07-08/2024

Tymoteusz Milas

Gry miłosne?

Powieść Jak masz na imię można określić jako lekturę z gatunku difficult fun, co w przypadku twórczości Cezarego K. Kędera nie powinno dziwić. Już pierwotna wersja tej książki Rurand. Prequel (FA‑art, 2013) była problematyczna, o czym świadczy skrajny odbiór i liczne negatywne recenzje krytyczek. Taki gest autorski, aby po latach „opowiadać dalej”, kontynuować raz już zaczętą historię jest zastanawiający (oczywiście dla osób, które polska proza nowoczesna, będąca w cieniu tej mainstreamowej, zastanawia). Stwarza to wiele trudności interpretacyjnych już na poziomie genezy, fundamentów jej istnienia (potrzebności?). Zresztą sama ta powieść jest wyzwaniem rzuconym wielkiej niewiadomej, jaką jest polski czytelnik literatury artystycznej. Wyzwaniem, któremu sprostają ufni w wizję autora, ewidentnie chodzącego tylko swoimi śladami.

Dlaczego Kęder chciał, by główny bohater – prężnie działający w agencji reklamowej copywriter i pożeracz serc (choć gwoli prawdy, gdyby łamy pisma na to pozwalały, należałoby serce zastąpić innym narządem), „wrócił do swojej bajki”? By wyjaśnić coś, co go lub kogoś uwierało? Dopełnić tę historię, reinterpretując ją? Jeśli tak, to cała ta rozgrywka toczy się o coś więcej niż o, jak napisał autor w notce na tylnej okładce, „[…] zaspokojenie ciekawości, czy polszczyzna udźwignie połączenie narracji pierwszo‑, drugo‑ i trzecioosobowej na poziomie zdań; rozleglejsza w słowach forma świetnie sprawdza działanie wynalazków, które w krótkich formach nie wybudzają, stają się nazbyt łatwe do pominięcia, potraktowane jako kaprys czy poboczny poetyzm”. Zresztą kwestie twórczego ego pozostawiam na razie na marginesie rozważań, wracając do specyfiki lekturowej Jak masz na imię.

Z jednej strony difficult – trud (czytelniczy), który trzeba podjąć, by dotrzeć do jądra tej powieści, która wychodzi poza ramy eksperymentu, chociażby z narracją awanturniczo‑erotyczną. Ale z drugiej strony w dobrej literaturze, jak to się teraz mówi, chodzi też o fun. I Kęder o tym doskonale wie, bo nieraz nam (mnie przynajmniej) go daje. Czytając, bierzemy udział w zabawie, jaką organizuje autor – postmodernistyczny, rasowy fabulista, tkacz fabuł. Zabawa czy też przyjemność czytelnicza to szczególna, bo wynikająca z uwikłania (celowo wyróżniam tę czynność, która konotuje wdanie się w „kłopoty”) w misternie splątaną historię miłości – raczej jednej niż wielu – powstającej na gruzach tożsamości/podmiotowości męskiej i żeńskiej. Miłości tak realnej w swojej wewnętrznej inkoherentności, że aż niemożliwej do opowiedzenia w konwencji tradycyjnego romansu, melodramatu.

