02/2022

Andrzej Franaszek

„Inne życie”.
O trudnej przyjaźni Czesława Miłosza i Jarosława Iwaszkiewicza

Dla Agnieszki i Roberta Papieskich


Znalazłem w starych papierach wiersz Miłosza Sicilia sive Insula Mirandae […]. Cały dzień czułem się omyty tym wierszem, tak jakbym z samego rana zażył kąpieli w wannie zarzuconej fiołkami. Cóż to za poeta wspaniały, którego czaru zdefiniować niepodobna, jeden z największych poetów naszego zmaltretowanego świata.

Jarosław Iwaszkiewicz1


Nie zdradziłem poezji Jarosława.

Czesław Miłosz2


Ostatniego dnia listopada 1930 roku Czesław Miłosz wysłał z Wilna do starszego od siebie o siedemnaście lat Jarosława Iwaszkiewicza pełen emocji list. Zaczynał od konwencjonalnej formułki „Szanowny Panie”, by w następnej linijce rzucić się na głęboką wodę wyznań:


Uwielbiam Pana. Każdy wiersz Pana jest dla mnie objawieniem. Dlatego zwracam się do Pana z prośbą o ocenę moich utworów. […] Niech Pan powie, Pan jest dla mnie najdroższym przyjacielem i mistrzem. Zdanie Pana będę uważał za rozstrzygające o tym, czy mam nadal traktować poważnie swoją pracę literacką. Jestem studentem wydziału prawa (na II roku), mam lat 19, pochodzę z Litwy – tyle informacji o sobie.

Oskar Miłosz, którego misterium Miguel Mañara jest w przekładzie Br. Ostrowskiej, jest moim krewnym. Pan rozumie, że to podsyca hilaryczne marzenia we mnie.

Rzadko przychodzi stan ekstatyczny. Przeważnie piszę na zimno i to mnie bardzo męczy. Nie mam oddechu i pozostaje mi tylko korzyć się przed napięciem Dionizyj.

Z wierszy, które posyłam, KompozycjaPodróż będą drukowane wkrótce w „Alma Mater Vilnensis”. Ale to wszystko głupstwo i póki Pan nie wyda swojej oceny, nic nie wiem o swoich tworach3.


Przed podpisem dodał jeszcze: „zawsze Pana kochający”…

Sporo można wyczytać z tych parunastu linijek. Stan duszy rodzącego się, niepewnego siebie, zagubionego, a zarazem oczywiście trawionego ambicją poety. Jego zwątpienia i nadzieje, a może też zaczątek strategii, na poły świadome szukanie sposobu wyrwania się z prowincjonalnej anonimowości. Osamotnienie, każące szukać mistrza, powiernika, przyjaciela, z którym połączyłoby go intymne pokrewieństwo, wspólnota artystycznego daru. Desperację, przełamującą nieśmiałość i zmuszającą do odsłonięcia się przed człowiekiem, który o nadawcy listu nigdy dotychczas nie słyszał. Potrzebę zrozumienia, kim jest, zbudowania własnej genealogii, choćby chwilowego, ale jednak nobilitowania się poprzez napomknienie o zaszczytnych rodzinnych koneksjach. Dobrą orientację w twórczości adresata, pozwalającą odwołać się i do zbioru Dionizje, i do powieści Hilary, syn buchaltera. Zresztą także późniejsze listy Miłosza pełne będą aluzji do twórczości autora Brzeziny, po pół wieku zaś Miłosz wspomni jeszcze w Roku myśliwego: „tomiki Iwaszkiewicza, ich szarawy, ale w dobrym gatunku papier, ich chropowate okładki, były dla mnie nie książkami, ale przedmiotami kultu”.

Dodajmy jeszcze, że KompozycjaPodróż, wiersze, które rzeczywiście stały się Miłoszowym debiutem, pełne metafizycznego zwątpienia zawartego choćby w słowach „pustka nad nami króluje”4, mogą być, wraz z anonsującym je listem do Iwaszkiewicza, początkiem opowieści o duchowej wędrówce Miłosza, swój kres znajdującej ostatecznie w próbach utwierdzenia wiary.

