03/2018

Bronisława Przybosiowa

Granatowy Kapelusz

Od córki
Bez kilku słów o autorce Granatowy kapelusz nie jest dziś zrozumiały. Matka żywo i wartko opowiada o aresztowaniu ojca we Lwowie i wyciągnięciu go z gestapo w 1941 roku. Szczegóły tych wydarzeń nie są znane, bo oficjalne biografie ojca kwitują je kilkoma zdawkowymi zdaniami. Tym samym zafałszowują postać niepraktycznego ojca, który bez matki, jej siły charakteru i życiowej mądrości, nie przeżyłby wojny.

Skąd te przemilczenia o najdramatyczniejszym epizodzie z życia ojca? Odpowiedź jest dziecinnie prosta. Mieczysław Jastrun notuje w Dzienniku, że ojciec po rozwodzie skutecznie wymazał matkę z pamięci. A za ojcem wiernie i bezkrytycznie poszli historycy i znawcy literatury. Krótka relacja mojej siostry Wandy z konferencji Przyboś dzisiaj! jest tego najlepszym przykładem. Była zaskoczona, gdy kilku uczonych przybosiologów podeszło do niej niezależnie z zapytaniem-stwierdzeniem: po rozwodzie matka mieszkała (lub mieszkała Pani z matką) w Cieszynie? Matka wyjechała z Panią do Paryża? Wanda komentuje: „Tak to bywa, jak się stara kogoś wykreślić – z tego, co mi się w moim długim życiu udało wielokrotnie zaobserwować, to banalnie typowa dla drugich małżonków postawa!”. Czas przerwać zmowę milczenia i naszkicować portret „wykreślonej” matki. Postać autorki rzuca dodatkowe światło na dramatyczne wydarzenia, o których opowiada w Granatowym kapeluszu.


*
Piekielnie trudno pisać o rodzicach. Myślami wracamy do słów, scen i wydarzeń, które były dla nas, dzieci, istotne. Przesiana przez dziecinne i nastolatkowe sentymenty i resentymenty, nasza pamięć o rodzicach jest zawodna i fragmentaryczna. Świetnie ujął to Tomek Jastrun w Wierszu na Dzień Zaduszny o ojcu Mieczysławie:

[…]
W całości zobaczyłem ojca
Dopiero w kostnicy

W garniturze
Z krawatem w gwiazdy
I z bryłą lodu pod pachą
Szedł przed siebie
Nareszcie zupełnie spokojny


Jeszcze trudniej pisać wspomnienia o sławnych czy znanych rodzicach. Do oficjalnych życiorysów, opisujących drogę do renomy i zaszczytów, dzieci nie mogą dodać nic znaczącego. Co najwyżej jakieś zabawne przyzwyczajenia, niezwykłe upodobania czy też ukryte dziwactwa… Czy to ważne, że ojciec zakradał się do spiżarki i wyjadał kożuchy na mleku? Czy to istotne, że matka śpiewała Zachodźże słoneczko, wyrabiając w dzieży drożdżowe ciasto? Owe smakowite kąski rzadko rozpraszają niejasności w życiu człowieka, a często zaspakajają nie zawsze zdrową ciekawość bliźnich. Tak stało się z obrazoburczymi wspomnieniami Sybille, zapomnianej córki Jacques’a Lacana, słynnego psychoanalityka i bożyszcza paryskich salonów1. Tak też jest po części z książką Niki Strzemińskiej, która z perspektywy nastolatki opowiada o wojujących ze sobą pod koniec życia rodzicach2. Typowe wspominki dzieci mało też mają wspólnego z tym, jak zapamiętali rodziców dorośli: rodzina, przyjaciele i przychylnie bądź wrogo nastawieni znajomi.

Ale chyba najtrudniej pisać o rodzicach, których rozdzielił po dwudziestoletnim pożyciu rozwód burzliwy i na tyle głośny, by pisali o nim w dziennikach ludzie pióra tacy jak Maria Dąbrowska czy Mieczysław Jastrun. Wzięte w dwa ognie dzieci rzadko potrafią zachować bezstronność, zapamiętać i przekazać to, co istotne.
Nie mogę polegać na wybiórczej i z biegiem lat coraz słabszej pamięci córki. Aby odtworzyć i przybliżyć czytelnikowi postać Matki, przyjdzie mi oprzeć się na relacjach i wspomnieniach osób trzecich. To one pozwoliły mi nakreślić składany i w miarę obiektywny portret matki.

