Nie zdążyła poznać swego ojca Klemensa Zana, który zginął na krótko przed jej urodzeniem. Był adwokatem i prawdopodobnie naraził się w jakimś procesie rosyjskiemu gubernatorowi Wilna. Znaleziono go martwego w pociągu dojeżdżającym do miasta. Oficjalnie ogłoszono, że popełnił samobójstwo. Matka Barbara samotnie wychowywała córki, zarabiała na życie lekcjami (znała dobrze kilka języków), mała Kazimiera była zdana na opiekę białoruskiej niani, nazywanej „babą Kazimierzową”, której zawdzięczała pierwsze przeżycia poetyckie, bajki, legendy, opowiadania. Matka była słabego zdrowia, wcześnie zapadła na gruźlicę, zwaną wtedy suchotami: „Pamiętam dokładnie, jak umierała matka moja Barbara. Umierała na wiosnę w folwarku Tyszkiewiczowskim, który się nazywa Śniegi. Mówią mi, że nie mogę tego pamiętać, bo byłam wówczas zbyt mała, ale ja jednak pamiętam. […] Matka nie umarła w Wilnie. Zabrano nas wszystkie trzy do wujostwa, dalekich krewnych, właśnie do tych Śniegów”. Po latach, gdy powracała na Litwę, poszukiwała tych pierwszych śladów swego życia, odnajdywała groby, matki w dalekich Dubinkach, ojca na Rossie. „Bujne zielsko wyrosło w Dubinkach na grobie mojej matki Barbary, tej, z którą żyłam w Wilnie… W tym samym czasie […] poszłam również szukać grobu mego ojca. Taki to już wypadł rok. […] Szukałam jego grobu na Rossie, cmentarzu, który leży wysoko nad Wilnem, zamyślony nad kopułami miasta, usypiany dzwonieniem jego kościołów. Nikt mi nic nie umiał powiedzieć o tym grobie. Chodziłam od kwatery do kwatery , pochylałam się nad płytami i rozsuwałam krzaki zasłaniające napisy. […] Szukałam grobu ojca trzy dni i znalazłam go. Krzyż i napis, który wyobraża księgę do połowy zapisaną. Nie było śladu żywej pamięci. Ogrodzenie, wklęsły pagóreczek i tylko ten krzyż…”. Ślad życia jeszcze sprzed jej urodzenia i księga, której drugą połowę trzeba dopisać…
W swych wspomnieniach Kazimiera Iłłakowiczówna pozostawiła nostalgiczne, sentymentalne, ale i niepokojące obrazy Wilna, miasta wielu burzliwych wydarzeń i doświadczeń jego różnorodnej ludności. Jest wśród nich opis powodzi, na wpół realistyczny, na wpół jednak symboliczny i metaforyczny, ujmujący przeżycia wielu pokoleń, ich życia i przemijania. „Wilia burzliwa przepływa miasto. Powódź zanosi ziemią bruki, rozrywa okna suteren i wypłukuje na ulice święte obrazy katolickie, poduszki i czarno‑rude peruki żydowskich matron. Woda wali w podmurowanie katedry. Rysują się białe kolumny […]. Całe miasto broni, ratuje, pomaga, karmi, poi, grzeje i odziewa. Całe miasto łodziami pływa po ulicach. Dzieci szaleją, dzwony biją, w podziemiach woda rozrywa mury i kołace do piwnic. W ślad za wodą, po jej ustąpieniu – do podziemi, zstępują ludzie, naprawiają szkody, łatają dziury […] Pod katedrą kują, gruchocą, walą […]. Znaleziona krypta królewska…”. Poetka postępuje podobnie: „Groby, groby i gwałtowność życia wyrastają na próchnie… Odkopuję wspomnienia jak kosteczki poroznoszone po kątach podziemi przez powódź… Odkopuję wspomnienia jak pierścionki, jak korony królewskie, jak szkielety, w których mieszkały dusze dawno zbawione…”.
Te słowa wybrzmiewają dziwnym echem i nabierają swoistego znaczenia pod wpływem niedawnych odkryć w Wilnie, gdy pod Górą Zamkową odnaleziono szczątki sprzed półtora wieku ostatnich dowódców powstania styczniowego na Wileńszczyźnie. Generał Zygmunt Sierakowski i Wacław Kalinowski zostali straceni publicznie w Wilnie w 1863 roku i pochowani w tajemnicy w nieznanym miejscu. Dopiero teraz odnaleziono ich w anonimowych dołach śmierci. Szczątki Sierakowskiego można było zidentyfikować dzięki obrączce zachowanej na palcu, na której widniało imię jego żony. Apolonia Dalewska została skazana na zesłanie w głąb Rosji, mimo że była w ciąży. Dziecko zmarło na zesłaniu w Samarze.