Cierń w dłoni
Po raz pierwszy tę stronę pełną wyznań i zaklęć oraz następujące po niej kolejne listy Miłosza zobaczyłem przed bodaj piętnastu laty w warszawskiej Bibliotece Instytutu Badań Literackich, obracając skrzypiące rolki i wpatrując się w ekran czytnika mikrofilmów. Odcyfrowywałem słowa z wypiekami na policzkach, podobnie zresztą jak wtedy, gdy dane mi było poznać listy wymieniane przez Miłosza i Herberta. Korespondencja z autorem Pana Cogito odsłaniała nieznane wtedy oblicze relacji łączącej dwóch poetów, historię przyjaźni, w połowie lat dziewięćdziesiątych minionego stulecia prawie całkowicie przesłoniętą przez koszmar ataków Herberta, przez paszkwil o tytule Chodasiewicz5. Korespondencja z Iwaszkiewiczem pokazywała Miłosza rozpoczynającego świadome życie intelektualne i artystyczne, mało jeszcze przypominającego autora tysięcy zapisanych stronic, jednego z najwspanialszych polskich poetów, noblistę. Tego Miłosza, którego znałem z Krakowa przełomu stuleci: człowieka mocnego jak dąb, swe cierpienia – później miałem to zrozumieć – skrywającego, już bardzo rzadko przypuszczającego innych do komitywy i raczej nie wyznającego – jak jego młodsze o długie dekady wcielenie – że „oschłość i sztuczność to choroba ludzi zanadto czułych” (list z września 1935 roku).

Namawiałem wtedy zaprzyjaźnionego wydawcę, by opublikował listy z archiwum Iwaszkiewicza w postaci książki, tom taki rzeczywiście się ukazał, choć w nieco innym czasie i w innej oficynie6. Dziś zaś wracam do tamtej lektury, sam też już nieco inny, by lepiej zrozumieć fascynujący krajobraz powiązań, które łączyły największych według mnie polskich pisarzy drugiej połowy XX wieku: Miłosza, Iwaszkiewicza, Herberta, Różewicza. Sploty, w których intelektualne batalie spotykają się z przekraczającą konflikty przyjaźnią, poczuciem braterstwa, ale też z nieufnością, zawiścią, ze zranioną miłością własną. Frapują mnie przemiany losów, choćby obserwowanie, jak dionizyjski i artystowski autor Oktostychów przemienia się w oficjalnego reprezentanta polskiej kultury, a po części także komunistycznego państwa, co Miłosz przedstawiał w Traktacie poetyckim: „Z barwnych kamieni składał gospodarstwo / Publicznym sprawom obcy Iwaszkiewicz, / Mówca późniejszy, tudzież obywatel / Pod naciskami twardej konieczności” (WW 414 i następne). Przyglądanie się temu pejzażowi przypomina, że z innymi ludźmi łączy nas coś innego niż wspólnota – zmieniających się przecież – poglądów, raczej trudniejsze do racjonalnej oceny pokrewieństwo charakterów, i że więź ta potrafi być zaskakująco mocna. Jak z dystansu lat autor Brzeziny wspominał pierwszy list i pierwsze spotkanie z Miłoszem na Stawisku: „tak się zaczęła przyjaźń, ta korespondencja i to obopólne rozczarowanie, tak się zaczął ten bolesny stosunek, który do dziś dnia cierniem tkwi jeżeli nie w sercu moim, to w dłoni”7.

„J’adore”
Miłosz z kolei, pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku poświęcając Iwaszkiewiczowi strony Roku myśliwego, sięgał do chwil wcześniejszych: „wieczór poetycki Tuwima w Wilnie ściągnął tłum, wieczór poetycki Iwaszkiewicza mnie zawstydził. Byłem wtedy jeszcze uczniem szkoły średniej. Prócz mnie (nie ośmieliłbym się do niego zbliżyć) w dużej sali Teatru na Pohulance siedziało może pięć czy sześć osób. Czytał jakieś swoje opowiadanie, które potwierdzało dość powszechną o nim opinię, że to taki «omdlewający esteta»”.