[…]

Aresztowanie ojca przez gestapo
Sporo legend, niedomowień i nieścisłości krąży wokół aresztowania ojca i jego uwolnienia we Lwowie. „Z łap niemieckich siepaczy wyrwały go energia pani Heleny Blum oraz spryt jego żony”3 – pisze bombastycznie i do tego z drugiej ręki, stryjeczny brat ojca, historyk Adam Przyboś, który wojnę spędził nie we Lwowie, ale w rodzinnym Rzeszowie4. A Mieczysław Jastrun tak oto nawiązuje do aresztowania w liście do ojca z 1953 roku: „Miałem niedawno sen związany z Tobą. Powtórzyła się w nim wiernie scena ze Lwowa. Ja z Krystyną siedzieliśmy w tym pokoiku, który mieliśmy po Was. Nagle wchodzi Bronisława z martwą twarzą, nic nie mówi, podchodzi do okna i wybucha strasznym płaczem. To było wtedy, kiedy zabrało Cię gestapo. Obudziłem się, wstrząśnięty na nowo” 5. Zupełnie inną wersję podaje Kornel Filipowicz. W eseju o Helenie Blum wspomina wizytę na Obertyńskiej 7 we Lwowie. Przywiózł z Krakowa list „od matki Przybosiowej do Bronisławy i Juliana Przybosiów”, ale gospodyni nie chciała mu powiedzieć, gdzie są adresaci. „Helena dobrze grała swoją rolę. Konspiracja jest konspiracja, w czasie wojny nie ma z tym żartów”. Filipowicz tłumaczy, że „Przyboś niedługo po wkroczeniu Niemców został aresztowany, raczej przypadkowo, potem szczęśliwym sposobem (Niemcy nie mieli jeszcze dobrego rozeznania) zwolniony – i teraz ukrywał się”6. W odróżnieniu od egzaltowanego historyka i przejętego poety, prozaik Filipowicz bagatelizuje całe wydarzenie: nie mówi ani słowa o działaniu bliskich ojcu ludzi i przypisuje jego aresztowanie i zwolnienie czystemu zbiegowi okoliczności.

Tylko rzeczowa Helena Blum rzuca sporo światła na ten epizod z życia ojca. Wracając do domu, spotkała na schodach sąsiada Sołtysika, który powiedział „przerażony, że Pana Przybosia poprowadzili, widziałem go wychodzącego, ktoś po niego przyszedł”. Blumka tak oto opisuje sytuację: „Broni w domu nie było, miała nazajutrz wrócić z Brzeżan. Co tu robić?… Sołtysikowie byli przy mnie. Wszyscy zgodnie zeznawali, że gestapowiec poprowadził Juliana przez Pełczyńską w kierunku gestapo. Sołtysik uznał, że muszę się udać do gestapo i odnaleźć ślad Juliana. Nie namyślając się wiele, poszłam tam. Nie wiem tylko dzisiaj, jak przeszłam tę długą ulicę Pełczyńską. Weszłam do gmachu. W hallu zobaczyłam mrowie ludzi. Na kilku podwyższeniach siedzieli gestapowcy w czapkach. Przystąpiłam do jednego z nich i zaczęłam bezładnie po niemiecku mówić”. Niemiec jakby nie słyszał. „Wreszcie padły moje słowa: – Was soll ich seiner Frau sagen? (Co mam powiedzieć jego żonie?). Na to usłyszałam: – Die Frau soll kommen. (Niech przyjdzie). Odetchnęłam: pierwszy ślad znaleziony. Nazajutrz wróciła Bronia. Musiałam jej powiedzieć prawdę. Nie zapomnę chwili, gdy wręczyłam jej notes z ostatnim wierszem Juliana”. Blumka skromnie dodaje, że nie jej „rzeczą jest powtarzanie pertraktacji i przesłuchań Broni”7. I ma po stokroć rację, bo to należy do matki, która wyciągnęła ojca z więzienia śledczego przy Lęckiego we Lwowie.


