Jednym z dwóch podstawowych problemów Warszawy
jest to, że też naprawdę gdzieś tu mieszkasz. Owszem,
można się flanerować i zaflanerować.
Owszem, można się spuszczać na place, ulice
w sensie, że ufać, owszem. I można też liczyć
na schody i aleje w sensie, że się spuszczać,
i powtarzać złe żarty, owszem, owszem, można,
zamiast iść i powtarzać dobre, straszne, prawda?
I owszem, pewnie jestem, tak jak pewnie byłem,
pierwszy, żeby w zastępstwie robić słodkie oko
do bloku przy Wiśniowej czy przy Batorego
z półtora kilometra (słodkie i sokole),
z Mokotowskiej. I owszem (to blok był w zastępstwie,
blok był w twoim zastępstwie) na czymś trzeba ćwiczyć,
czymkolwiek to jest, nie wiem, tęsknotę na maśle.
Owszem, można się snuć tu. Można całkiem liczyć
na zero wolnej woli, bekać sylabariusz
bez odpowiedzialności za takie wyznanie,
jakie akurat wyjdzie spod tych małpich palców.
Można innymi słowy każdy krok uczynić
skokiem przez Rubikonik w tym sensie, że wierzyć,
że po każdym z nich można powiedzieć, że kości
zostały, no wiadomo. I owszem, jest taki
Rubikonik, przez który przechodzi ci wszystko,
ale więcej jest takich, przez które prowadzą
mosty, na których stoją mistrzowie turniejów
siedemdziesięciu siedmiu skoczni, stoją znaki
końca pociągu. Więcej takich, wzdłuż zakoli
których dziś z podbierakiem czeka na szczupaka
młody (ale ty rośniesz, młody). Więcej takich,
w których po pępek groźna i zwielokrotniona
twarz Muriel Foster znika z wystawy, a nawet
z muzealnego sklepu. W muzealnym sklepie
z półtora kilometra nabywam kryształy
pieniędzmi wyobraźni (kartą wyobraźni),
próbuję się powstrzymać (wolą wyobraźni)
i nie polizać soli (wystawa czasowa).
Z półtora kilometra z bloku do muzeum
jest kilka centymetrów. Padam do zastępstwa
twoich stóp. Jezu, serio? Tak to ma wyglądać?
Tak, tak to ma wyglądać i wszystkim to wyjdzie
na dobre: mnie i miastu, tobie wszystko jedno.
Wlec się stopa za stopą, jak za tobą miastem,
to choćby i na Czerską (mnie jest wszystko jedno).
Oczywiście pytanie, skąd (pytanie, kiedy,
nie ma sensu – spacerek pamięta remonty
statku, pamięta każdy wymieniony cybel
i każdą trajbelhubę ciśniętą w odmęty).
Tak, oczywiście, można poszukać, skąd. Można.
Oddychasz? – chciałbym spytać Artura, a Artur
ostrzega mnie przed trzecią już z kolei rzeczą
i nie wiem, czy zapomniał, może opanował
sztuczkę saksofonistów: strumień nieprzerwanych
refleksją słów, człowieku, przecież się udusisz.
Wgapiam się w blok jak muszka jak w zegarek, żeby
nie myśleć, że się dusi. Bierze oddech. Nie wiem
już, przed czym mnie ostrzegał trzecim. Najpierw szło mu,
jak się żyje, a potem lojalnie ostrzegał,
że czasem mu się zdarzy rozmijać, ja patrzę
nie w muszkę, nie, w dziesiątkę, w bycze oko, nie wiem,
naprawdę nie wiem, o czym on męczy niepomny,
że mój crush ma z piętnaście pięter. Nie pamiętam,
kto kogo odprowadza, nie słucham go, ale
on nie wie nawet, ile pięter ma. Z piętnaście.
Co z piętnaście? Z piętnaście pięter. Jakich, kurwa,
pięter. Z piętnaście pięter ten blok ma za Polem.
Gdzie blok za Polem? Tamten. Niby jak za Polem?
Tak by się to skończyło, więc cicho nie słucham.
Artur prawdopodobnie skończył mnie ostrzegać
przed trzecią rzeczą, teraz najprawdopodobniej
masuje jakąś czwartą (każdemu, co jemu).
Chińczyk w szalecie dymi raczej zgodnie z planem,
ale trzeba zejść z osi, żeby przejść i stracić
mój zastępczy blok z oczu. Dobrze, dobrze, każdy
krok wychodzi na dobre mnie i tobie, miastu
wszystko jedno. Rozszarpać cię jak dilofozaur,
ten złoty swego czasu standard ptasiej prawdy
o teropodach – na tym się skupić. Już wiem, kto
kogo gdzie odprowadza, już zaraz usiądę,
będę sobie patrzył. Hylas spojrzał w słońce
i kichnął. Mówić, mówić słońce! To by było!
Pisać, ach, pisać powieść, otworzyć tak: Hylas
spojrzał w słońce i kichnął. Pod zieloną lampką
wystawiać sobie inkaust, w sensie wyobrażać,
znieść konieczność patrzenia i znosić spojrzenia
stanisławów kierbedziów także tego świata,
mannę ich pustyń, pychę ich manny i mapę
ich rysunków technicznych, te i inne cuda
znosić, znieść może, ciągnąć: Hylas spojrzał, Hylas
spojrzał w słońce i kichnął, Hylas spojrzał w słońce
i kichnął, Hylas spojrzał w słońce, Hylas spojrzał
w słońce i Hylas kichnął, Hylas kichnął, spojrzał,
w słońce kichnął i kichnął. Osie widokowe
to kłamstwo: o to z grubsza chodzi. O to z grubsza
chodzi, jeśli mnie spytasz o obrazki, które
są dookoła. Widzisz: to nie są obrazki.
Tylko stąd, powiesz słusznie, widać to, co widać.
Prawda: to są obrazki. Nikt mi nie obrócił
głowy: to nie obrazki. A więc. Zatem. Z grubsza
jest temat, że obrazki. Albo nieobrazki.
Jest temat, wizytówko dzielnicy, dryblasie,
zastanów się. On pyta po co? Doskonałe
pytanie. Artur pyta, po co, a nie o czym.
Pyta, po co, nie jaką powieść idę pisać.
Ściskam tego idiotę, nigdy mu nie powiem
o bloku, o zastępstwie, ani o Muzeum
Geologicznym, ani o antymonicie
w sklepiku muzealnym, w tym sklepiku, w którym
heros nad stawem nigdy nie ulega nimfom
o twarzy Muriel Foster, która nic nie śpiewa,
o piersi Muriel Foster, która dziś wyświetla
antymonit jak niebo: wszystko będzie dobrze.
Trapez nieba już potem, zrobić wdech, odetchnąć,
zmieścić cały plac w płuco, już, już, smutny, wolny,
koniunkcja kandelabrów i słońca, tu będę
uczyć się liter, będę pysznił się jak domy,
będę się wił jak boa, jak bob, i tak dalej,
jak boc, i tym podobne spośród reszty węży
możliwych, spośród węży równoległych, spośród
węży nienewtonowskich, węży doskonale
czarnych. […]