Nie ośmielił się podejść, ale z czasem wysłał list, zapewne wtedy, gdy zapisywane utwory zaczęły domagać się od niego, by rozpoznał własne powołanie. Fakt, że podziwiany adresat odpowiedział, i to natychmiast8, wprawił go w stan, który powinniśmy chyba nazwać gorączką. W każdym razie kolejne listy przynoszą wyznania i deklaracje: „gdybym mógł, to napisałbym o Panu książkę i zatytułowałbym ją J’adore” (Wilno, 11 grudnia 1930), „Uwielbiam”, czy też: „sprawa korespondencji z Panem jest dla mnie najważniejszym sensem życia obecnie” (Suwałki, 20 grudnia 1930). Odpowiedzi na to nie znamy, listy Iwaszkiewicza zaginęły, podobnie jak jego dzienniki z lat trzydziestych, możemy wsłuchiwać się tylko w monolog młodego Miłosza, przerwany pojedynczą uratowaną kartką pocztową, wysłaną do Wilna z Paryża w marcu 1931 roku. Dawał na niej znać autor Dionizji: „Złotko! […] Bardzo bym chciał zobaczyć Ciebie – co porabiasz i co piszesz? Tęskno mi trochę do Ciebie i do pogadania z Tobą. Ściskam Cię bardzo mocno. Twój Jiwa”. Pisał zatem do młodziutkiego studenta ciepło, choć w zdecydowanie spokojniejszej tonacji, do czego skłaniać mogła i dostępna cudzym oczom forma – jak dawniej mówiono – „odkrytki” i przede wszystkim odmienna sytuacja życiowa. Na początku lat trzydziestych minionego wieku Iwaszkiewicz jest bowiem mężczyzną w sile wieku, mężem, ojcem dwóch córek, właścicielem dworu pod Warszawą, urzędnikiem państwowym, niewątpliwie nie najmocniej świecącą gwiazdą pośród skamandrytów, ale przecież uznanym pisarzem o sporym dorobku, a wreszcie człowiekiem o nieporównanie większych doświadczeniach miłosnych. Może także mężczyzną cokolwiek przyzwyczajonym do wyrazów hołdu, do siły atrakcji swej osobowości, w końcu trzy lata wcześniej otwierał list od innego dwudziestolatka, jeśli wierzyć fotografiom – co najmniej tak pięknego, jak młody Miłosz malarza Józefa Rajnfelda, który wyznawał z równą jak Miłosz bezpośredniością: „czytałem Pańskie książki i widuję Pana czasem na koncertach. Uwielbiam Pana”9.