Bo też Kęder chce opowiadać inaczej, nielinearnie, fragmentarycznie. A zarazem jego narracja powieściowa zaprojektowana została bardzo skrupulatnie, z dbałością o detale (świetne dialogi). Na tej powierzchni fabuły można się poślizgnąć (zdarzyć się to mogło także w przypadku lektury Ruranda; być może tamta powieść była na ówczesne lata zbyt ryzykowna), wierząc, że te opisane perypetie erotyczne śląskiego (Rudyłtowo) copywritera z kobietami, fizjologiczne opisy seksu są tylko dla dawania rozrywki. W taką pułapkę pozorów można wpaść, jeśli nie będziemy iść cierpliwie po nitce do kłębka. Po drodze można doznać poczucia fabularnego nadmiaru oraz popaść w poczucie zagubienia, nie będąc do końca pewnym, o co w tej szarpaninie, zrywach, podrywach bohaterowi chodzi. Nie jest on przecież czczym egotystą, dla którego seks jest najważniejszym doświadczeniem, przyjemnością samą w sobie. Idzie mu oczywiście o coś więcej. O próbę wyzwolenia tożsamości z ról i schematów społecznych przypisywanych kobietom – potencjalnym żonom, matkom dzieci, mężczyznom – przyszłym ojcom, mężom. Celem jest przynajmniej poszukiwanie tej wolności od obowiązków, norm, ciężaru tradycji kulturowej. A wszystko to w imię miłości do drugiego człowieka, młodszej kobiety, którą bohater poznaje po wielu perturbacjach, czując już chyba przesyt/zmęczenie przygodnością seksu. Choć i między nią, mężatką, która spodziewa się dziecka, wierząc, że ono uporządkuje jej życie, nada jedyny, nadrzędny sens, a nim, libertarianinem obyczajowym, przeciwnikiem barier, kawalerem, podmiotem rozbitym na to, co nakazują mu żądza i rozsądek, dochodzi do silnych napięć erotycznych, ale nie sprowadza się to już do „jednego razu”. Bo jeżeli miłość jest grą, to o przekroczenie siebie, własnych ograniczeń, jakie nie pozwalają na zbudowanie porozumienia w relacji. Czasem jest to niemożliwe mimo wszelkich prób i starań. I bohater, mężczyzna między trzydziestym a czterdziestym rokiem życia, ma tego świadomość.

Dostaje się więc w powieści patriarchatowi, który doprowadził do stworzenia konstruktów męskości i co za tym idzie, kobiecości w jej ograniczanej przez mężczyzn postaci, warunkujących dążenia, cele, czego często nie mamy świadomości.

Powinieneś ją rozumieć, dla niej katolicyzm jest emanacją matriarchatu, a ona przecież rozpoczęła karierę matki, choć jest ledwie na początku drogi. Droga to niełatwa, wyboista, śliska, jeśli chce być najlepsza, wiele musi poświęcić dla kariery. Własne dzieciństwo, młodość, przyjemności, urodę, seks. Wiele też z tego można zachować. Zdecydowanie najwięcej można zyskać.

[…] Matka ma męża. Mężczyznę. Właściwie mężczyzn – im więcej ich, tym jest potężniejsza. Nie ma co przesadzać z dosłownością, to siostry przesadzają i niedobrze na tym wychodzą. Mężczyzn trzeba hodować, a nie pieprzyć. Mieć pod ręką, a nie posiadać. Eksploatować, a nie nadużywać. Mężczyzna to jest mutacja kobiety dostosowana do ciężkiej pracy i ochrony przed zagrożeniami. Może zginąć, nie musi długo żyć – starzy mężczyźni to patologia. Zwłaszcza biedni, bo bogaci, to co innego… Kto bogatemu zabroni? Póki zaś żyje, ma pilnować młodych kobiet, by się rozmnażały. Idzie to lepiej lub gorzej. Lepiej mieć do tego kastę takich, którzy sami się za rozmnażanie nie wezmą. Bo też nie każdy mężczyzna fizycznie i mentalnie do wszystkiego się nadaje, tych słabosilnych zawczasu trzeba odsiewać i internować, niechby wierzyli, że w ten sposób wchodzą na szczyt hierarchii. A tych najbardziej agresywnych – izolować, jak się nie wytłuką sami, niech nie wyjdą z pierdla. Mimo to nic nie idzie jak po maśle – chciwcy i pedofile… tych jest zawsze wielu. I kawalerka – nieroby, wieczni aspiranci.


