Śniłem, że podróżuję w czasie i przestrzeni. Gdy śpię, czasem wiem, że śnię i że zaraz piękne z reguły oniryczne marzenia się skończą, obudzę się i poczuję dobrze znane wszystkim rozczarowanie. Tak jak ci, których odratowano…
Tam, gdzie miała być szafa z naszymi ubraniami, stoi wielkie kino domowe, pewnie z MediaMarkt; tam, gdzie miało być legowisko dla naszego pieska, Szarika, stoi stolik z pięknymi kwiatami we wszystkich barwach tęczy. Najgorsze jednak przede mną. Oto obok mnie zamiast Beaty leży, głęboko śpiąc, nieznajoma, około trzydziestoletnia kobieta. Przerażony, a zarazem nieco podniecony, dosłownie wyskakuję z podwójnego łoża, które służy do poczęcia, potem narodzin, do chorowania, a na koniec do odejścia w nieznany, siódmy las…
Wbiegam do łazienki i mam nadzieję, że to kolejny ze świadomych snów, o których tyle się pisze. Patrzę w lustro nad umywalką. Nasze jest okrągłe, to jest kwadratowe i ma ozdobną, secesyjną ramę. Patrzę w swoje odbicie i widzę siebie, zdaję więc test lustra. Zwierciadło nie kłamie – to nie świadome marzenia we śnie. Próbuję się obudzić, lecz wiem dobrze, że wszystko, co mnie otacza, jest realne. Na dobitkę bardziej realne niż w naszym dwupoziomowym bliźniaku w ładnej wiosce w Wielkopolsce…
Wychodzę z łazienki; obok, kilka metrów dalej, na końcu niewielkiego korytarza jest kuchnia. Robię sobie mocną mokkę, licząc na to, że jednak sen pryśnie jak mgła i obudzę się, tym razem naprawdę w swoim domu od babci. Nic z tego.
Kubek po wypitej w mig kawie ląduje w zlewozmywaku, chyba ze sklepu IKEA, bo takie kiedyś tam widywałem. Wreszcie decyduję się na to, co zrobić powinienem na początku, zaraz po przebudzeniu. Mianowicie wyjrzeć przez okno…
Nie ma jednak czasu na wspominki. Kobieta zaraz się tu zjawi. Instynktownie wchodzę pod stół kuchenny o barwie głębokiego hebanu i z nogami w kształcie lwów. Nieznajoma, która mówi coś do kogoś z drugiego końca linii komórkowej, wychodzi z sypialni. Jest całkiem naga od pasa w górę, co wprawia mnie – trzeba przyznać – w lekkie podniecenie. Nikogo więcej w mieszkaniu nie ma – mam nadzieję, bo nie byłem we wszystkich pokojach. Dziewczyna wchodzi do łazienki, więc wykorzystuję ten moment i wyłażę spod stołu.
Postanawiam po prostu uciec, opuścić jak najprędzej mieszkanie i dać dyla przez klatkę schodową.
Ostrożnie kieruję się w stronę korytarza. Stawiam kroki, jak wtedy, gdy żona pogrążona w głębokim śnie nie ma pojęcia, że skradam się do laptopa i czatuję z dziewczynami z całego świata. Korytarz nie jest długi, widzę kurtki, płaszcze i jedną tylko parę butów. Znak, że jesteśmy tu tylko we dwoje. Podchodzę do drzwi. Są trzy zamki. Odruchowo przekręcam górny, potem środkowy i chwytam za dolny. Z przerażenia nie mogę oddychać – najniższy zamek jest zablokowany. Próbuję rozpaczliwie w prawo, w lewo, szukam jakiegoś dodatkowego uchwytu – wszystko na nic. Wtedy rozumiem, że stąd nie ma wyjścia. Jestem uwięziony. I zaraz zacznie się sytuacja gorsza niż piekło…
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]