Nie wiem, jak Sindbad dotarł do Narewki. Znając jego zwyczaje, pewnie pociągiem. Jednak pociąg zatrzymuje się w Hajnówce, by dalej sunąć przez Warmię i Mazury aż do Gdyni i tam nabrać morskiego powietrza do klimatyzatorów. Najpewniej więc z Hajnówki szedł pieszo. Przez Dubiny, Nowosady i Świnoroje, przez długi czas mając po bokach najstarszy w Europie las z krzykiem rudzików, świergotem drozdów śpiewaków, trelami zięby, bogatki, kowalika, kosa i stukotem dzięciołów. Może nawet odprowadzały go gdzieś wzrokiem mało-co-nieumarłej mądrości żubry, szukające wczesną wiosną pędów i co smaczniejszej kory. Głosy o nim, opowieści, niemal legendy wyprzedziły moje przybycie do Narewki. Gdy chodziłem po miasteczku, oglądałem cerkiew z małym cmentarzem albo stałem w kolejce w sklepie spożywczym, dochodziły mnie strzępki opowieści: dziwny jakiś taki, w surducie jak za cara, w płaszczu ze starego filmu. No, chodził i o coś pytał. Ale nie po ludzku. Baby przy niedzieli uznały, że to diabeł, i pogoniły go. E, a niby gdzie miał pójść? Może do Białowieży? Albo do Gródka? Albo na granicę. Część tych rozmów była po polsku, część po białorusku, część po miejscowemu. Ale udało mi się złożyć chyba tę historię, domyślić się szczegółów. Nie wiem, o co pytał, ale domyślam się, że po węgiersku w mowie swojej baśni i przodków. Nic dziwnego, że go parafianki wzięły za diabła, jeszcze ten melonik, laska i półwysokie buty budapesztańskiego dandysa. Gdy zrozumiał, że nikt nie pojmuje ani słowa, mógł przejść na niemiecki. Zły pomysł w tych okolicach. Zwiedziłem opuszczony cmentarz katolicki w centrum miasta, gdzie ostało się może osiem krzyży i parę kamieni, krzyży w większości prawosławnych, choć na mapie stało wyraźnie: Stary Cmentarz Katolicki. I poszedłem na cmentarz, o którym wcześniej tylko czytałem. Właściwie już za miasto. Mijałem po drodze drewniane, piękne i kolorowe domy, niektóre osiadłe nieco, niektóre obmurowane, ze dwa opuszczone. Było ciepło, marcowe słońce domagało się potu spod zimowej jeszcze kurtki, ale wiało do tego mocno; gdy próbowałem ją zdjąć, wicher sprawdzał, gdzie mam nerki, gdzie uszy, gdzie kawałek odsłoniętego niezdarnością brzucha. W końcu trafiłem na tabliczkę, że to tu, że paręnaście lat temu studenci z Beer Szewy pomogli tu posprzątać, zaprowadzić ład. Tylko trudno mówić o ładzie, gdy wspinasz się na dość stromą górę w lesie. Po kilkudziesięciu krokach zobaczyłem macewy. Światło przemykało tu między drzewami, a niektóre były stare aż strach i jak strach, rozpraszając się na liściach i gałązkach, zeszłoroczne listowie szeleściło pod stopami, a mech wydzielał tę swoją wilgoć i ledwo uchwytny zapach, jakby ktoś o tym wszystkim czytał w piwnicy pod jakąś podłogą. Część kamiennych tablic była rozbita, ale zadziwiająco dużo trzymało się dobrze, niektóre tylko przechyliły się ku ziemi, widocznie musiały coś tam dostrzec. Kilkanaście bez wątpienia było odnowionych, przynajmniej dożłobiono na nich starożytne litery. Podszedłem do pierwszej i przeczytałem: Szejna Leja Augustower. Szejna znaczy w jidisz piękna. Dlatego nie zdziwiłem się, gdy wyszedł zza dużego nagrobka ozdobionego lwami i gwiazdą Dawidową. – Przegnali? – spytałem. – Przegnali – odrzekł, uchylając melonika. – W wyniku nieporozumienia, nie ze złej intencji. A mnie tu w sumie dobrze, dniem jest na co patrzeć, nocą z kim pomówić. Nigdy nie wiadomo, jakich poetów, mędrców i intelektualistów kryje żydowski cmentarz wśród drzew, podjadany lasem. Po prawdzie część