07-08/2024

Marcin Cielecki

Godzina złodzieja

Już od pierwszych zdań, ba, już od samego tytułu prowadzę swój czytelniczy spór z nową książką Jana Maciejewskiego. Lubię książki, ale chcę czytać tylko takie, które wymagają ode mnie zajęcia jakiegoś stanowiska. Maciejewski jest wyzwaniem, tak jak się z nim bowiem nie zgadzam, tak też się z nim zgadzam. Zdradziłem się już w tych pierwszych zdaniach: nie potrafię czytać tej książki bez zaangażowania.

Już pora jest próbą zmierzenia się ze zdaniem wieńczącym diariusz Sándora Máraiego. Ostatnie zdanie węgierskiego pisarza, jak przystało na monumentalny dziennik literacki, jest także życio‑pisaniem, a w tym przypadku śmiercio‑pisaniem. Márai zamyka diariusz zdaniem o mocy wystrzału z pistoletu: „Czekam na wezwanie. Nie ociągam się ani nie ponaglam. Już pora”. Poza zdaniem pozostaje data: 15 stycznia 1989 roku. To zdanie z zimy; za pół roku, w początkach słonecznego lata, w Polsce upadnie komunizm, a jesienią zaczną wypadać betonowe płyty tworzące mur berliński. Sándor Márai, Odyseusz podróżujący przez wiek XX, zaledwie kilka lat wcześniej odpisał na wszystkie listy, odprawił wszystkich gości i wszedł w etap „zamkniętych drzwi”. Czekał, a kiedy uznał, że czas już nadszedł, że to dziś, że już pora, że wybiła ta godzina, zamknął diariusz tak, jak zamknął życie; postawił kropkę w dziele życio‑pisania. Jan Maciejewski napisał książkę, która, jak deklaruje, „powstała w odpowiedzi na ostatni zapisek Máraiego. Chciałaby zostać przewodnikiem po innym (moim zdaniem głębszym i prawdziwszym) wariancie twórczej i życiowej niezależności. Bo w tej stoickiej, wyznawanej pod koniec życia przez Máraiego, kryje się jakiś fałsz. Ona do końca nie istnieje, jest zbudowanym na złudzeniu unikiem”.

Mam z tą deklaracją Maciejewskiego same problemy. Do tego stopnia, że lektura jego książki, która powinna zająć mi zaledwie kilka dni, ostatecznie zajęła niemal miesiąc. Czy zatem Już pora to złodziej czasu? Tak, ale w innym sensie niż ten, którym wydawcy znakują swoje książki. Tu nie będzie zarywania nocy; to będzie odkładanie i powracanie do lektury, kłócenie się i nagłe zawieranie sojuszu, tu wreszcie nastąpią ciche dni „nie‑czytania”, pretensji, wzruszania ramion, dogadywania się.

Literatura pewnie dlatego ma jakieś znamiona nieśmiertelności, że wykracza poza ramy kalendarza. Zdania rezonują i trwają, choć przecież upadają państwa i przesuwają się granice miast. A jednak konkret czasu jest ważny i stąd niezgoda na książkę Jana Maciejewskiego. Sándor Márai dokonujący ostatniego wpisu do diariusza ma lat osiemdziesiąt dziewięć: w tym czasie należy zmieścić dwie wojny światowe oraz tę, która po nich nastąpiła, ciągnące się lata emigracji, napisanie wybitnych powieści, zupełnie prozaiczne, a więc najboleśniejsze, życiowe dramaty. Maciejewski, który ostatniemu wyborowi Máraia zarzuca fałsz i unik, nie osiągnął jeszcze połowy wieku węgierskiego pisarza. I mam tu swoją wielką czytelniczą niezgodę: czy młody pisarz może tak lekko puentować kogoś doświadczonego znacznie bardziej? Tym bardziej że wybór, którego dokonał Sándor Márai, jest tak samo arbitralny jak wybór, do którego próbuje przekonać Maciejewski. Moje „ja” kontra twoje „ja” – tu rozstrzygnąć może tylko czytelnik. Źle mi brzmią zdania Maciejewskiego o złudzeniu i uniku Máraia, podczas gdy propozycja młodego pisarza ma być wyborem „głębszym i prawdziwszym”. Nosząc w sobie niezgodę czytelniczą, nie ruszyłem w Już pora, ale w dziennik Máraia. Tuż po czterdziestce węgierski pisarz stwierdza:

