Bez przesady.
Śmierć to skandal? Gdzie tam! Tam, czyli gdzie? Może na Wyspach Szczęśliwych lub na Wyspach Kanaryjskich, może w wyraju, szeolu, Walhalli albo w krainie Nibelungów czy w krainie wiecznych łowów… Ale nie tu. Tu – na łamach prasy sprzed stu pięćdziesięciu lat, którą bez ślinienia palca wertuję z czerwonymi pieczęciami na policzkach – jest to rzecz powszednia. Jak mroczek na słońcu, aport nocy.
Umarły więc: faksymilia, reprinty, stare dzienniki – ale dzięki cyfryzacji dostały szansę na życie po życiu. Odrodziły się w nowej szacie z metką „hungaricana.hu”. To e-biblioteka. Doskonała do buszówki, pierwszy i ostatni dowód wielkości Węgier, innych nie trzeba. Wąsaty Madziarze, zasłoń kurtyną miłosierdzia przewiny Béli Kuna, puść w niepamięć komitaty Ung i Zemplén! Zakarpacie stracone? Czniaj to! Masz Hungaricanę.
Bo mówi się, że czas działa na korzyść fotografii, że za jego sprawą każde zdjęcie, nawet to najbardziej zamazane, nabiera urody dzieła sztuki. A przecież w gazetach z drugiej połowy
Zaczytuję się. Ruchem myszki wybudzam gasnący ekran. Lektura historii, które uległy przedawnieniu, jeszcze zanim wydarzyły się na dobre, sieje zamęt wśród ich bohaterów. Z pożółkłych stron www wstają zbrodniarze i zbrodniarki, doliniarze i rajfurki, drobni rabusie i tłuste nierządnice. Artykułuję głoski imion, wywołuję z niebytu ludzi. Przez chwilę widzę ich zdziwione twarze. Potem wracają, skąd przyszli.
Klikam na tygodnik „Evangelikus Egyház és Iskola”. Numer z 16 kwietnia 1887 roku. Pismo, jak na organ Kościoła protestanckiego przystało, pozbawione jest fajerwerków. Zero ilustracji, trochę moralizatorstwa, wskazówki przed konfirmacją, nudny jak zwiędła lukrecja esej Głos w sprawie pieśni naszego Kościoła. I ogłoszenia drobne, dobite przez czas. Bardziej martwe są chyba tylko nekrologi.
M. Osztroluczky, E. Gosztonyi, V. Kostyál, M. Buda. Teraz rodzą się i umierają po raz drugi. Jak Łazarz. Po co to robię? Z poczucia obowiązku. Odprawiam dziady on-line, bo przeszłość upomina się o moją niby wieczną teraźniejszość. Rzucam kładkę w ciemność, a tam ktoś ją łapie i wychodzimy sobie naprzeciw. Razem robimy historię, ze zmarłymi. W końcu to funkcja duszy, pardon, paradygmatu naszej kultury.
Zamiera mi tętno, potem ożywa, ale nie jest – i już nie będzie – tak żwawe, jak kiedyś. Co się stało? Nie do wiary, a jednak. Krzywa Gaussa musnęła zero. Nie udzielając wsparcia przypadkowi, trafiłem na ślad: „Pastor w Maškovej, który z powodu choroby psychicznej przerwał posługę kapłańską, zmarł w Łuczeńcu, gdzie spędził ostatnie lata życia. Majątek w wysokości 1200 forintów będzie zgodnie z jego wolą przekazany parafii w Tomášovcach”.
To Koloman Banšell (1850–1887), poeta, pastor i polemik, który, żyjąc we współczesnej Polsce, nie dostałby ani grosza subwencji z MKiDN. Słowak gorszego sortu, ojkofob, pachołek Budapesztu… Tak wyglądałaby redystrybucja jadu, gdyby filipiki „ojców” narodu powstawały dzisiaj. W odgórnie zadekretowanej przez nich wizji kultury dla Banšella nie było bowiem miejsca. Czym zawinił?
Atakował postulowaną przez konserwatystów formę słowacką. Z pozycji liberalnych krytykował intersubiektywny model literatury (choćby w wierszu Len ma ľúb, gdzie w imię miłości rezygnuje ze zbawienia), kult ludu (w odpowiedzi na Nehaňte ľud môj Sládkoviča napisał Nechváľte ľud môj, przekonując, że patriotyzm to nie samochwalba, ale zdolność do autorefleksji), nacjonalizm i religianctwo.
Znał języki: łacinę, słowacki, węgierski, niemiecki, francuski. Był Kosmosłowakiem i oryginałem. W pewnym sensie młody starzec, rapsod łabędzich pieśni (Ešte jedna labutia pieseň), kochał się w kobietach dwukrotnie starszych od siebie (Atalanta, Šuhaj ako z iskry). Jako pastor udzielał ślubów parom „w drugim stopniu szwagrostwa”, za co nie uszedł gniewu swojego Kościoła. Żył niespokojnie, w wiecznym ruchu.
Uczył się w Bańskiej Szczawnicy, Revúcy, Preszowie, Bazylei. Parafie w Maškovej, Gerendásu, Sámsonháza, Veľkim Lomie obejmował i porzucał. Nigdzie nie zagrzał posady. Pracował w Budapeszcie, szczęśliwie, bo kochał metropolie, lecz szybko stamtąd wyjechał… na wieś. Miał kilka pseudonimów: Maškovský, Mejulim, Peketelný. Romantyk, realista, modernista. Gdyby urodził się we Francji, za kolegów miałby Rimbauda czy Lautréamonta.
Już w latach siedemdziesiątych zdradzał objawy nerwicy. Czuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Cierpiał na manie prześladowcze, nawiedzało go widmo choroby dwubiegunowej. Popadł w obłęd. Wiem o tym z Hungaricany, z raportu Diecezji Bańskiej Węgierskiego Kościoła Ewangelickiego. A że głos Banšella nie wybrzmiał do końca – czyżby badacze słowaccy nie czytali węgierskich źródeł? – ofiarowuję mu tu ten kawałek pełni:
„Do pierwszych ataków szału doszło w Turczańskim Świętym Marcinie [podczas obchodów dziesięciolecia Towarzystwa Kobiet Słowackich „Živena“]. Banšell zaczepił na ulicy nieznajomą dziewczynę, prosząc ją o rękę. Później, w drodze do domu, wysiadł w Kremnicy i w aptece zażądał cyjanku potasu. Aptekarz wezwał pomoc. Banšella pod eskortą odwieziono do Łuczeńca, a stamtąd do Maškovej.
Tam chciał wskoczyć do studni, lecz powstrzymano go. Potem próbował podciąć sobie gardło, stracił dużo krwi. W peszteńskim szpitalu św. Rocha, dokąd został niezwłocznie przewieziony, wieszał się dwa razy – bezskutecznie, gdyż zapobiegli temu pielęgniarze. Na początku września 1879 roku ulokowano go w państwowym zakładzie psychiatrycznym w Budzie”.
Rada diecezji wydaliła Banšella ze stanu kapłańskiego. Po wyjściu ze szpitala zamieszkał w Łuczeńcu. Przez lata borykał się z szaleństwem. Dzięki determinacji ojca otrzymał zasiłek z funduszu dla sierot i z fundacji Székácsa: sto forintów miesięcznie (dzisiaj byłoby to z osiemdziesiąt euro). Ostatecznie popełnił samobójstwo. Według Słowaków 27 marca, a według Węgrów 13 lutego 1887 roku.