W transkrypcji nagrania zachowałam charakter żywej, swobodnej, czasami nie bardzo składnej rozmowy.


Granatowy kapelusz
Zaraz po zajęciu Lwowa przez Niemców tata prawie nie pokazuje się w mieście. Wreszcie podejmuje się pracy w ogrodach miejskich. Jest na powietrzu, świetnie się czuje. Coś tam dłubie, coś tam dziubie. I coś w notatniku sobie zapisuje. A wieczorami do domu wraca, a to kapusta, a to kalarepka. Zawsze coś przybędzie.

Mnie tymczasem namówili sąsiedzi, sąsiadka z góry, z trzeciego piętra, która okazała się być daleką kuzynką taty, jak do wszystkiego w końcu doszło. No więc ona mnie namówiła, żebym pojechała do Brzeżan, to jest o sto kilometrów na południowy wschód od Lwowa. I żeby w tych Brzeżanach kupić świnię, zabić, przerobić na kiełbasy, wędzonki i tak dalej. I na tym zarobić, bo przecież z czegoś Blumka i tata muszą żyć.

No dobrze.

Co było. Komunikacja z Brzeżanami była taka, że dwa razy w miesiącu jechały dwa wagony kolejarzy, którzy jechali do Lwowa po pensje i po różne tam sprawy. Rano przyjeżdżali koło dziewiątej do Lwowa, a o trzeciej wracali.

Jakem już drugi czy trzeci raz z tych Brzeżan przyjechała, to tata i Blumka mi mówią:

– Ach słuchaj, zjawił się tutaj taki człowiek, wygląda na złodziejaszka. Powiedział, że siedział w celi z Lojzkiem i że Lojzek prosi, żeby się nim zająć. Prosi o paczkę.
Ja więc mówię do taty i do Blumki:

– Słuchajcie, nie ważcie się nawet koło więzienia przechodzić. Nie mam czasu się tym zająć, bo mam dziś pociąg po południu do Brzeżan. Ale następnym razem, jak przyjadę, to się tym zajmę.

Tymczasem napisałam szybko do matki. O widzisz, to jest najważniejsze. Bo ja dawałam Lojzkowi pieniądze, z tym że jego rodzina w Krakowie zwróci mojej matce i Busi. I teraz jak się dowiedziałam, że Lojzek siedzi, to piszę do matki, żeby koniecznie Ungerów zawiadomiła. Szyfrowało się szpitale, nie szpitale. I żeby coś zrobili.

Po dwóch czy trzech tygodniach dostaję od matki kartkę, pocztówkę, bo to było najbezpieczniejsze pisanie: „Nie będę się z nimi kontaktować, bo jak napisałam do Joli Unger, żeby jednak trochę z tych pieniędzy nam oddała, to ona mi odpisała bardzo niegrzecznie, że ona takich interesów nie robi”. Dobrze.

No i ja tak jeżdżę do tych Brzeżan. I jestem coraz bardziej niespokojna. Ogrody miejskie się skończyły, był już początek października, koniec września. W końcu namówiłam tatę, żeby nie nocował w domu, tylko u Romki Blumowej, bratowej Lili, bardzo sympatycznej uroczej pani. No i tata rzeczywiście chodził koło czwartej po południu do Romki. Ona niedaleko mieszkała z ciotkami. Jej mąż był w niewoli.

I proszę ciebie, w połowie października straszliwa angoisse. Jestem u przyjaciół w Brzeżanach. I wyobraź sobie, tak jak mnie znasz, co wieczór na nabożeństwo różańcowe. Ja w kościele! I ja nic tylko: Boże, żeby mu się nic nie stało! Boże, żeby mu się nic nie stało!

W końcu w połowie października jest znowu ten pociąg z Brzeżan do Lwowa. Ale ponieważ jest godzina policyjna, a pociąg wyjeżdża o szóstej, więc ja z kuzynką moich przyjaciół, młodą dziewczyną, idziemy wieczorem na dworzec z tymi naszymi słoninami i tak dalej.

I kładziemy się na peronie, żeby do rana jakoś się zdrzemnąć. I jeszcze pamiętam, że ja tak sobie myślę: „No tak. Tata teraz śpi w wygodnym łóżku, a ja tu na tych deskach”. Jakieś gazety podłożyłam.