Im więcej człowiek wie o życiu, im dłużej żył, tym życie wydaje mu się straszniejsze. Strach siedzi na dnie świadomości każdej istoty żywej. A ludzki świat przynosi odrębny strach, o wiele straszniejszy niż w świecie zwierząt, których świadomość także przecież przepaja dzika podnieta nieustannego niebezpieczeństwa. Życie to rozpoznawanie strachu, to skowyt stworzenia beznadziejnie szarpiącego się pomiędzy biegunami narodzin i śmierci. Cóż można uczynić? Znikąd ratunku. Kto żyje, musi się bać. […] Kto ucieka przed strachem w śmierć, niekoniecznie jest tchórzem. (A jeśliby nawet!…) Odpocząć, odetchnąć od tego kłębowiska straszliwych i niemożliwych do wyjaśnienia nieporozumień: śmierć to tylko tyle. Coraz częściej tego pragnę. Ale zawsze mnie uspokaja, gdy pomyślę, że nie muszę ku niej czynić ani kroku: jest tuż obok, zna swoją porę, gdy ma mi położyć rękę na ramieniu. To jedyny wierny przyjaciel.


To dopiero rok 1944, a już cały bagaż, którego oszczędzono Maciejewskiemu. I są to zdania, które Márai pisze, będąc o tylko dekadę starszym od autora Już pora. W innym miejscu Márai już siedemdziesięcioletni stwierdza: „Śmierć nie przybywa z zewnątrz, nie dzwoni, nie zapowiada się listem, nie telefonuje: śmierć jest w nas, całkowicie w nas. Któregoś dnia znajdujemy ją jak coś, co się znajduje w kieszeni zimowego płaszcza”. Nie da się tego tak spokojnie przekreślić, jeśli nie przeszło się choćby podobnej drogi. Zagłębiałem się zatem na powrót w dzienniki literackie Máraiego i po raz kolejny odnajdowałem głos, który przemawiał do mnie osobno i wyraźnie. Liczne jeszcze zdania można by tu przywołać, choć wiadomo, że wszystkie biegną do tego ostatniego, ono rezonuje bodaj w każdym czytelniku. Rozumiem też, że zdania te wzywają do udzielenia własnej odpowiedzi. Jasne: biografie Sándora Máraiego i Jana Maciejewskiego nie są żywotami równoległymi, nazbyt dużo ich dzieli (patrząc przez pryzmat zdania ostatniego: może nawet niemal wszystko). Podążając tropem czytania Już pora, jaki sam zasugerował jej autor, nie znajduję fałszu w zdaniach Sándora Máraiego. On ma swój wybór, Maciejewski swój. Nie wiem, dlaczego właśnie ten zaprezentowany na kartach młodszego pisarza ma być „głębszy i prawdziwszy”.

Już pora czytana poprzez odwoływanie się – ciągle i nieustannie, jak niekończący się dialog – do dziennika Sándora Máraiego budzi wewnętrzną niezgodę, wznosi między dwoma autorami mur, a czytelnika pozostawia z niczym. Ostatnie zdanie Máraiego jest raczej potraktowane przez Jana Maciejewskiego jako pretekst do opowiedzenia zupełnie innej historii.

Już pora składa się z dwudziestu miniatur – czasem jest to opowiadanie, innym razem szkic, znajdzie się też coś na prawach apokryfu. Przemawiać będą kobiety i mężczyźni różnych epok, do głosu dopuszczona zostanie nawet rzeka. Rozmach literackiej wyobraźni Maciejewskiego jest rozległy, a słowa ze wstępu, że książka jest w pewnym sensie „kryminalnym serialem”, ponownie prowokują do jakiegoś sposobu czytania. Przez pewien czas podążałem i tym podrzuconym tropem, zastanawiając się, kim jest pojawiająca się anonimowa kobieta, skąd przeskoki czasowe (dzieciństwo tu, starość tam), aż wreszcie poddałem się: nic mi się nie łączyło w całość. Nie ma tu intrygi kryminalnej, choć śmierć – niczym wielka namiętność – niechybnie nadchodzi i czytelnik czuje ten niepokój. Czyżbym po raz wtóry został wystawiony przez Maciejewskiego do wiatru? Może ja tej książki nie rozumiem; są wszak takie książki i nie jest ich w końcu tak mało, biblioteki całe przecież. A może – i to jest myśl, której chwycić się muszę – Márai i kryminalny serial są tylko zmyleniem (zamierzonym lub nie), aby odwrócić wzrok czytelnika od tego, co jest najbliżej, na wyciągnięcie ręki wręcz. Odrzucam zatem kolorowe piórka‑rozpraszacze, pozostawiam na boku tytuły‑neony, rozdzielam nazwiska‑kamuflaże, bo chcę dobrać się do samego rdzenia tej książki, do jej kręgosłupa. A jest nim dwanaście miesięcy i osiem godzin modlitwy brewiarzowej. I jeśli cokolwiek rozumiem z tej książki, to tylko tyle, że to jest właśnie najważniejsze.

