Drugi czyn odwetu: „Pocisk z browninga przebił gazetę dokładnie na wysokości tytułu, tuż pod literą «i» [chodzi o „Nie” Urbana, w które komuch ślepił – PCh], po czym wszedł siedzącemu w mostek i utkwił w kręgosłupie. Siła uderzenia poderwała ręce ugodzonego. Spadająca gazeta przykryła mu twarz, tytułem do góry, tak, jakby złośliwy los chciał w ten sposób zilustrować pośmiertny głos niemego protestu denata”. Spływa kolejna terapia: „Przewrócił się, wyjąc jak zwierzę. To ból w nodze podciął go i dopełnił czary upokorzenia. Człowiek trzymający broń nawet nie drgnął, patrzył tylko z góry na wijącą się postać”. Wraz z nim tak patrzymy.
Awanturniczy moralitet? Szpiegowski komiks? Z globalną operacją agentury w tle („nigdy w historii, tak wielu nie było manipulowanych w tak wielu kwestiach przez tak nielicznych”). W centrum – z aktem sprawiedliwości obsadzonego w głównej roli Teksasa – „za młodego, żeby coś znaczyć”, gdy złowrogo zbliża się „transformacja”, gdy wygra „strategia wymiatania wszystkich niepokornych”. Małoletni świadek politycznego mordu na wuju‑opiekunie niesie późną zemstę. Tęsknotę za czymś jeszcze wyznaje ta proza. Za inną Polską, z „głębszego podziemia”, w której syn Sergiusza Piaseckiego rośnie pod konspiracyjnym nazwiskiem, spiżowi partyzanci stukają po 1956 roku w okno domu rodziców Andrzeja Pityńskiego, a doskonale zakonserwowane arsenały przekazywane są (zbyt pochopnie?) do Muzeum AK w Krakowie.
Powieść mami walką integralnego antykomunizmu z PRL. Bałamuci penetracją struktur władzy „na zasadzie perfekcyjnie zorganizowanego wywiadu”. Łudzi owocną współpracą ideowych inteligentów z mafiozami. Wieszczy wreszcie – w naszych czasach – nadzieję na cudowny reset panującego układu. Fantom stryja – starego akowca, niepokonanego rotmistrza z zamelinowanym pistoletem – tańcuje pod rękę z mirażem wiecznej, bez zobowiązań, seksualnej przyjaźni (może nie znam życia?). Niestety! Nastoletni to rejestr bliskich sercu mrzonek.
I tylko Mietek Kołodziej, tylko pijak głośno mówi prawdę. A finał? Jak to finał każdej pod naszą szerokością geograficzną historii o bliźniaczych bitwach. Z jedynym osiągalnym happy endem: „Ja myślę, że wtedy jego już w kraju nie było…”. „Wtedy”… Uwaga: będzie spojler, epilog zaskoczy. Sami już nie wiemy, czy ów szczęśliwy koniec to aby nie wymysł starca, co pociesza gawędą barak w Magadanie.
Z jego ostatnimi Mohikanami oficyna, a przede wszystkim internetowy portal, utrzymują łączność. Licząca 1422 strony bibliofilska księga Wydawnictwo Podziemne 2007–2017 (osiem numerowanych egzemplarzy, dostępnych m.in. w Instytucie Hoovera, Bibliotece Narodowej i Bibliotece Uniwersyteckiej w Toruniu) – pod redakcją Michała Bąkowskiego i Dariusza Rohnki – dotykalnie odzwierciedla dorobek środowiska. Marzyłyby się wyjęte z woluminu następne komplety pism obu redaktorów o Józefie Mackiewiczu. Jak te, wydane przez „Kontrę” w Londynie (Dariusz Rohnka, A ja przeciwnie… Szkice o Józefie Mackiewiczu, 1997; Michał Bąkowski, Votum separatum, 2000). Pierwszy jest także m.in. autorem wydanej w 2016 roku pod kryptonimem „H” („Herbata dziś jak Historia, przez wielkie «H» pisana być winna”) powieści pt. 1946.
Nom de plum (czy raczej: lettre de plum?) zdradził i zamieścił na łamach „Twórczości” recenzję książki Adam Fitas (O żołnierzach niezłomnych, nr 9/2019). Chwaląc talent twórcy, dostrzegał w niej przede wszystkim „podbarwioną literacko publicystykę” i „sfabularyzowany szkic historyczno‑polityczny”. Ostatnio Wydawnictwo Podziemne znowu wystąpiło z zaskakującą pozycją. Zaskakującą dla tych, co nie wiedzą, że autor Zwycięstwa prowokacji – kluczowy dla edytora charakter – tak zręcznie obracał beczki w branży lotniczej. Na podstawie rozmów z kolegą Romanem Lutosławskim napisał zresztą książkę. Ten, po wyjeździe do kraju, zdecydował się wydać Dno nieba nakładem MON‑u w 1957 roku. Przedtem drukował Mackiewicz jej odcinki pod pseudonimem „Józef Roman” lub „J.R.” w emigracyjnych periodykach.