Znaną już poetkę i znaną osobistość, bo przecież osobistego sekretarza Marszałka Piłsudskiego (podkreślała zawsze, że nie sekretarkę) uhonorowano w 1930 roku Nagrodą Wileńską Rady Miejskiej Miasta Wilna. Na wydanym na jej cześć przyjęciu powitali ją prezydent miasta Folejewski, wojewoda wileński Raczkiewicz, biskup Bandurski, rektor Uniwersytetu, dyrektor Radia Hulewicz i wiele ważnych postaci w mieście. Nastąpiły oficjalne przemówienia, później musiała wystąpić sama laureatka. W swych późniejszych wspomnieniach chciała złagodzić nieco tę powagę, przytaczając szereg anegdot: „Najpierw było za poważnie, pierwszy na to, co mówiłam, uśmiechnął się wojewoda, potem biskup Bandurski. Pod koniec śmieli się trochę wszyscy, a najwięcej z mojej białej sukni sprawionej na kredyt”. Wcześniej zwierzyła się, że na okazję założenia takiej sukni czekała piętnaście lat. Po uroczystości zaczepiły ją bardzo wzruszone wielbicielki. „Dopytywałam się bardzo, czym mianowicie były tak poruszone. Okazało się, że najbardziej obeszła je biała suknia: – Że co – pytałam – że musiałam ją obstalować na kredyt? – Nie – zeznała wreszcie panna Helena – ale że panna Kazia piętnaście lat musiała na nią czekać”.
Później było uroczyste i wystawne śniadanie. Laureatka wymówiła się od jedzenia, tłumacząc się, że obiecała już wizytę na wczesnym obiedzie. Postanowiono więc, że należne jej wina i torty odeśle się do jej mieszkania. Ona sama przysiadała się na rozmowę do różnych grup w Radzie Miejskiej. Białorusini uznali ją za swoją, bo jej nianią była Białorusinka, a „radny Żyd stwierdził, że to jest pierwsze posiedzenie Rady Miejskiej, na którym uchwalono coś jednogłośnie i gdzie radni przeciwnych obozów pili wzajemnie swoje zdrowie. […] Litwini – zaznacza poetka – nic nie powiedzieli, ale mi przysłali potem Pana Tadeusza po litewsku”, którego ona, niestety, nie zna.
Życzliwi Wilniucy żałowali, że nagroda pieniężna nie jest zbyt duża i radzili, by dla bezpieczeństwa od razu wpłaciła ją do PKO. Tak też zrobiła, asekurowana przez sekretarza prezydenta miasta. Później jednak, już w drodze do domu, zostawiła w dorożce pamiątkową parasolkę. Zmartwiona poszła na policję, by zgłosić zgubę. Uspokojono ją, że jeśli zostawiła parasolkę w dorożce, a nie gdzie indziej, to się znajdzie. I rzeczywiście, następnego dnia zapukał do jej mieszkania policjant i wręczył zgubę. Gdy później dziękowała prezydentowi Folejewskiemu i chwaliła dorożkarzy i policję, ten odpowiedział niemal urzędowo: „Tak cóż, tak to tak i trzeba”.