„Jak najwięcej bebechów”
Zatem w korespondencji z Iwaszkiewiczem z lat trzydziestych zeszłego wieku mówi do nas tylko Miłosz, ponieważ to jego głos się zachował, ale także dlatego, że to przede wszystkim on chciał mówić. Zwłaszcza z początku mówi naprawdę dużo i głównie o sobie. 11 grudnia 1930 roku deklaruje: „chciałbym wybebeszyć się «całkowicie» – ale tymczasem to mi się nie udało, jeżeli Pan pozwoli, to napiszę jeszcze do Pana”, tydzień później dodaje: „chcę pisać o sobie. […] Jak najwięcej bebechów!”. Jest odcień ironii losu w tym, że składa te deklaracje człowiek, który w przyszłości będzie walczyć z tak zwaną bebechowatością literatury, starannie też będzie unikać zwierzeń i nawet się zastanawiać: „Dlaczego w moich wierszach / Tak mało autobiografii? Skąd ten pomysł, / Żeby co własne ukrywać jak chorobę?”(Dawno i daleko, WW 1037). Teraz jednak wykorzystuje to, że bodaj po raz pierwszy w życiu znalazł odpowiadającego mu intelektualnie partnera, że poprzez rozmowę z nim może dokonywać autoanalizy, aż kipi więc od myśli i uczuć, szuka dla siebie formuły, oceniając przy tym: „zwykle traktuję siebie albo zbyt pochlebnie, albo mieszam z błotem” (11 grudnia). Rekonstruuje rodzinną genealogię, w której może sięgnąć XVI wieku i wspomnieć o późniejszym topnieniu ziemiańskiej fortuny – temat oczywiście nader literacki, doda zatem: „wszystko to bardzo romantyczne i schlebia mojej próżności” (20 grudnia). Mówi o coraz trudniejszych relacjach z rodzicami, dotykając kompleksu, który dekady później opisze inny poeta, Tadeusz Różewicz, w książce Matka odchodzi ukazujący kłąb uczuć, jaki niesie w sobie dziecko przerastające intelektualnie matkę i ojca, odnoszące nieporównanie większe od nich życiowe sukcesy. Raz za razem daje wyraz potrzebie wyrwania się z maleńkiego Wilna, a tym bardziej z Suwałk, w których mieszkali jego rodzice. Marzy o Warszawie, jeszcze bardziej o „włóczędze do Zachodu”, czuje, że się dusi, zapewne na jakąś uwagę Iwaszkiewicza na temat uroków prowincji odpowiada wspomnieniem niekończących się podróży dzieciństwa, dochodząc do wniosku: „to też wywołuje na potem pewne skutki: żądzę ruchu, ruchu, ruchu, no i dlatego nienawidzę tego, co może dla Pana jest egzotyką” (Suwałki, 2 stycznia 1931). Wiek dojrzały łatwiej akceptuje pozostawanie poza tętniącym sercem wydarzeń, czasem nawet mitologizuje oddalenie – jako drogę do skupienia, do duchowego czy artystycznego rozwoju, ambitna młodość natomiast pragnie ekspansji, tego, co dziewiętnastoletni Miłosz nazywał „marzeniem o «locie»”. W wieku dojrzałym poeta z goryczą przypomni sobie ten stan, zapisując w wierszu, że przecież „miało się być czymś w rodzaju archanioła” (Dużo śpię, WW 551).

Przede wszystkim usiłuje uzyskać odpowiedź na najprostsze pytanie: „czy mam talent?”, i już wtedy boryka się z demonicznym splotem cech, które w wielkim stopniu budują pisarza: z egoizmem, nakierowaniem na własną twórczość, z postrzeganiem wszystkich doświadczeń jako materiału literackiego. Przy czym u Miłosza – co dla niego tym boleśniejsze – cechy te spotykać się będą z ostrą samoświadomością i poczuciem winy. Ledwie parę lat wcześniej nieszczęśliwy kochanek, który za pomocą rosyjskiej ruletki sprawdzał, czy pisane jest mu dalsze życie, teraz znów stara się znaleźć usprawiedliwienie dla swego istnienia: „kwestia «pisania» jest dla mnie bardzo ważna. Chwytam się tego jedynego sensu, jak tonący brzytwy. Poza tym nie mogę ułapić rzeczywistości; świat po prostu przecieka mi przez palce” (11 grudnia 1930). Wyrzuca sobie, że nawet w najbardziej bolesnych chwilach, takich jak chwila śmierci babci, towarzyszyło mu „estetyzowanie i sceny ciągle układane” (20 grudnia), jednocześnie opisując: „mam tzw. w dogmatyce «sumienie skrupulatne» i ciągle wyrzucam sobie, że kłamię” (11 grudnia). Rozpoznaje, a przynajmniej wydaje mu się, że tak czyni, podobne cechy w Iwaszkiewiczu, w jego prześwitującej zza strof wierszy gwałtownej zmysłowości, pasji erotycznej pozostającej pod znakiem cierpienia, okrucieństwa i śmierci, pasji żywiącej nadzieję, iż pogoń za bogiem-kochankiem doprowadzi do wyzwalającej transgresji, co autor Dionizji zapisuje w finałowych liniach Podróży po Warszawie: „Uduszę go i wolno wywiercę mu ślepia. / Co przez lat tyle w każdej migały karecie, / I kości pogruchocę najbielsze na świecie, / I wargi me zeschnięte święta krew pozlepia”10. Wileński czytelnik tych słów dochodzi do wniosku, że jeśli nie z powodu talentu, to chociaż „dzięki posiadaniu takich brzydko-dionizyjskich popędów mogę choć trochę przybliżyć się do Ciebie” (Suwałki, kwiecień 1931). Mnie zaś przychodzi do głowy pytanie, czy – nawet nie do końca świadomie – swego autoportretu nie stylizował tak, by właśnie zbliżyć się do Iwaszkiewicza, a dokładnie: do takiego Iwaszkiewicza, jakiego sobie wyobrażał na podstawie jego poezji…

