– Wystarczająco. – Kierowca vana poczęstował ją camelem. Z samochodu dobiegał szum radia, zasięg stracili jakieś trzy mile wcześniej.
– Wystarczająco, by…? – Dziennikarka nachyliła się nad użyczoną przez towarzysza zapalniczką.
– Po prostu. – Mężczyzna zaciągnął się głęboko dymem, lustrując wejście do jaskini. – Wystarczająco długo. Jesteśmy u podnóża Cerro Paine Grande. Srogie miejsce. Zgodziłem się, bo to ekscytujące. Szalona reporterka i jeszcze bardziej szurnięty dzikus w grocie. Możesz mieć naprawdę dobry materiał.
– Na to liczę. – Wyciągnęła dłoń ozdobioną perfekcyjnym manicure w stylu boho. – Adriana.
– Ładne imię. – Odwzajemnił gest o wiele mocniejszym uściskiem. – José.
– Tatuś lubił Rocky’ego. – Uśmiechnęła się i puściła oczko. Ostatni raz w życiu.
– Twierdzi, że to nie on. – Niższy stopniem funkcjonariusz Morales szybko zdał sobie sprawę, w jakim kierunku pójdzie rozmowa, zacisnął więc usta w poziomą kreskę.
– A co ma twierdzić, do chuja pana?! Kto zezwolił tam wejść?! Kto zezwolił z nim rozmawiać?!
– Trudno mi powiedzieć, od kogo wyszedł rozkaz, szefie. Jeżeli nie od szefa, to chyba tylko od naczelnika. Albo komendanta. Czekaliśmy półtorej godziny.
– Bo to pierdolony koniec świata. Chwilę schodzi tu dotrzeć, zwłaszcza omijając karambol. To góry, Morales, i przypominam, że nie pochodzę z waszych stron. „Jeśli nie od szefa” – zacytował. – Nawet nie wiesz, od kogo!
– Ten dzikus i tak nam kazał wyjść, powiedział, że chce dowódcę.
– Co za burdel! Wchodzę do niego.
– Zbliża się monsun, a techniczni utknęli w karambolu. Czy mamy to zabezpieczyć? – Morales wskazał na ułożoną karykaturę twarzy.
– Zostawcie jeszcze. I zróbcie pierdyliard zdjęć. Jeżeli to ona, będziemy tu mieli całą armię pismaków z „Qué pasa”. To cud, że jeszcze ich tutaj nie ma.
– Może przez karambol.
– Przed wejściem do twojej groty znaleźliśmy części ciała kobiety. – Sklepienie oddało echo artykułowanych słów. Zarys cienia na wschodniej ścianie i powolny oddech musiały wystarczyć za dowód obecności rozmówcy.
Przynajmniej dopóki nie przemówił.
– To nie jest moja grota, gringo.
– Czyżby?
– Nic tutaj nie jest ani moje, ani twoje. Wszystko jest gór. – Dłuższa pauza szybko wypełniała się dźwiękiem kropel skapujących ze stalaktytów. Ochrypły głos kontynuował: – Przetrwasz, jedynie będąc ich częścią. Wtedy ty jesteś częścią góry, a ona częścią ciebie. Ona jest tobą, a ty jesteś nią.
– Coś musisz jeść. Jesz ją, a ona je ciebie?
– Przyszedłeś rozmawiać o moim menu? Nie pasujesz tutaj, jesteś jak ciało obce. Kłujesz, uwierasz. Organizm cię odrzuca. Organizm cię nie chce.
– Przyszedłem rozmawiać o reporterce Adrianie Pérez, która przyjechała zrobić z tobą wywiad, a teraz kawałki jej twarzy układają się w drogowskaz niezachęcający do wizyt w twojej-nietwojej grocie, organizmie, jamie, wieży z kości słoniowej, człowieku gór, człowieku jaskiń, człowieku-jaszczurze. Tak o tobie napisał „El Periodista”. Całkiem śmiesznie. Według nich chowasz się pod kamieniami.
Przy ścianie rysował się wciąż jedynie cień sylwetki.
– Było tutaj dwoje ludzi.
– Dwoje? – Sansky wyraźnie się zainteresował.
– Dwoje, gringo. Jednego wciąż tu mam. Pokażę ci go. Ma na imię José. Potrafi głośno krzyczeć. Głośniej niż białe kobiety.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]