07-08/2023

Paulina Miękoś-Maziarska

Gringo

Torres del Paine, Patagonia, Chile


– Powiedziałeś, że jak długo tam mieszka? – Krwistoczerwone obcasy reporterki wysiadającej z vana zatonęły w błotnistej glinie. Kobieta rozejrzała się po okolicy. Mgła przysłaniała niemalże wszystko. Nozdrza przepełnił zapach mokradeł, lasu.

– Wystarczająco. – Kierowca vana poczęstował ją camelem. Z samochodu dobiegał szum radia, zasięg stracili jakieś trzy mile wcześniej.

– Wystarczająco, by…? – Dziennikarka nachyliła się nad użyczoną przez towarzysza zapalniczką.

– Po prostu. – Mężczyzna zaciągnął się głęboko dymem, lustrując wejście do jaskini. – Wystarczająco długo. Jesteśmy u podnóża Cerro Paine Grande. Srogie miejsce. Zgodziłem się, bo to ekscytujące. Szalona reporterka i jeszcze bardziej szurnięty dzikus w grocie. Możesz mieć naprawdę dobry materiał.

– Na to liczę. – Wyciągnęła dłoń ozdobioną perfekcyjnym manicure w stylu boho. – Adriana.

– Ładne imię. – Odwzajemnił gest o wiele mocniejszym uściskiem. – José.

– Tatuś lubił Rocky’ego. – Uśmiechnęła się i puściła oczko. Ostatni raz w życiu.

*
– Co do kurwy? – Komisarz Sansky próbował zrozumieć rysunek w błotnistej ziemi u podnóża masywu gór Cordillera del Paine. Malunek, a właściwie ekspozycja, przedstawiał okrąg, w środku którego znajdowały się fanty: dwoje wyłupionych oczu, odcięty nos oraz urżnięte wargi. Wszystkie te oblepione zakrzepłą krwią elementy ułożono w sposób odzwierciedlający układ twarzy. Reszty kobiety nie znaleziono. Sansky splunął. – Musimy go w końcu aresztować.

– Twierdzi, że to nie on. – Niższy stopniem funkcjonariusz Morales szybko zdał sobie sprawę, w jakim kierunku pójdzie rozmowa, zacisnął więc usta w poziomą kreskę.

– A co ma twierdzić, do chuja pana?! Kto zezwolił tam wejść?! Kto zezwolił z nim rozmawiać?!

– Trudno mi powiedzieć, od kogo wyszedł rozkaz, szefie. Jeżeli nie od szefa, to chyba tylko od naczelnika. Albo komendanta. Czekaliśmy półtorej godziny.

– Bo to pierdolony koniec świata. Chwilę schodzi tu dotrzeć, zwłaszcza omijając karambol. To góry, Morales, i przypominam, że nie pochodzę z waszych stron. „Jeśli nie od szefa” – zacytował. – Nawet nie wiesz, od kogo!

– Ten dzikus i tak nam kazał wyjść, powiedział, że chce dowódcę.

– Co za burdel! Wchodzę do niego.

– Zbliża się monsun, a techniczni utknęli w karambolu. Czy mamy to zabezpieczyć? – Morales wskazał na ułożoną karykaturę twarzy.

– Zostawcie jeszcze. I zróbcie pierdyliard zdjęć. Jeżeli to ona, będziemy tu mieli całą armię pismaków z „Qué pasa”. To cud, że jeszcze ich tutaj nie ma.

– Może przez karambol.

*
Sansky myślał o tym, że tu, w Ameryce Południowej, wszystko działa inaczej niż w Europie. Nawet inaczej niż w Stanach. Zupełnie, jakby cała południowa półkula żyła własnym, południowym życiem. Może to bliskość Amazonii powodowała większą dzikość. Dzikość natury, dzikość zdarzeń, dzikość załatwiania spraw. Wild South. Sansky obracał w głowie tę myśl, zagłębiając się w mroku i wilgoci jaskini. O mieszkającym tu mężczyźnie wiedział, że ma stwierdzoną agorafobię, co oznaczało nic innego, jak lęk przed otwartą przestrzenią. W aktach mieli jego pełne dane oraz informację, że „odmówił życia w społeczeństwie”. Od pewnego czasu winę za każde zaginięcie w tym paśmie górskim przypisywano jemu. Żadnych dowodów, żadnych świadków, nawet poszlak. To po prostu dobrze się kleiło w agresywnych nagłówkach gazet. Stąd też ta dziennikarka. Ale czy mieszkający tutaj człowiek zostawiłby taki ślad? Mordercy dzielili się na tych, którzy starali się pozostać niezauważeni, oraz na tych, którzy znakowali zbrodnie i lubili czuć na plecach dech pościgu. Kim był ten człowiek? Sansky przeczuwał, że kimś zupełnie innym. Trzecią kategorią sprawcy lub… niewinnym. W to ostatnie nie wierzył. W niewiele wierzył w życiu.

– Przed wejściem do twojej groty znaleźliśmy części ciała kobiety. – Sklepienie oddało echo artykułowanych słów. Zarys cienia na wschodniej ścianie i powolny oddech musiały wystarczyć za dowód obecności rozmówcy.

Przynajmniej dopóki nie przemówił.

– To nie jest moja grota, gringo.

– Czyżby?

– Nic tutaj nie jest ani moje, ani twoje. Wszystko jest gór. – Dłuższa pauza szybko wypełniała się dźwiękiem kropel skapujących ze stalaktytów. Ochrypły głos kontynuował: – Przetrwasz, jedynie będąc ich częścią. Wtedy ty jesteś częścią góry, a ona częścią ciebie. Ona jest tobą, a ty jesteś nią.

– Coś musisz jeść. Jesz ją, a ona je ciebie?

– Przyszedłeś rozmawiać o moim menu? Nie pasujesz tutaj, jesteś jak ciało obce. Kłujesz, uwierasz. Organizm cię odrzuca. Organizm cię nie chce.

– Przyszedłem rozmawiać o reporterce Adrianie Pérez, która przyjechała zrobić z tobą wywiad, a teraz kawałki jej twarzy układają się w drogowskaz niezachęcający do wizyt w twojej-nietwojej grocie, organizmie, jamie, wieży z kości słoniowej, człowieku gór, człowieku jaskiń, człowieku-jaszczurze. Tak o tobie napisał „El Periodista”. Całkiem śmiesznie. Według nich chowasz się pod kamieniami.

Przy ścianie rysował się wciąż jedynie cień sylwetki.

– Było tutaj dwoje ludzi.

– Dwoje? – Sansky wyraźnie się zainteresował.

– Dwoje, gringo. Jednego wciąż tu mam. Pokażę ci go. Ma na imię José. Potrafi głośno krzyczeć. Głośniej niż białe kobiety.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.