I jeszcze jeden obszerny fragment powieści to potwierdzający:


[…] Bo miasto nieustannie dymi z kominów domów, hut, elektrowni i kopalni jak Szarlota Szarlej, dwustuletnia Hołda, twoja bogdanka, memetyczny rycerzu, uśmiecham się pod nosem. […] Hołda wydaje się nieprzenikniona, jednak ma ponoć ukryte wrota prowadzące wprost do żaru, wrota, które usiłują znaleźć, wysadzić, przejść albo choć ostrzelać – w swoje mikre pyrliki i słabe ładunki. Rej wśród śmiałków wodzi giermek rycerza z zakutymi wszystkimi członkami. Stroi marsowe miny i dziarsko podśpiewuje: „Fto to boł? Fto to boł? To boł Ivanhoe?”. No tak, bo nie skądinąd, a z Rydułtów wziął ci się przecież dzielny rycerz Ivanhoe, który – według posługujących się godką jego dawnych kumpli, twardych zwolenników italo disco – „kiedy chciał, baba mioł i jom broł”. Przerażające.


Bohater powieści Jak masz na imię nie jest więc żadnym eskapistą erotycznym, o czym świadczą „momenty przekroczenia” w jego narracji, lecz świadomym, ma pełną świadomość wad systemu, w którym jest kształtowana nasza tożsamość kulturowa. Próbuje to poczucie zwątpienia w model rodziny i towarzyszącego jej stałego iluzorycznego szczęścia zaszczepić swojej wybrance, odwołując się do teorii wirusa. Pokazać, że istnieje alternatywa, z nim, w ciągłym stwarzaniu, bez przypisanego symbolicznego „imienia”. Dlatego też tytuł powieści Cezarego K. Kędera odbieram ironicznie. Ani copywriter, ani jego wybranka, którą poznaje w redakcji kwartalnika kulturalnego, w przeciwieństwie do wielu postaci kobiecych, tego imienia nie mają, ono ogranicza (przynajmniej jego). On jest bowiem, jak mówi żartobliwie o sobie, „niemożliwe, a więc realny”, a ona stwarzana. Czasem jednak można z kimś współbyć, a niekoniecznie razem iść przez życie…

Czyżby więc miłość była czymś więcej niż grą, eksperymentem, który pozwala bardziej doświadczyć siebie, swoich ograniczeń i silnych stron, wartości, w które wierzymy i które określają naszą tożsamość? Nie chciałbym teoretyzować, natomiast warto zwrócić uwagę na potencjalność sensu, jaki zawiera się w powieści Jak masz na imię. Niewątpliwie jest to bowiem książka, która od samego początku była zaprojektowana po to, żeby wejść w dialog myślowy z czytelnikami/czytelniczkami na poziomie emocjonalnym i intelektualnym. Jej atrakcyjność w znacznej mierze polega też na tym, że mężczyźni mogą przeglądać się w niej w kobietach, a może nawet bardziej – kobiety w mężczyznach. Kęder oprócz tego, że jest filozofem literatury, jest także bardzo sprawnym opowiadaczem, balansującym między ironią a powagą, prowokującym do tożsamościowej metarefleksji, potrafiącym używać różnych trików narracyjnych i stylistycznych zabiegów, by wzbudzić w czytelniku wątpliwości.

Czy Jak masz na imię mogłoby zainteresować obecną krytykę feministyczną, genderową w Polsce? Tu wracam do kwestii Kędera jako pisarza mającego ambicje, by tworzyć prozę artystyczną. Jego koncept na literaturę wydaje się zbyt niekonwencjonalny, złożony, aby można było użyć tej książki jako narzędzia w dyskursie publicznym. Ale taka już jest literatura niszowa, stojąca w poprzek między „zaangażowaniem” a postawangardowością, pisana przez jednostkę dla pojedynczych jednostek o specjalnych wymaganiach czytelniczych (choć pewnie środowisko literackie z okolic Katowic, ogólnie Śląska, czyta tę książkę jeszcze inaczej, jego uczestnicy mogą rozpoznawać swoje rysy w satyrycznych opisach wydarzeń kulturalnych). Gdyby tacy nieliczni autorzy i autorki jak Cezary K. Kęder nie ostali się na rynku wydawniczym, prawdopodobnie nie zajmowałbym się już pisaniem krytycznoliterackim nawet hobbystycznie. Bo dla mnie, żeby z literatury był fun, musi być difficult.

Cezary K. Kęder: Jak masz na imię.
Państwowy Instytut Wydawniczy,
Warszawa 2023, s. 320.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.