Przyjeżdżam do Lwowa. Tymczasem taty w domu nie ma. A ja nie mam kluczy, wobec tego idę piętro wyżej, gdzie mieszkała kuzynka taty, o której nigdy tata nie słyszał. Irena Chrzanecka, żona sędziego Sołtysika. Jeszcze tam ktoś u nich mieszkał.

Więc ja do nich na górę. No tacy są coś niewyraźni. Ale ja też jestem zmęczona. I co chwilę schodzę na dół sprawdzić, czy tata już jest. I coś mi się to wszystko zaczyna wydawać niedobrze. Była godzina przed pierwszą. No już teraz siadamy do obiadu. Pamiętam jak dziś, rosół z makaronem. Więc pytam:

– Co się dzieje z moim mężem? Czy jest aresztowany?

– Tak, wczoraj koło czwartej. Przyszedł po niego oficer niemiecki. Przyszedł z cywilem.

Od nas do gestapo było pięć-siedem minut prosto piechotą. I tak się złożyło, że Irena Sołtysik ze swoją przyjaciółką, sąsiadką z parteru, wracały z miasta do domu. Na ulicy spotkały tatę. Z jednej strony niemiecki oficer. A z drugiej cywil, młody chłopak w brązowym garniturze i dużym granatowym kapeluszu. Oficer zasalutował, tata się im ukłonił z takim dziwnym uśmiechem. Ten młody człowiek też ukłonił się. Dochodzą do domu, wchodzą do bramy, a tu dozorczyni biada: „Pani, pani, pana Przybosia aresztowali”.

No dobrze. Wobec tego czekam na Blumkę, która miała klucze. Wróciła Blumka koło czwartej. Więc ja idę do naszego pokoju, żeby zobaczyć, jaki jest stan. Czy była jakaś rewizja, czy coś. Wchodzę do pokoju. A tu idealny porządek. Biurko sprzątnięte, a na biurku leży czarny notes. Ja biorę ten notes do ręki. Jest pierwszy wiersz wpisany. Ten z trzema gwiazdkami. Kończy się „to ty mnie w swojej źrenicy zatrzymasz, a nie gwiazda z tej nocy zeszła”.

No jak ja to przeczytałam. No wiesz, trudno powiedzieć, że piorun we mnie strzelił. Ale zmartwiałam. Dlatego że była jakaś irracjonalna wiara czy przekonanie, czy coś, że w jakimś sensie jakaś najgłębsza prawda jest w poezji. A wiersz był datowany w przeddzień aresztowania. I tak sobie myślę, Boże, jeżeli ktoś taki wiersz napisał, to właściwie nie przeżyje.

No ale wiesz, to nie ze mną. Pobiegłam przede wszystkim do Jastrunów, żeby jego przestrzec i powiedzieć, co się stało. Jastrun we wspomnieniach pisanych, ho ho, po latach fałszywie pisze, że ja płakałam. A ja jednej łzy nie uroniłam. Tylko to białe skrzydło mi się zrobiło na głowie.

Następnego dnia ubieram się jak można najbardziej elegancko. Dlatego że ja wiedziałam, że z Niemcami to może mówić mniej więcej na równi tylko eine Dame. W przeciwieństwie do Ruskich, gdzie człowiek im bardziej obszarpany i proletariacki, tym lepiej.

W trzydziestym dziewiątym roku byliśmy w Paryżu. Miałam bardzo piękny kostium czarny, nie, marengo, z popielicowym małym kołnierzykiem, który mi uszyła Romcia Blumowa. Do tego buciki robione na miarę, według paryskiego wzoru w Cieszynie. Torebka czarna, czarne rękawiczki.

No i idę czy jadę na Pełczyńską. To było przed południem. I staję na przystanku. To mi wolno. Naprzeciwko gestapo. A gestapo jest gmachem położonym jak gdyby w wąwozie. Z jednej strony jedno wzgórze. A z drugiej drugie wzgórze. I stoi w środku takie gmaszysko. To była przedtem dyrekcja elektrowni. Czy coś takiego. I patrzę, co się tam dzieje.