z nich upoetyczniła się pośmiertnie, ale to przecież nie szkodzi. Kamyki pan położył? – zapytał. Stropiłem się, nie pomyślałem o tym, rozejrzałem się wokół, ale tylko kilka kamieni leżało na niektórych macewach. – Nic strasznego, weź moje – i sięgnął lewą ręką do kieszeni surduta, wyjmując garść otoczaków. – Ojczyste! Obecnie słowackie. Przyjąłem je i zauważyłem, że rękawiczki ma zniszczone, niepasujące do reszty stroju, jakby dobywał te kamienie z dna piekieł albo przynajmniej kamieniołomu. Rozłożyłem je sprawiedliwie, starym i młodym, kobietom i mężczyznom. Poszeptaliśmy. Mówiliśmy do siebie po aramejsku, jak dorośli. – Odprowadzi mnie pan kawałek? Skinął głową. Zeszliśmy ze wzgórza i, znowu w wiosennym słońcu, dotarliśmy do meandrującej tu od stuleci Narewki. Wokół niej płożyły się suche zarośla i jeśli kto na nas patrzył z daleka, to znikaliśmy za nimi i pojawialiśmy się po chwili jak czarownicy. Sindbad opowiadał, że dobrze mu tu, choć najwyraźniej zgubił szlak pociągów sunących przez dawną CK monarchię. Wina mu tylko brakowało, ale po zmierzchu przychodziła na wzgórze huculska dziewczyna, kelnerka z Bojarskiego Gościńca. Po ukraińsku mówiła: oby mój brat przeżył, żegnała się prawosławnie i zostawiała dwie butelki gruzińskiego czerwonego. Jak na ofiarę. A Sindbad uśmiechał się wtedy z kilku kroków i szczypał powietrze jak dziewczęce biodra. I zaraz dostawał po pysku od jednej z uliścionych już gałęzi, takie tu są wiatry. Gawędziliśmy, samotni wśród śpiewu ptaków i szumu rzeczki, na piaszczystej drodze, takiej, jakie wiją się po obrzeżach wsi i miasteczek całego kontynentu. Aż przytrafił się pies. Szaro-rudy i chyba niebezpański. Przywitał nas uważnym spojrzeniem i merdaniem imponującego ogona. Mówiliśmy do niego jak dzieci. Sindbad po węgiersku i niemiecku, ja po polsku i po rosyjsku. Zrządzeniem losu nie znaliśmy miejscowego ani białoruskiego, a chyba w tych językach przyjmował komendy. Nie przejmowaliśmy się tym zbytnio, bo też żadnych komend nie zamierzaliśmy wydawać. Szedł z nami jak towarzysz, jak przyjaciel. Czasem coś obwąchiwał albo obsikiwał, ale zaraz wracał, by znowu była nas trójka. Zauważyłem, że Sindbad zaczynał już mówić tutejszym językiem, jakby od wiatru, od szumu rzeki rozszerzał mu się wokabularz. Przechodził słowami, ziemią, po której szedł, pamięcią miejsca. Ale nie nacieszyłem się tą metamorfozą długo, bo doszliśmy do asfaltowej drogi do Stoczka, gdzie ktoś postawił kartonową tabliczkę z napisem odnoszącym się do ścieżki, którą przyszliśmy: Droga prywatna, nie skręcaj! Tu pies nas porzucił i pobiegł za swoimi sprawami, słychać za to było ludzkie głosy z nieodległych domów, zamajaczyła w oddali remiza OSP. – To ja będę znikał – powiedział mój kompan. I zniknął. Rzucając przy tym austro-węgierskie przekleństwa. Najwyraźniej znikanie nie jest tak bezbolesne, jak nam się zdaje. Ruszyłem na swoją kwaterę, to był jeszcze spory kawałek. By zabić nudę samotnej wędrówki, liczyłem kroki dziecięcym sposobem. Trzeba w nim skracać liczby, by nadążyć za nogami. Jeden, dwa, trzy… jedena, dwana, trzyna… dwa jeden, dwa dwa, dwa trzy… i tak dalej. Zauważyłem, że przy takim liczeniu pierzchają myśli, liczby zastępują słowa, które zwykle ten dziwny ktoś w głowie wypowiada twoim głosem. Wiało. Chyba przez nikczemną w tym roku zimę sporo jesieni leżało jeszcze wzdłuż drogi.
Liście wyskakiwały jak małe ptaszki z rowu, suche, gnane wiatrem, a tak pozornie pełne życia. Suszone latające ryby, powiedziałby Sindbad.