W bardzo późnych latach swego życia, gdy do wizji ludzkiej egzystencji, jaką można odnaleźć w twórczości Iwaszkiewicza, będzie już Miłosz odnosił się z dużą dozą krytycyzmu, i tak wiersz poświęcony pamięci autora Oktostychów opatrzy tytułem Mistrz mego rzemiosła. W młodości deklarował wprost: „wiersze poprawiam według Twoich wskazówek” (Wilno, 12 kwietnia 1931), z czasem oceniając, że lektura pierwszych tomów Iwaszkiewicza, odnaleziony tam „ogromny wybuch wszystkich form metrycznych”11, „szalone i nieoczekiwane załamania się rytmu, dysonansowe tony dzikości i słodyczy”12, były dlań wyzwoleniem „z poezji tradycyjnie pisanej, poezji skamandrytów czy poezji Staffa”. Powody jego fascynacji były jednak głębsze od docenienia rewolucyjności Iwaszkiewiczowego stylu. Młody Miłosz nie tylko rozczytuje się w wierszach swego, jakbyśmy dziś powiedzieli, idola, ale przede wszystkim poprzez te utwory odczuwa rzeczywistość, od początku zresztą doskonale to rozumiejąc, pisząc otwarcie do autora Kasyd: „Pan kształtuje świat, po prostu widzę świat w barwach Pana” (2 stycznia 1931).

Większość z nas, w dzieciństwie i młodości zagorzałych czytelników, nieraz miała wrażenie, że w życiu „prawdziwym” przeżywamy tylko naśladownictwo czegoś, o czym wcześniej czytaliśmy, w wypadku wchodzącego w dorosłość Miłosza to poczucie jest szczególnie mocne, ale też – szczególnie ciekawe. Obok deklaracji uświadomienia sobie, iż wszystkie jego „porywy” to może „tylko piętno Dionizji czy Księgi dnia i księgi nocy” (11 grudnia), w listach znajdziemy niedopowiedziane wyznania, świadectwa plątaniny uczuć towarzyszących młodemu poecie, który napomyka o przeżywaniu chwil szczególnych, gdy „patrzy się na tych, których się kocha, i nic nie można oprócz przygryzania ust – a odczuwa się przypływ szału, naprawdę szału, chciałoby się lecieć gdzieś z nożem [w] zębach, rozedrzeć na strzępy przedmiot miłości albo zamknąć w wieży i torturować głodem – a można tylko przygryzać usta i być słodkim do obrzydzenia” (Suwałki, kwiecień 1931). Miłosz siedemdziesięcioletni, próbując zrozumieć samego siebie sprzed pół wieku, uruchomi introspekcyjną sondę i dojdzie w Roku myśliwego do następującego wniosku: „sadomasochistyczna gwałtowność urzekała mnie u niego, bardziej może niż złoto jesieni i dojrzałych owoców”.