Nadjeżdża jeden tramwaj. Nic. Nadjeżdża drugi czy trzeci. Wysiada parę osób. Patrzę: brązowy garnitur i granatowy kapelusz!

No to ja patrzę, dokąd on idzie. A do gmachu gestapo było przylepione pomieszczenie, z wysokim ogrodzeniem, prawdopodobnie garaż. Z dużą bramą. I ja widzę, że on przecina ulicę na skos. I prosto, prościusieńko do tej bramy wali.

Ja za nim pomalutku, bo nie chcę na siebie zwracać uwagi. Bo nie wiem, kto patrzy.

I widzę, że on przystaje przy jednej z czterech czy pięciu kobiet z miotłami i wiadrami. Wtedy ja kiwam na tę kobietę, która z nim rozmawiała. I pytam:

– Proszę pani, kto to jest?

– To jest Ukrainiec tłumacz.

– Proszę pani, ja muszę się z nim zobaczyć.

Ona zniknęła na chwilę. Ja się wycofałam z tej bramy. Za chwilę patrzę – on wychodzi, już bez kapelusza. I do mnie po ukraińsku:

– Wy chcieli się ze mną widzieć.

Ja mówię do niego po polsku:

– Proszę pana, przedwczoraj o godzinie czwartej w towarzystwie oficera niemieckiego aresztował pan przy Obertyńskiej 7, drugie piętro, mojego męża. Ja muszę się dowiedzieć, gdzie on jest, co się z nim dzieje.

– Nie, ja tam nie byłem.

– Proszę pana, ja pana spotkałam. Ja pana widziałam. Ja widziałam, jak wyście się ukłonili jakimś paniom, które przechodziły.

– Ja tam nie buł.

– Proszę pana, ja nie będę żałować żadnych środków. Ale ja muszę się dowiedzieć, co się dzieje z moim mężem.

– Nie, ja tam nie buł, nie buł.

Wycofał się. No, ale ja już mam jakiś ślad. No więc poszłam do Blumki do Ossolineum, pomyśleć, co dalej robić. Bo trudno być samemu. Pamiętam, spotkałyśmy Stasię Blumenfeldową. Ja do Blumki: słuchaj, ani słowa o aresztowaniu Juliana. Im więcej ludzi wie, tym to bardziej jego sprawę pogarsza. A ja nie mam pojęcia, dlaczego go aresztowali.

Wracamy do domu na Obertyńską 7. To było bardzo śmieszne, bo tu normalna ulica i nagle z jednej i z drugiej strony pustka, a w środku stoi kamienica. My dochodzimy do bramy. Brama się otwiera. A z bramy wychodzi człowiek w brązowym garniturze i granatowym kapeluszu.

– Ten sam co rano?

– Tak! Ja patrzę na niego.

– Wy chcieliście się dowiedzieć o swoim mężu?

– Tak. Jak panu mówiłam, nie pożałuję środków, a mam duże.

– No jeżeli chcecie, to przyjdźcie do gestapo o trzeciej do pokoju 315.

– Dobrze, ale mnie tam nikt nie wpuści.

Pamiętam, wyrwałam kartkę z notesu. Dałam mu jakieś pióro. On coś nabazgrał po ukraińsku, czego ja oczywiście nie mogłam przeczytać.

– Dobrze, dziękuję.

No i poleciał w swoją stronę. Myśmy weszły na górę. Do Sołtysików. To było nasze refuge w tej sytuacji. I mówię im:

– Słuchajcie. Pierwsza rzecz. Ja nie będę kłamać, bo się zaplączemy z mężem w nie wiadomo co. A ja nie wiem, o co chodzi. Druga rzecz. Ja będę mówić tylko tak i nie. Nie wiem, ja mogę stamtąd nie wrócić. Mogą mi coś zarzucać. Gdyby was o cokolwiek pytali, to też mówcie tylko tak i nie.

A Sołtysik był sędzią śledczym:

– Proszę pani, niech pani uważa, bo pani mogą przedstawić jakiegoś osobnika i wmawiać, że to pani mąż. A to wcale nie będzie pani mąż.

I jakoś wyszłam z domu. Na trzecią byłam punktualnie na Pełczyńskiej w gestapo. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt się nie zapytał. Pustka. Zupełnie wymarły dom. Pukam do pokoju 315:

Kommen sie.