Nie jedyna to impresja związana z awiacją: „Pierwszy swój lot pamiętam dobrze, choć miałem lat pięć. Napadł mnie pociąg i dymiąca lokomotywa goniła uparcie wokół dużego stołu w jadalnym pokoju…”. Wraca do wspomnienia: „…nagle ja, ja zmieniam się w jakiegoś ptaka, lecę w górę, w górę, coraz wyżej, wyżej, ponad dom, ponad miasto, wokół robi się jasno, wąż pociągu znikł w dole bezsilny, a serce rozpiera bezmierne szczęście wolności! – To był najpiękniejszy sen mego dzieciństwa”. Przyzna, że miewał częściej identyczne mary: „Zdolność oderwania się od ziemi i wyniesienia ponad wszystkich zebranych w dole ludzi – sam jeden, bez żadnych przyrządów i aparatów, jak ptak, jak ptak”. Nie każdy sen się ziści. Ten – tak!
„Jakże lubię latać! Samolot upada z lekka, podrywa się do góry, chwieje się na skrzydła”. „Pięknie jest”. Raz spędzi Trzynaście godzin w powietrzu: „Nędzny robaku! Który piękno Neapolu oglądasz – ze wzgórza. Czyś widział kiedyś pustkowie orańskich piasków, na wirażu, pod skrętem, pod sobą, gdy słońce zachodzi i od sosenek biegną piramidki cieni po czerwonym piasku, a skrzydła… – Żeby patrzeć na ziemię z lotu ptaka, trzeba nim być, albo latać jak on. Ot co ci powiem”. W memuarze o Michale Kryspinie Pawlikowskim podejrzewa w 1972 roku, że „swoisty naturalizm w widzeniu rzeczy Pawlikowski przenosił z głuszców i cietrzewi na ludzi”. A Mackiewicz dodatkowo także na abarot – z człowieka na dzikie ptaki? Z ptaków na samoloty?
Nawet przy wódce, w dusznej wileńskiej knajpie wróży: „Ech horyzonty! Musi być biało, płasko i niebiesko”. Na własne już oczy dojrzy wysoko, jak na nich obłoki się piętrzą, „zębami ku niebu”, a miejscami – „widnieją przepaście”. Kiedy indziej aparat „zatrzymał się na sekundę w powietrzu, wszystko co jest, jest pod nami. Studnia nie ziemia!”. Studnia ziemi czy dno nieba? A może przepaść chmur wyznacza to doświadczenie? Otóż „romantyzmem naszych dni jest – zdolność latania”, „potęga lotu, największy z romantyzmów, najpiękniejsze z pragnień, bajka na jawie, najcudowniejszy ze snów…”. Nie trwa sam w modnych doznaniach: „Dawno już z żadnego tłumu tak się nie wyciskałem, jak z samolotowego”.
W tymże opracowaniu Zygmunt Markiewicz, w Prozie beletrystycznej, stawia twórcę Róży Wiatrów obok (wyżej?) „słabszych artystycznie opowiadań Meissnera Żądło Genowefy i L – jak Lucy”! O dziwo Łaszkiewicz ma ulicę w Krakowie. Pomiędzy nasypem (właśnie wyrżnięto zeń drzewa) i nowiutkim blokowiskiem, przy którym patyna wielkiej płyty olśni maestrią estetyki i urbanistycznych przestworzy. Nowakowski dopatruje się w prezentowanej beletrystyce „antropomorfizacji samolotu”: „Obserwujemy anatomię, patrzymy na działanie mięśni, nerwów, ba, komórek mózgowych maszyny, której mechanizm jest uduchowiony. Maszyna żyje pełnym życiem […]. Ta książka drga, wibruje. W trakcie lektury słyszymy nieustanny szum silnika”.
Lecz gra w niej i „wielu, wielu żywych, plastycznych ludzi”. Jak nazwie ich Łaszkiewicz – „osobowości niespoziomowanych cywilizacją do rzędu cegiełek”. Jedna z nich ma „bez wątpienia w sobie coś zwierzęcego – zwierzęcego oczywiście w dodatnim znaczeniu”. Druga – wykonuje „rolę człowieka z epoki jaskiniowej, czającego się by przechwycić wroga”, trzecia – targana jednym ledwie pragnieniem strasznym: „Zabić za wszelką cenę”. Portretuje istoty z ruchami, mającymi „w sobie dużo powierzchownej buńczuczności, którą daje młodość, ale za którą nie leży nic”. Wyjątkowy temat połączy te wersy z wczesnym Mackiewiczem.