Niezależnie przecież od tego, czy obiektem pożądania było młodzieńcze ciało czy przeszywający pięknem krajobraz, poprzez nie osiągane odczucie pełni istnienia – motorem egzystencji Iwaszkiewicza była zmysłowość, którą uprzytamniamy sobie, czytając jego Dzienniki, śledząc zachłanność i zarazem precyzję wpatrywania się w świat, a później – siłę pamięci ratującą i pozwalającą przeżywać na nowo drobiny tego świata. Czasem zresztą wszystkie te jakości spotykały się, jak choćby w tej epifanijnej chwili z lata roku 1974, gdy sędziwy już pisarz, łącząc wspomnienie dawnych przyjaźni z czystością kontemplacyjnego zachwytu, zapisze: „łubin późno się rozwinął i rozkwitła tylko jedna żółta kiść, taka czysta i nowa. Stanąłem przed nią jak wryty. Taka radość lata w niej mieszkała, żółta kiść łubinu zawierała w sobie tyle! Miałem uczucie, że to jeden ze Świerczyńskich zakwitł na polu. Na przykład Tomek, taki był uroczy i właśnie czysty, jak ta kiść łubinu. Za parę dni będzie tych łubinów więcej, ale ten jeden oszołomił mnie ilością treści, którą w sobie zawierał. Przez chwilę było cudownie, młodo i pachnąco”13.

W jeszcze jednym fragmencie Roku myśliwego Miłosz podejrzewa, iż być może jego młodzieńcza fascynacja twórczością Iwaszkiewicza była efektem projekcji: „to ja wyposażyłem jego wiersze w coś, czego w nich nigdy nie było, przenosząc na nie mój własny erotyzm, moją żarłoczność, moją muzykę”, rzeczywistość wydaje się przecież inna. Nie tylko młody, ale i dojrzały Miłosz cechował się równą Iwaszkiewiczowi intensywnością przeżywania i pamiętania, a zatem zachodziło tutaj raczej niezwykłe powinowactwo. Autor Nieobjętej ziemi mógłby wręcz – po dokonaniu drobnych korekt – powtórzyć deklarację autora Dionizji”: „żaden biograf nie napisze dobrze mojej biografii, ponieważ w moim zwyczajnym, szarym życiu […] nie weźmie pod uwagę intensywności moich przeżyć, która to intensywność nadaje barwę […] najpospolitszym przebiegom”14. A nawet w pewien sposób ją powtarzał, pisząc, że długi tor jego życia tak naprawdę „zasługuje na wzruszenie ramion / I jest tylko biografią, to znaczy zmyśleniem” (Do leszczyny, WW 1161).

W Miłosza odczuwaniu egzystencji, odczuwaniu, które próbował przekazać Iwaszkiewiczowi na początku lat trzydziestych XX wieku, łączyły się z sobą erotyka, miłość własna, ale też religijność. Wiosną 1931 roku przyszły autor Ziemi Ulro ukazuje już nie „szanownemu panu”, lecz „Jarosławowi” walkę, którą toczy dzień za dniem – posłużmy się tytułem czytanej wtedy przez młodego poetę powieści Bernanosa – „pod słońcem szatana”:

To jest najzwyklejsze w świecie kuszenie – Jarosławie – wierzę w Diabła, naprawdę wierzę – on jest ciągle przy mnie – od dzieciństwa kusi […]. Ukazuje jak Chrystusowi na górze wszystkie skarby świata, najpiękniejsze rytmy wiersza, najpiękniejsze obrazy prozy, a potem mówi, że nic z tego nie jest mi dostępne, i kiedy gryzę sobie palce, powtarza, że jestem biednym opętanym grafomanem, albo otwiera przyszłość i pokazuje mnie jako bourgeois, który nie umie o niczym myśleć prócz weksli. Jątrzy i napełnia pychą cierpienia, a potem unicestwia tę ostatnią podłą masochistyczną radość szepcząc, że wszystko się wyrówna, uspokoi, że moje cierpienia są dziecinne i śmieszne. Nie umiem się modlić, bo przecież świętym nie jestem – Nie mam żadnej broni. Jarosław – powiedz – czy naprawdę cała moja męczarnia nic nie znaczy, czy cała moja męczarnia jest nawozem, na którym wyrośnie jedynie wasiliok poczciwego „strasznego mieszczanina”? I w tych moich słowach jest ta przeklęta pycha, i te słowa On mi dyktuje.


