Byłem wtedy po raz pierwszy – a może i nawet jedyny – w tamtym mieszkaniu Mariana Grześczaka. Znajdowało się ono na dwunastym albo i dwudziestym, a w każdym razie najwyższym piętrze tego wysokościowca przy skrzyżowaniu ulicy Marszałkowskiej ze Świętokrzyską. Pogodny czerwiec roku 1980. W imieniu Mariana zaproszenie przekazał mi Krzysztof Karasek, który zresztą uczestniczył w tym spotkaniu. Uprzedził mnie z grubsza, co będzie jego przedmiotem, i przybyliśmy tam razem. Przywitanie było nieco przydługie, gadu-gadu, a tymczasem świat nagle pociemniał, w okna uderzył wiatr, a cały gmach zadygotał.
Błyskawic nie widziałem, ale grzmoty dobiegały zewsząd. Co się dzieje? Śmieci z całej okolicy wznosiły się do nieba. Z okien Grześczaka można było podziwiać zużyte bilety tramwajowe, płachty gazet, porzucone opakowania, paczki po papierosach i co tam jeszcze mogło fruwać. Armagedon!
Niepokoiło to nas przez dłuższą chwilę, by wreszcie przemienić się w spokojną, regularną burzę. To zaburzenie pogodowe musiało mieć jakiś wpływ na sprawę, dla której tam przybyłem. A była ona taka, że Marian chciał, bym zobaczył kilkanaście obrazów, jakie pozostawiła po sobie zmarła przed dwoma laty jego żona, Krystyna Gawrońska-Grześczak. Jej fotografia od lat wita mnie w sekretariacie redakcji „Twórczości”. Pewnie Marian ją tam kiedyś umieścił i tak zostało, choć i jego już nie ma wśród żywych.
Poznanianka. Miała zaledwie czterdzieści lat. Studia w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych ukończyła w roku 1965. Podobno wystawiała gdzieś – ale niechętnie – swoje obrazy, lecz nie znałem jej twórczości. Miałem ją dopiero poznać po wspomnianej nawałnicy, gdy gospodarz już się uporał z herbatami czy kawami, ale na pewno nie z alkoholem, którego w ogóle nie zauważyłem.
Już czekały, rozstawione bez szczególnej dbałości, przypadkowo wspierające się wzajem lub sobie wzajemnie przeszkadzające. Patrzyłem. Było w nich coś, co powinienem uznać za bliskie. Choć równocześnie niedostępne. Znałem ten język znaków i onirycznych przestrzeni, lecz w tym przypadku był on jakby zacieniony przez idiom dość obcej mi „szkoły warszawskiej”. Zresztą, jakiej tam znowu „szkoły”? Nie ma dziś (ani wtedy) żadnych szkół. Zaledwie jakieś lokalne znamiona, zależne od tego, kto z kim się kumplował, przy jakiej manierze pozostał, u kogo studiował. Ale przecież nie ma także czegoś takiego jak studiowanie sztuki. Jego miejsce zajęła dzisiaj raczej osobista odwaga, czasem nabierająca rozmiarów tupetu. Tak było wtedy. Jest i teraz. I prawdopodobnie będzie, jeśli tylko w przyszłości nie wpadnie komuś do głowy oczywista myśl, że wszelkie zakłady edukujące rzekomo w zakresie sztuk pięknych należy zlikwidować. A już na pewno nie nazywać ich akademiami. Bo cóż one mają wspólnego z tradycją Platona?
Może ktoś jeszcze pamięta tego ministra kultury i sztuki, człowieka o niekonwencjonalnym poczuciu humoru i o nazwisku Podkański? To on jednym podpisem, nie bawiąc się w ceregiele, wszystkie Państwowe Wyższe Szkoły Sztuk Plastycznych w Polsce przemienił w Akademie Sztuk Pięknych. Od tego wyczynu przybyło w naszym kraju akademii. Co do sztuk i piękna, tego nie jestem pewny. To, co miałem na myśli, pisząc „szkoła warszawska”, dotyczy tylko pewnej nieśmiałości adeptów, którzy swoich „mistrzów” (cudzysłów całkowicie na miejscu) traktowali najzupełniej serio. No bo przecież oni zapisywali się w ich indeksach, promowali, dyplomowali. I ostatecznie uczyli też różnych rzeczy, nie zawsze związanych ze sztuką. Ale nigdy nie wiadomo, co w życiu może się przydać. Z pewnością taki Artur Nacht-Samborski czy Aleksander Kobzdej, u których odbywała studia Krystyna Gawrońska-Grześczak, byli znakomitymi facetami, podobnie jak Jan Cybis czy Eugeniusz Eibisch. Do rany przyłóż. Ale czego tam oni mogli nauczać?