Wchodzę. Młody rudawy oficer:

– Pani chciała ze mną rozmawiać? Rozumiem, że tłumacz nie będzie nam potrzebny.

Z tym że ja byłam twarzą do okna. Zawsze tak biurka ustawiali. Twarzą do okna.

– Tak, ja nie potrzebuję tłumacza, ale z góry Pana przepraszam, że mój niemiecki nie będzie doskonały. Zważywszy sytuację.

– Tak, tak, niech się pani nie niepokoi.

I zaczyna historię od początku. A on był w Cieszynie parę miesięcy. I że to bardzo ładne miasto.

– Dlaczego państwo stamtąd wyjechali?

– Nie my jedni. Cała Polska uciekała na wschód.

– Chodziła tam pani do szkoły. Miała koleżanki, kolegów?

– Miałam.

– Miała pani potem z nimi kontakty?

– Miałam. Spotykaliśmy się, przyjaźnili.

– Potem w Paryżu. Kogo państwo w Paryżu spotykali?

– Różnych ludzi.

I tu mi przyszło do głowy, że na jesieni 1937 roku taki był dziennikarz, korespondent pism żydowskich. Nazwiska nie pamiętam. Miał się odbywać Reichsparteitag w Norymberdze. I on mnie wtedy zapytał, czy bym z nim nie pojechała, oczywiście na koszt jego gazet. Bo on się bał, co się tam może zdarzyć. A tak będzie Aryjka, która dobrze mówi po niemiecku i będzie mogła alarmować. Ale jakoś to się rozwiało. Jak on mnie pyta o nasze znajomości w Paryżu, to myślę sobie, że o tego dziennikarza chodzi. Ale nie.

A on dalej krąży. I w końcu nie pamiętam, co on powiedział, że ja nagle sobie uświadomiłam: Lojzek. Już wiem, jaka ścieżka, o co chodzi.

A o co chodziło. Lojzek zwariował. Jak weszli do Drohobycza czy Borysławia raczej Niemcy, wszytko jedno, to on zabrał się i poszedł na gestapo, i zażądał od nich pensji. A oni się go zapytali, że niby dlaczego, z jakiej racji. Bo jak Sowieci mnie zapytali, z czego ja żyję, to ja im powiedziałem, że mnie daje pieniądze Julian Przyboś i jego żona. Na to mnie powiedzieli w NKWD, ach, jak Przyboś wam daje, to tak, jakbyśmy my wam dawali.

Ja mu mówię, jaka jest sytuacja. Dowiedzieliśmy się, że Lojzek siedzi w areszcie i że prosi o paczkę. Napisałam do matki w Krakowie, żeby się porozumiała z jego rodziną. Dostałam kartkę od matki, że nie będzie się z Ungerami porozumiewać. Bo jak przedtem prosiła, by oddali jej choć trochę pieniędzy z tego, co dostał ich brat i syn, to Jola bardzo niegrzecznie odpowiedziała, że takich interesów nie będzie robić.

Potem okazało się, że tata siedział, wyobraź sobie, w tej samej celi, z tymi samymi ludźmi, z którymi Lojzek siedział dwa, trzy miesiące wcześniej.

I jeszcze trzeba powiedzieć, bo miały być bombardowania w czterdziestym pierwszym roku, że ja miałam woreczek z materiału formatu mniej więcej paszportu. I ja tam wkładałam moje papiery. Wisiał na sznureczku na szyi na wszelki wypadek. I tę kartkę od matki tam do woreczka wsunęłam.

I dochodzimy do tego i ja mu mówię, że była taka sytuacja.

Na to on mnie pyta:

– Proszę pani, ileście dali mu pieniędzy?

Jak to sobie wszystko podliczyłam:

– Proszę pana, pięć-siedem rubli.

I zgadzało się z tym, co im tata powiedział. Więc w ogóle nie ma o czym mówić.

A on dalej pyta:

– Z czego wy teraz żyjecie?

Elegancka dama pachnąca Patou i niebrzydka, przeciwnie, nagle mówi, że wozi kiełbasy z Brzeżan.

[córka:] – A to w dodatku zabronione.