To jej wspomnienie z Wilna, trochę anegdotyczne, ale i refleksyjne, kończy się pewnym autoironicznym rozrachunkiem życiowym i twórczym, i pewnym poważniejszym przesłaniem: „Ja, pierwsza laureatka miasta Wilna, z okien domu Tyszkiewiczów patrzę na wysoką wodę Wilii – płynąca tuż pod oknami […]. Kończy się laureatka Wilna, wracam do zwykłej siebie, poważnie zaniepokojonej tym, co przeżywam. Okazuje się, że jestem nie dla siebie, że to, co robię, ma jakąś wagę nie dla mnie samej, ale dla innych. Owszem, wiedziałam, że trzeba żyć uczciwie, że nie wolno kłamać, zdradzać i krzywdzić, że źle jest być złą, a dobrze być dobrą, bo umiera się, a raczej bo się żyje wiecznie. […] Jakież krótkie było uczucie triumfu, że z biednego dziecka wileńskiego wyrosła laureatka. Jak krótka pewność, że się doszło, że jest jakieś osiągnięcie czegoś. Za biedę, za poniewierkę, za tę śmierć tak wczesną, zdawałoby się, życie chciało nagrodzić, powiedzieć: «Skończyło się. Za to, że tamta zginęła i nie wydała owocu, w tej młode pokolenie osiągnęło pewną doskonałość, coś, co za wzór można postawić». Nic z tego. Przeżyte świeżo dni mówią tylko jedno: «Nic nie osiągnęłaś, laureatko. Dopiero znak ci dano, że masz się starać osiągnąć. […] Teraz dopiero wszyscy się od ciebie zaczną czegoś spodziewać. A ty musisz pokazać, że umiesz». Tak, nagroda, moi państwo, to niewygodna rzecz” – kończy poetka. Przecież umiała i pokazała, mogą uspokoić ją rodacy wdzięczni za jej dzieło i świadectwo całego życia. Nagrody Nobla jej oszczędzono.
Wojnę przeżyła w Rumunii. Dzięki dawniejszym kontaktom dyplomatycznym mogła tam jakoś przetrwać. Zarabiała, głównie udzielając lekcji języków obcych, których znała kilka. Po wojnie wahała się długo, czy wrócić do kraju, czy pozostać na emigracji. Za namową Tuwima, który przekonywał ja do powrotu i służby kulturalnej w spustoszonym kraju, przyjechała do Warszawy w 1947 roku. Na dworcu spotkała ją niewielka delegacja z Jarosławem Iwaszkiewiczem na czele i na tym skończyła się jej rola w życiu kulturalnym nowego kraju. Wkrótce dano jej do zrozumienia, że przecież sekretarka Marszałka Piłsudskiego nie może liczyć nawet na zwykłą posadę w nowym ustroju. Poetka zaczęła objeżdżać kraj w poszukiwaniu pracy. W końcu trafiła do Poznania, gdzie znalazła jakąś przystań w kwaterunkowej kamienicy. Była zdana na samą siebie, jak w czasie wojny utrzymywała się z udzielania lekcji i przekładów. Zgromadziła sobie z czasem sporą gromadkę uczniów, studentów i tłumaczy. Pozostała „na wygnaniu w Poznaniu”, jak głosił tytuł jednego z jej wierszy, ale nie narzekała, uważając, że literatura nie może być źródłem utrzymania. Zresztą jako autorka wojennych wierszy Matka Boska Katyńska i Kolęda Katyńska nie mogła liczyć na zbyt wiele w czasach panującego socrealizmu. Była jedną z nielicznych wtedy postaci świata kulturalnego, które nie uległy wpływom komunistycznym i nie podporządkowywały się panującej niepodzielnie ideologii. Jej postawa była konsekwentna od młodości w czasie
W Poznaniu zaczęła spisywać wspomnienia ze swego długiego i urozmaiconego życia, z dzieciństwa na Wileńszczyźnie, z podróży po Europie z odczytami o Polsce w latach trzydziestych, z wojennego pobytu w Siedmiogrodzie. Wyszły one w końcu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w tomach Z rozbitego fotoplastykonu, Niewczesne wynurzenia i Trazymeński zając. Księga dygresji. Nie mogło się natomiast ukazać z wiadomych przyczyn wznowienie przedwojennego tomu wspomnień poetki o współpracy z Marszałkiem Piłsudskim Ścieżka obok drogi. Podobnie cenzura zatrzymała kilka szkiców ze wspomnieniowych tomów, szkiców zresztą całkiem niewinnych, jak groźnie tylko brzmiący z tytułu Obiad z Goebbelsem czy Reminiscencje pani Kołłątaj. Z Goebbelsem, który nie zapowiadał się jeszcze na wojenną bestię, musiała zamienić kilka zdawkowych zdań podczas oficjalnego przyjęcia delegacji niemieckiej w 1932 roku. Natomiast Aleksandrę Kołłątaj, pierwszą sowiecką minister do spraw kobiet, pierwszą feministkę i zwolenniczkę swobody seksualnej, spotkała poetka na swym odczycie o Piłsudskim w Sztokholmie w 1936 roku. Trochę się przeraziła, gdy przedstawiono ją pani ambasador Kołłątajowej, skromnie wyglądającej starszej pani, która z dużym zainteresowaniem słuchała odczytu: „Nogi się pode mną ugięły – przyznała się poetka – była to przedstawicielka Rosji sowieckiej w Szwecji, osoba, o której po całym świecie krążyły tysiące groźnych plotek i komeraży politycznych. Ale starsza pani patrzyła na mnie życzliwie i cudowną francuszczyzną powiedziała z rozmarzeniem: „Jak pani go pięknie scharakteryzowała…! Tak mi się przypomniał kochany Władimir Iljicz Lenin. On też był taki dobry, taki uważający. Bardzo, bardzo mnie pani wzruszyła. I otarła coś w rodzaju łzy”.
