1
Jak to się dzieje, że człowiek znika? Jak to możliwe, że umiera i wraz z nim – czasem niemal od razu, a czasem trochę później – umiera pamięć o nim. Bo przecież zapominamy, wpisano to w naszą naturę. Zapominamy jako jednostki i zapominamy jako wspólnoty. Także te wspólnoty, które złączyła literatura? Tak. Także czytelnicze wspólnoty zapominają. Zapomnienie stało się przecież udziałem wielu poetów, którzy umarli w czasie, jak to nazwał Zbigniew Herbert, „drugiej Apokalipsy”. O kim spośród nich udaje nam się wciąż pamiętać? O Kolumbach – na pewno o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim, o Tadeuszu Gajcym, może jeszcze o Zdzisławie Stroińskim, ale to już wiedza dla bardziej wtajemniczonych. Kto wie zresztą, czybyśmy pamiętali o Krzysztofie Kamilu, gdyby nie jego matka? Dla Stefanii Baczyńskiej obecność wierszy jej syna oznaczała obecność jego osoby, toteż z heroizmem zabiegała o ich wydanie, pisząc w liście do Kazimierza Wyki z 28 grudnia 1945 roku między innymi: „Miałam już zamówione łóżko w szpitalu. Ale zrezygnowałam z tego, gdyż nie ma dla mnie nic więcej ważnego i drogiego jak oddanie ludziom wierszy syna, przecież nie dla siebie je pisał”. O innych poetów nie zawsze miał się kto upomnieć. Przypomina się gorzka Ballada Czesława Miłosza o Tadeuszu Gajcym:
– Zapomnieli synku przyjaciele.
Nikt z kolegów ciebie nie wspomina.
Narzeczona dzieci urodziła
I o tobie nie pomyśli w nocy.
Zbudowali w Warszawie pomniki
A na żadnym twojego imienia.
Zbiorowa pamięć ma jednak swe tajemnice. Czasem gwałtownie znika, kiedy indziej zaś – gwałtownie wraca. Nagle Michał Friedrich przywrócił nam wiersze Wojciecha Mencla1, a Paweł Bem – liryki Tadeusza Hollendra2. Tadeusz Lubelski zrobił jednak jeszcze więcej: uobecnił nie tylko dzieło, lecz także autora. Tym właśnie jest książka Hollender tułacz – próbą literackiego uobecnienia tego zapomnianego pisarza.
2
Hollender umarł w czasie wojny, ale Kolumbem nie był. Kiedy Kolumbowie kończyli licea, redaktor „Sygnałów” był już znanym w środowisku literackim międzywojnia poetą i publicystą. O jego randze niech świadczą wyimki z Miłosza. Biografii Andrzeja Franaszka. Znajdziemy tam między innymi informację, że Miłosz, „[o]dwiedzając Lwów, otarł się o lewicowe „Sygnały” Karola Kuryluka i Tadeusza Hollendra”. Nieco dalej czytamy: „Razem z Zagórskim [Miłosz] organizował wieczór poświęcony Czechowiczowi, razem z Andrzejewskim, Tadeuszem Hollendrem i Stefanem Otwinowskim oceniał debiutantów”. A jednak Hollender zniknął i wraca do nas dopiero teraz, dzięki staraniom „późnego wnuka”. Bo też Tadeusz Lubelski w swojej monumentalnej biografii, niczym dawniej Baczyńska (kontynuujmy tę analogię), próbuje przywrócić zbiorowej pamięci członka swojej rodziny. Bohater jego książki to wuj ze strony matki. Nieznany, lecz mimo to (a może właśnie dlatego?) natarczywie obecny i nie dający o sobie zapomnieć:
A ja przecież nie tylko pamiętam, ale codziennie myślę o Tadeuszu Hollendrze. Od wielu lat, przynajmniej raz dziennie. W każdym razie w dni, które spędzam w swoim mieszkaniu. Trudno żeby było inaczej: w pokoju, w którym siadam do komputera, na przeciwległej ścianie wisi jego portret, ten zreprodukowany teraz na frontispisie. Ilekroć więc odwracam się od biurka – widzę go. Czasami tylko machinalnie omiatam wzrokiem, często jednak przykuwa moją uwagę. Bywa wtedy, że nasze spojrzenia się spotykają. I wtedy czasem czuję: on czegoś się domaga.
To wyznanie autora książki przyprawia mnie o rodzaj metafizycznego dreszczu. Jak to, więc miałby rację Jean Baudrillard, pisząc: „Wszystko bowiem, co znika, przenika do naszego życia w minimalnych dawkach, częstokroć o wiele bardziej dla nas groźnych aniżeli panujące nad nami widzialne moce”? Lubelskiemu nie chodzi przecież wyłącznie o powinność literaturoznawcy, lecz także o zobowiązanie rodzinne – dużo bardziej tajemnicze – będące tą zagadkową siłą, o której wspomina francuski socjolog.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]