Oczywiście! Więc ja mu mówię:

– Część naszych rzeczy została w Krakowie, takich, których się nie używa, nieużytecznych. Jakiś smoking. Jakiś sweter. I matka to nam przysłała. I ja to sprzedałam.

A on na to:

– A czy pani wie, że to jest zabronione?

– Tak wiem. Ale ponieważ ja pana nie okłamałam ani jednym słowem, dlatego mówię panu i tę prawdę.

– Ale czy pani wie, że to jest zabronione?

– Ale jak panu mówię…

– Niech pani tego nikomu nie mówi.

No dobrze. I mówię mu o tej kartce od matki.

– Proszę pani, niech pani jak najprędzej mi tę kartkę dostarczy.

Z pogodnego dnia zrobił się zmierzch październikowy. Chyba trochę mgły, może trochę mżawki. Teraz jak ja się skomunikuję z Brzeżanami, żeby dostać mój woreczek, który tam u przyjaciół przy moim łóżku leży?

Aha. Pytam go jeszcze, czy mogę podać paczkę dla taty: koc, jasiek, jabłka, passiflorinę. Wszystko z wyjątkiem passifloriny. Myślał może, że to trucizna. Dodaje:

– Niech pani przyjdzie jutro przed południem podpisać protokół.

Więc ja, pierwsza rzecz, na pocztę telefonować do Brzeżan. Telefony nie działają. Na poczcie nie ma mowy, żeby cywil dzwonił. Wobec tego idę na drogę patrzeć, czy może będzie jakaś ciężarówka w stronę Brzeżan. Nic, pusto, pusto zupełnie. Więc podjeżdżam, a może idę do Blumenfeldów. To byli przyjaciele Hugo Steinhausów. A ona była przepiękną kobietą. Miłość Dąbrowskiej. Przeurocza Stasia. Idę do nich, bo oni mieli laboratorium farmaceutyczne. Myślę sobie, że stamtąd będę mogła zadzwonić do Brzeżan. U nich telefon nie działa.

Wracając jeszcze do przesłuchania. Taki drobny szczegół. Jak tam usiadłam i padły pierwsze słowa rozmowy, to on wyciągnął do mnie paczkę papierosów. I mnie jak błyskawica przez głowę przeleciało, że to nie moment na granie Emilii Plater. Wszystko jedno, kto podaje, co podaje. Trzeba przyjąć w tej sytuacji. Papierosa przyjęłam, podał ogień. To jest sprawa stworzenia atmosfery, jakkolwiek ja sobie z tego nie zdawałam sprawy. To było, jak gdyby ktoś przeze mnie działał. Jak gdybym nie brała w tym udziału.

I jeszcze mówię, że jak była mowa o kartce mojej matki, która pisała, że rodzina Ungera odmówiła zwrotu pieniędzy, to ja mówię, że ja tej kartki nie mam, ale mogę mieć za dwa tygodnie. A on machnął ręką:

– Za dwa tygodnie będzie dawno za późno.

Jeszcze był inny epizod:

– Przecież można tych panów skonfrontować: Ungera i mojego męża.

– Unger już nie żyje.

Ja na to mówię:

– On przecież był wariat.

I tu jeden jedyny raz on jak gdyby się zirytował, więc widziałam, nie ta droga.

No dobrze. I mówię:

– Zrobię wszystko, żeby tę kartkę zdobyć.

Bo to był dowód czarno na białym, pisany przez osobę zupełnie nie zainteresowaną. No co tu robić. Do Blumki nie wrócę i do sędziego, który mi wmawia różne rzeczy. Do kogo mogę pójść? Do Chałasińskich. Bliscy wtedy przyjaciele moi, choć tata ich nie lubił. Pojechałam do nich. Mówię, co się stało, jak się stało. Jak tu radzić, co tu robić. Skąd tu wziąć ewentualnie pieniądze. No i zostałam u nich na noc.

Rano wcześnie wstałam. Pojechałam do domu po koc, jasiek, chleb, jabłka. Podjeżdżam na Obertyńską 7. Idę na górę. I czego się dowiaduję? Że wczesnym rankiem była jakaś okazja z Brzeżan do Lwowa. Wobec tego jedna z mądrych staruszek mój woreczek dała tej młodej osobie, która jechała do swoich kuzynów, do pani, która mieszkała u Sołtysików. Zaglądam do woreczka. Jest kartka!