Przeżywając w realu nocne wizje innych, bohater Łaszkiewicza w każdym prawie rozdziale przeciera powieki: „Budzik ryczał jak szatan. Otwierałem zaspane oczy z trudem, lecz bez patrzenia na zegarek wiedziałem, że jest trzecia nad ranem”; „Wyciągają mnie na zabój, ze spania śmiertelnie głębokiego, jak ślimaka ze skorupy”; „Walczyłem z ogromnym pragnieniem snu, z pragnieniem tak silnym, że powodującym mękę. U podstawy czaszki wystąpiło silne uczucie ucisku, jaki się zawsze przejawia po dłuższych chwilach wytężonej i upartej uwagi”; „Leciałem walcząc z dziwną chęcią snu i ziewając co chwila w maskę tlenową”. Nagle: „Było to tak, jakbym ujrzał siebie wielostronniej i odkrył sam w sobie utajone siły i bogactwo”.
Pilot‑literat to ewenement pośród polskiej gwardii, gdyż walczył za sterami amerykańskiego thunderbolta. W jego kabinie człowiek „wygląda jak mucha, która usiadła na szyi buldoga”, nikt wcześniej nie snuł o nim „poezji dytyrambów”. Czytając tę i równoległe relacje, wchodzimy w zasięg jednej z bardziej uroczych subkultur składających się na nasze oblicze w
Akcja toczy się pod niebem, ale i na ziemi: „Ostatni z komunistów rzucił broń i padł na kolana szlochając. […] Spojrzałem […] na trupy. Śmierć ułożyła je w groteskowych pozach. Trudno uwierzyć, że jeszcze przed chwilą byli zagrożeniem, że mogli sprawić, że to ja byłbym na miejscu któregoś z nich. Teraz […] stali się tylko kawałkiem mięsa, pozbawionego znaczenia i godności. […] – Uwierzyłbyś, że stanowią siłę, z którą regularna armia od lat nie może sobie poradzić? A przecież tak łatwo ich zgnieść. Wciąż można pozbyć się zarazy. Jeszcze jest czas…”. Ale „Ten front nikogo nie obchodzi”. Generał Claire Chennault do Joe’go: „Myślisz, że mi się podoba, że Waszyngton posyła gigantyczne ilości sprzętu do Rosji, a my musimy wymontowywać części ze starych maszyn, żeby utrzymać się w powietrzu?! […] Ale o tym sza! O tym lepiej głośno nie mówić…”. Nie trzeba głośno mówić.
Pierwszoplanowa postać, fikcyjny Jo – Joseph Murphy – pyta sam siebie: „A może wszystkim rządził przypadek i chaos? Może gdyby Truman zamiast Marshalla przysłał tu MacArthura, Chiny dałoby się uratować? Może to wszystko jest tylko komedią pomyłek? Może to nie zła wola i spiski, a tylko swojska głupota?. […] A może to ja zbyt długo przebywałem z De Rivaux i zaraziłem się jego bakcylem? Może świat zmierza we właściwym kierunku, a tacy, jak my cierpimy po prostu na paranoję?”. Lecz w Nankinie, pod koniec 1948 roku, przyjaciel Frank De Rivaux nie pozostawi złudzeń: „Mao podpali Azję i trzeba będzie gasić nowe pożary. To będzie jak kostki domina. Zaraza, której nie powstrzymamy.
[…] Kiedyś, w przyszłości, zapłacimy straszną cenę za to, co zrobiliśmy Chinom…”.
Jeśli w Punkcie… motorem narracji jest genialna wendeta, to w drugiej historii natrafimy na wątek ponadosobisty, autentyczny niestety. Gdy tam kazus fikcji uwiera, tutaj rolę bólu grają fakty, choć nie związane bezpośrednio z batalią o Państwo Środka. Świadectwa uwiecznione w dziennikach majora George’a Raceya Jordana (From Major Jordan’s Diaries. The Inside Story of Soviet Lend‑Lease – from Washington to Great Falls to Moscow), czyli dobrowolne udzielanie bolszewii tajemnic atomowych przez Amerykanów. Ciekawe, że obszerny wyimek z sensacyjnego źródła oficera‑patrioty, który ujawnił wyciszoną aferę, ukazał się w „Wiadomościach” w 1954 roku (nr 51/52), w autoryzowanym przekładzie Aleksandra Janty.
Materiał dobrze świadczy o czujności emigracyjnej opinii. Żal, że to mniej zajmujący – od strony intrygi Czerwonych… – fragment pt. Ksiądz który stanął oko w oko ze Stalinem. G.R. Jordan cytuje prałata Michaela J. Ready’ego. Określił on misję ks. Stanisława Orlemańskiego prosto, jako „burleskę polityczną wyreżyserowaną i pokierowaną przez sprawnych agentów sowieckich”. A mnie różne tytuły serii podniszczonych książeczek kołaczą się w głowie: Po „Ogniu” był „Mściciel”, Ryngraf z trupią czaszką (o „Burym”) czy Hasła nie będzie (to „Huzar”). Bo o „Roju” przypadkiem nie było „Tygrysa”. I nie opuszcza fraza z pierwszej Jacka Szczyrby powieści: „Oczywiście najlepiej, żeby te wszystkie formy piękna splotły się kiedyś w jedną całość, tworząc samodzielny świat, w którym można by było się zatracić bez reszty”.