Wspomnienia pomagały żyć w szarej, siermiężnej i zakłamanej rzeczywistości PRL, ale i w niej doświadczona życiowo poetka nie pozwalała sobie na upadek ducha. Świadczą o tym anegdoty przytaczane przez jej przyjaciół, a spisane przez Joannę Siedlecką w szkicu Panna Kazimiera z tomu Wypominków ciąg dalszy: „W 1953 roku, po śmierci Stalina, na zebraniu poznańskich literatów uczczono jego pamięć minutą milczenia. Wszyscy wstali, pochylili głowy, panna Kazimiera natomiast powoli i dość ostentacyjnie przeżegnała się. – Co też pani zrobiła? – spytał potem przerażony o nią Leszek Prorok. – No cóż – odparła – każdy czci czyjąś pamięć tak, jak umie!”.
Po protestacyjnym „Liście 34” w obronie kultury z 1964 roku, którego zresztą poetka nie podpisywała, władze PRL zaatakowały sygnatariuszy, pisarzy i intelektualistów. Na partyjnym zebraniu w Poznaniu miejscowy sekretarz straszył ich karami, żądał zbiorowego potępienia. W ciszy, która po tych groźbach zapadła, odezwała się Iłłakowiczówna: „Nie znam się, oczywiście, na polityce, boleję jednak nad tym, że tak wybitni koledzy, jak Paweł Hertz czy Antoni Słonimski umrą niedługo z głodu! – W Polsce Ludowej nikt jeszcze z głodu nie umarł – zdenerwował się sekretarz. – Jak to? – zapytała poetka – a kto ośmieli się ich teraz drukować, wydawać?”.
Pewną przykrość natomiast chciał sprawić Iłłakowiczównie młody wtedy poeta i kontestator Stanisław Barańczak, co mogło być dziwnym po latach rykoszetem akcji jego ojca psychiatry Jana Barańczaka, który skierował Wojciecha Bąka do szpitala psychiatrycznego, a którego broniła Iłłakowiczówna. Po jej tomie wierszy Szeptem z 1966 roku młody Stanisław Barańczak napisał złośliwą recenzję Z nowości literatury dziecięcej. Przykrości starej poetce nie sprawił, Iłłakowiczówna nie takie rzeczy widziała i przeżyła, ten atak wywołał nawet pewne oburzenie wśród starszej publiczności i znawców literatury.
Pod koniec życia poetki, gdy trudno już było nie zauważać jej osoby i twórczości, władze Poznania uznały, że należałoby ją jakoś uhonorować i zaproponowały lepsze mieszkanie zamiast sublokatorskiego pokoju, w którym dotychczas mieszkała. W tym celu pofatygował się do niej osobiście sam sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR Wincenty Kraśko, żeby ją do tego przekonać. „Któregoś dnia, nie zapowiedziany, złożył jej wizytę ze swoją świtą, zapukał do drzwi. – Pan kto? – zapytała twardo Iłła. – Gospodarz – powiedział Kraśko, niezbyt może fortunnie. – Gospodarz? – odparowała. – Pan daruje, ale gospodynią tutaj jestem ja! I nie otworzyła drzwi”. Natomiast władzom Uniwersytetu Poznańskiego udało się przyznać jej tytuł doktora honoris causa. Z tym że cała uroczystość odbyła się według jej życzenia w jej sublokatorskim pokoju. Po przyznaniu Miłoszowi nagrody Nobla w 1981 roku, zapytano ją, co o tym sądzi: „Miłosz? Nic nie czytałam. Nie znam żadnego jego wiersza”.
Poetka dożyła sędziwego wieku dziewięćdziesięciu jeden lat. Ociemniała pod koniec życia wymagała pełnej opieki, którą zapewniła jej grupa oddanej poznańskiej młodzieży. Nie umierała więc samotnie na początku 1983 roku, w stanie wojennym. Była to już jej trzecia wojna…