Dużo by o tym mówić, tu niech wystarczy, że obrazy, jakie rozstawił po mieszkaniu Marian Grześczak, robiły takie wrażenie, jakby zamilkły w pół zdania, trochę spłoszone zuchwałością drogi, w którą wyruszyły. Pewnie artystce najzwyczajniej zabrakło czasu, by gruntownie zebrać się w sobie i uczynić ten krok jeszcze jeden, i gruntownie zapomnieć o całej tej akademii i jej wszystkich bakcylach. Tak jak to kiedyś zrobili Jan Lebenstein, Zdzisław Makowski, Edward Narkiewicz i niewielu innych. Każdy zresztą w swoim osobistym, niepowtarzalnym rodzaju. Tak by pewnie zrobiła, gdyby nie przedwczesna śmierć. To było widać.
Dla Mariana te obrazki i cała twórczość w kontekście jej śmierci miały znaczenie, którego głębokość rozumiałem bez trudu. Śmierć. Niewiele, prawie nic o niej nie wiemy, ale dobrze rozumiemy. Gdy wreszcie stało się jasne (a na tę możliwość byłem już z góry nastawiony), że chce, abym napisał tekst do katalogu wystawy zaplanowanej na listopad, musiałem zmienić swój kąt widzenia. Bo tekst w katalogu zawsze, choćby nawet nie chciał, pozostaje faktem konwencjonalnym i – co tu ukrywać – kurtuazyjnym. Nie przepadam za tą konwencją, ale też nie umiem odmawiać. Zresztą, żadna odmowa nie wchodziła w rachubę. Po pierwsze dlatego, że oto Marian stawia mnie przed szansą, zaprasza do swego kącika boleści, zakochany w nieżyjącej.
Przede wszystkim jednak te obrazki (bo niewielkich formatów) zbyt dobrze mi się kojarzyły. Szczególnie liczne w tym wyborze obrazki owalne. Koło jest zawsze świadectwem wewnętrznej integralności duchowej. A samo koło jest sumą uniwersalnego dobra, nawet jeśli jego stroną odwrotną jest zło. Takie jak cierpienie, na przykład. I śmierć.
W jej kolistych obrazach rozkwitały jakieś aluzje do rzeczywistości nadzwyczajnej i hieratycznej. Takiej, która jeśli w ogóle, to nader rzadko zdarza się w codzienności potocznej. Takie więc były jej ostatnie malowidła, wobec których wcześniejsze, zwykłe prostokątne obrazy, były tylko przymiarkami do czegoś, co by mówiło pełniej i więcej. Tak to odczuwałem wtedy, usiłując pewnie coś na gorąco wysłowić, bo nie lubię oglądania w milczeniu.
Niedawno, po trzydziestu siedmiu latach od tamtego popołudnia, przeszukując sterty swoich papierzysk, trafiłem na bardzo skromny katalog tej wystawy, która odbyła się w warszawskiej galerii „Kordegarda” w listopadzie 1980 roku. Zdążyłem już gruntownie zapomnieć, co na tę okazję napisałem. Pamiętałem tylko, że nie przyniosło mi to wtedy żadnego zadowolenia. I jeszcze to, że z powodów, których nie wyłożył otwarcie, Marian nie chciał się posłużyć tekstami, które wcześniej napisali nietuzinkowi zresztą krytycy sztuki. Jakie to były teksty, nie wiem. Nie przeczytałem ich dla zasady. Napisałem własny, ale chyba z poczuciem pewnej klęski. Objętość nie pozwalała na tyle, ile bym chciał. Nie było miejsca na więcej niż najwyżej półtorej strony.
Ale gdy teraz wziąłem ten katalog (katalożek raczej), to niezależnie od zawodu, jaki wówczas sprawiłem sobie, a może też Marianowi, przeczytałem go i nie poczułem wstydu. Jaka ulga! Zaczynał się następująco:
Dowiedziałem się, bo zapewne Marian musiał mi to powiedzieć, że dopiero w rok po jej śmierci zostały wystawione w mniej więcej tym samym zestawie, w krakowskim salonie Desy na ulicy Świętego Jana, właśnie tym, gdzie dziewięć lat wcześniej odważyłem się mieć swoją debiutancką wystawę. I to jeszcze, że planuje kolejne ekspozycje, by nie pozwolić jej dziełu utonąć w zapomnieniu. Czyli kierował się mniej więcej tym samym, co ja teraz, gdy już nie żyją oboje i nie ma komu przypominać, że kiedyś, dawno, dawno temu…
Napisałem i zaniosę ten tekst do redakcji „Twórczości”. Może tylko po to, by po raz kolejny w sekretariacie spojrzeć w jej spojrzenie z fotografii. Od lat, a przynajmniej od śmierci Mariana, myślałem o tym wielokrotnie i nosiłem tę myśl w sobie jak poczucie długu. Wobec niej. Wobec niego. Wobec siebie.