsyfikowana. Ale też która nie rzuca żadnego intencjonalnego cienia na postawę moralną córki swego ojca. Nerwowo sprawdzam: zimna, pokryta blachą ciemna brama od wewnątrz nie daje się otworzyć. Ha, trudno, trzeba brnąć dalej w mrok. Aż do
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]