Co tu jednak jest najistotniejsze – że pory roku są nieuchronne, że miesiące przemijają jeden po drugim, a anachroniczne modlitwy odmierzają godziny jakiegoś zakurzonego zegara? No w sumie tak, bo wbrew pozorom nie jest to takie oczywiste. Tak też brzmi przecież prawdziwy sens słów tytułowych; zatem: powstań, rusz do przodu, bądź gotów. Już pora – rozbrzmiewa gong na ringu, budzik wzywa do aktywności, ręce chwytają właśnie te, a nie inne przedmioty. Nadszedł czas – wyostrz zmysł: niech wzrok chwyci ostrość, a słuch nie zawiedzie. To ten moment – na to czekałeś, oto chwila upragniona. Całe napięcie, które balansuje u Maciejewskiego na przeciwstawnych biegunach – „już” oraz „jeszcze nie” – sprowadza się do rzeczy najistotniejszych, a takie są najbliżej i tylko takie zbyt łatwo utracić z pola widzenia. Zatem jest w codzienności kolejnych miesięcy i następujących po sobie godzin Wezwanie. I nie ma większego dramatu i większej radości, nadto większego spokoju – a wszystko to razem musi występować – jak tylko dać własną odpowiedź.

Zapisane powyżej zdania mogą trywializować myśl tkwiącą na kartach Już pora i stać się godne bon motów z podręczników mindfulness. Jan Maciejewski wykorzystuje jednak swoją wrażliwość, na pomoc bierze oręż literatury i pokazuje, że w istocie stawka rozgrywa się o sprawy najważniejsze. Jak sam pisze: „Usłyszał wreszcie wezwanie, na jakie czekał od urodzenia. Rozkaz został wydany. Nie zamierzał się ociągać z jego wykonaniem”. To ten dzień, to ta chwila. Teraz.

Już pora jest książką dla tych, którzy też usłyszeli Wezwanie. Wątpię, aby ktoś nie będący docelowym czytelnikiem Maciejewskiego zdołał nie tyle uchwycić wszystkie czytelnicze odwołania i gęste aluzje literackie (to może zrobić literaturoznawca), ile poczuć smak, woń – a o to właśnie w niej chodzi. Jest na kartach tej książki swoisty dialog z innymi dziełami literatury przypominający – a myślę, że to porównanie jest znaczące – uwagi czynione przez skrybów na marginesach wielkich ksiąg. Maciejewski wędruje poprzez książki utożsamiane z wiekiem dziecięcym, jak Opowieści z Narni, ale podąża także dorosłym szlakiem Odysei. W poszczególnych rozdziałach spotykają się ze sobą przeróżne postacie. Przemknie Sonia Marmieładowa, na dłużej za to zagoszczą król Saul oraz Warłam Szałamow, zatańczy Salome, przewodnikiem po całej drugiej części książki będzie zaś Odyseusz. Przywołane postaci i stojące za nimi decyzje nie są tylko popisem erudycji autora. Już pora jest książką niezwykle zmysłową, a więc osadzoną w ziemistym konkrecie tu i teraz. Autor opisuje wewnętrzne pieśni miesięcy, przepływające przez pory roku soki witalności. Dym i mgła, upał i ciężki zapach ziół, słota i błota na butach – to wszystko jest niemal dotykalne. Na te wewnętrzne głosy miesięcy są nałożone odpowiadające im ludzkie namiętności. Bo tu i teraz dotyczy tego, co jest pomiędzy mężczyzną a kobietą.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

Jan Maciejewski: Już pora. Miesiące i godziny.
Fundacja Świętego Mikołaja,
Teologia Polityczna,
Warszawa 2024, s. 204.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.