Już teraz biorę koc, chleb, jabłka i do niego na gestapo. I oddaję mu to wszystko. On oczywiście po polsku czytać nie umie. A może? Kartkę wkłada do teczki. Daję mu rzeczy dla taty. I tyle. Daje mi do podpisania protokół. I dodaje:

– Mam jeszcze jedno pytanie. Z tym że pani odpowiedź absolutnie nie wpłynie na bieg sprawy. To zupełnie inna sprawa. Zupełnie co innego. Mąż pani miał, ma plany na przyszłość. Pani o nich nie wie. Pani ich nie zna. Ale co to może być?

Ja myślę, myślę, jakie to plany na przyszłość może mieć tata w więzieniu. I w końcu mówię:

– Proszę pana, jedyny plan, jaki ja widzę, który mój mąż może mieć, to wrócić na wieś do swojej rodziny.

A on aż podskoczył na krześle:

– Tak, to jest to.

Czytam protokół. Słuchaj, gdybym ja sama siadła i ten protokół pisała, to nigdy bym go korzystniej dla taty nie napisała.

– Pani mąż wyjdzie za dwa-trzy dni.

Wracam na Obertyńską. No ale teraz trzeba jakoś żyć w oczekiwaniu. Tata miał klucze.

No więc wymyślałam najprzeróżniejsze zajęcia poza domem, żeby nie nadsłuchiwać na szczękanie zamka we drzwiach. Pamiętam, ubzdurałam sobie, że muszę mieć guziki tam do czegoś i że mogę je dostać tylko na drugim końcu Lwowa. Któregoś dnia Sołtysik poczciwy zabrał mnie na długi spacer. Była taka jak z ukraińskiego pejzażu pogoda. Trochę chmur, troszeczkę bladego słońca. Prowadził przez pole świeżo zorane. Długie skiby. A nad tym polem oczywiście mnóstwo ptaszysk: wrony, gawrony, kruki. Czort wie co. Nie wiem. No i tam śmy poszli na długi spacer. Co mi zabrało trochę czasu. Trochę energii zużyłam.

[córka:] – A ty przecież nie jesteś od spacerów?

Nie! Przeciwnie! Myśmy z tatą dużo chodzili.

No i tak czekam, czekam. Po czterech dniach, może pięciu, poszłam na gestapo do niego z powrotem. Pytam, co się dzieje.

– Wie pani, ja sam się dziwię. Codziennie rano oczekuję na kartkę, że jest zwolniony.

I pamiętam w taki poniedziałek. To już było na niecały tydzień po aresztowaniu taty.

Byłam zaprzyjaźniona z młodymi pianistami. Jeden już nie żył. Już go Niemcy rozwalili: Jakub Wassermann z Krakowa. A drugi to był Andrzej Wąsowski. Kiedyś niedługo po wojnie byłam w Paryżu i po koncercie poszłam z nim porozmawiać. Jest w południowej Ameryce. Była we Lwowie Pani Helena Ottawowa, profesor pianistyki, szopenistka. Po południu urządzała u siebie koncerty. Zbierało się osiem-dziesięć osób. I ktoś grał.

– Ten Wąsowski był mistyczną postacią w Waszyngtonie. Jego nagranie nokturnów było zupełną rewelacją.

– Ach tak?

– On już nie żyje. Od dwóch czy trzech lat.

– Aha. Ach widzisz!

To był bardzo sympatyczny chłopak. Z rodziny dobrze uszlachconej. W salonie u Pani Ottawowej grał mazurki, nie pamiętam już które. Byłam tyłem do drzwi. Nagle słyszę szelest. Odwracam się. Patrzę: tata z ogoloną na łyso głową. Podchodzi i siada koło mnie.

Rozmawiałam z Matką na kilka miesięcy przed jej śmiercią. Gdy skończyłyśmy nagrywać, powiedziała, że będzie jej łatwiej umierać.


Nagrała i do druku podała Julia Przyboś

[pełny tekst do przeczytania w wydaniu papierowym]

Bronisława Przybosiowa, lata trzydzieste
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.