Na koniec zaś z udręczeniem odnajduje się w figurze bohatera zaczerpniętej z Kasyd, kolejnego tomu Iwaszkiewicza, powtarzając za nim: „to ja jestem «smutny zabłąkaniec, poeta bez talentu»” (kwiecień 1931).

Odczuwa swój los z gwałtownością, która kojarzyć się może z dynamiką mistycznych wzlotów i upadków, zbliżenia do boskiej światłości i strącenia w ciemność zwątpień, zresztą sam Miłosz, już niedługo autor wiersza Do księdza Ch. (WW 103), z wersami: „O światło potępienia, o wieczną zatratę / modliłem się wtedy, a ręce skrzydlate / czułem w każdym powiewie muskającym twarz”, ma świadomość – co dokumentują listy – splatającego się w nim zapału artystycznego i religijnego. Opisując dni zwątpienia w siebie i pisarskiej posuchy, konkluduje: „chciałoby się po prostu leżeć na zimnych płytach krzyżem”, by dodać w następnym zdaniu: „jedyne, co mogłoby mnie uratować, to pisanie” (Wilno, 3 lutego 1931). Dwa dni wcześniej przewiduje z dozą dramatyzmu: „jeżeli będę żyć […] to chyba skończę na neo-katolicyzmie”, rozwijając myśl o swojej „umysłowości mnicha”, o tym, że cechuje go „chrześcijański masochizm”: „czuję się tylko wtedy dobrze, jeżeli mam grzech, jeżeli mogę powiedzieć o swojej małości”. Jeszcze wcześniej wobec doświadczenia wiary, czy raczej wiary zinstytucjonalizowanej, przyjmuje pozycję wyznaczaną zarazem przez dystans i przez fascynację: „chciałbym być prawowiernym katolikiem. Tak mnie imponuje ten most zawieszony w próżni. Konstrukcja w sobie zamknięta, samowystarczalna; nie kusząca się o uchwycenie prawdy świata zewnętrznego”, znamiennie kończąc wątek życzeniem: „móc stworzyć choć jeden wiersz tak zamknięty i obiektywny!!!” (11 grudnia 1930). Mógłbym od razu dodać, że takie pojmowanie religii przez młodego artystę zmieni wkrótce spotkanie z poetą i mistykiem Oskarem Miłoszem, o którym wzmianka znalazła się w pierwszym liście do autora Kasyd.

I znów trudno nie zauważyć, że mimo wielu różnic, wszystkie te wyznania mogły budować głębokie porozumienie między Iwaszkiewiczem i jego korespondentem. Wszak uwielbiany przez Miłosza pisarz był naturą tyleż zmysłową, co par excellence religijną15, o ogromnej rozpiętości duchowych doznań, których istotną składową była niechęć wobec ortodoksji, nakierowanie na poszukiwanie, wędrówkę, a nie spokojne zarzucenie kotwicy w porcie pewników. Parę lat przed poznaniem Miłosza zżymał się na manifestowanie religijnej pewności przez Jerzego Lieberta, komentując w liście do żony: „nie marzę o regionach doskonałości, gdzie przebywa dumny duch Jurka […] jako starego grzesznika nic mnie bardziej nie irytuje, jak doskonałość cnoty i jej pewność siebie”16. Parę lat po poznaniu autora Podróży powróci do podobnych wątków w prozie o wspaniałym i symbolicznym tytule Młyn nad Utratą, której jeden z bohaterów, Juliusz Zdanowski, szczyci się ową pewnością siebie cnoty, jego duszy nie nawiedzają już „paroksyzmy strachu ani tragicznych zwątpień”, a wątpliwości targające jego przyjacielem, Karolem Hopferem, traktuje z „lekceważeniem, właściwym osobom, które posiadły pewność i znajdują się raz na zawsze w bezpiecznej przystani”17. Nietrudno się domyślić, że za ową nadmierną pewność, będącą bodaj przebraniem pychy, Julek zapłaci cenę najwyższą – upadku i śmierci w poczuciu grzechu. A przecież, by obraz był bardziej złożony, zdąży wcześniej przejrzeć otaczający nas świat – dojrzeć za nim rzeczywistość boską. Tę samą, którą być może odwiedzał Oskar Miłosz, tę samą, którą Czesław Miłosz dekady później nazwie „podszewką świata”. W południe upalnego dnia, gdy z daleka niósł się „głos dzwonów […] na Anioł Pański”, Julkowi niespodziewanie zielona sadzawka, rząd jabłoni, nabiegła fioletem chmura, „ten cały cichy pejzaż wydał się”:

zasłoną, zapuszczoną na jego oczy – i uczuł poza tą zasłoną obecność tak rzeczywistą i dojmującą innego świata, że pod wpływem siły tego przeżycia osłabł fizycznie. Liście i woda, drzewa i przedmioty znowu wydały mu się wyobrażeniem i odbiciem innego świata, a najwyższe objawienie konkretne i słodkie dosłownie powaliło go o ziemię. Odchylił głowę w tył i jednocześnie, czując łechtanie źdźbeł trawy o kark, czuł ogrom wszystkiego ponad sobą i ogrom tego, co się w nim działo. Zamknąwszy oczy powtarzał słowa sprzed kilku godzin:

– Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój… A mimo to czuł, jak ów Pan zabierał go i pochłaniał niby nieskończony ocean, porywał go i ciągnął za sobą w wir nieskończony rzeczywistości bardziej rzeczywistej od wszystkiego, na co patrzył i co czuł.


„Więcej niż przyjaciel”
„Blisko jest od podniesienia do upadku” – ironizował Karol Hopfer, nawiązując do rytuału mszy i kolei losu swego przyjaciela, my zaś zauważmy, że Miłosz miał też świadomość dwuznaczności łączących go z autorem Zmowy mężczyzn więzów, zwłaszcza od chwili, gdy w styczniu 1931 roku przyjechał na kilka dni do Warszawy. Było to zresztą możliwe tylko dzięki pieniądzom, które pożyczył, a raczej zapewne podarował mu Iwaszkiewicz, sądząc zaś z jego wspomnień, także pierwsza podróż Miłosza do Paryża, czyli jego słynna studencka wyprawa kajakowa, przynajmniej po części finansowana była z tego samego źródła18.

W zetknięciu ze światem Stawiska, zwłaszcza z rozczytującą się w Prouście Anną Iwaszkiewiczową, która w tym właśnie okresie pracowała nad szkicem poświęconym autorowi W poszukiwaniu straconego czasu, a raczej autorowi À la recherche du temps perdu, miało bowiem minąć jeszcze parę lat, nim pojawiły się pierwsze tomy przekładu Boya19, poczuł się Miłosz niedokształconym prowincjuszem. Później przyzna, że mogło to wzmagać jego „rebelianckie nastroje”, my zaś moglibyśmy się zastanowić, w jakim stopniu poczucie niższości przyczyniło się do szukania odmiennej od Iwaszkiewicza drogi politycznego zaangażowania, na którą Miłosz wkroczy wkrótce wraz z lewicującymi wileńskimi kolegami. Do sposobu rozumienia własnej, innej niż Iwaszkiewicza sytuacji ideowej i życiowej, czego sygnały znaleźć możemy w tych listach, w których pojawiają się pierwsze elementy krytycyzmu wobec autora zbioru Powrót do Europy, gdy młody Miłosz dość już poufale pisze: „wolałbym, żebyś ty był jednym z obszarpańców wileńskich, żebyś był mniej dojrzały i wielki, no i żebyś nie «wracał do Europy». Mimo wszystko Twoja «burżujskość» […] utrudnia trochę porozumienie” (Wilno, 21 kwietnia 1931). Także środowisko stołecznych kawiarni literackich rozbudzało jego kompleksy, co gorsza, Miłosz uzmysłowił sobie, że ich bywalcy widzą w nim kochanka starszego poety20. Nie bez znaczenia była tu oczywiście uroda przyszłego autora Trzech zim, jeszcze parę lat później nie kryjący się ze swoim homoseksualizmem Paweł Hertz napomknie w liście do Iwaszkiewicza: „Miłosza widziałem, z daleka i raz, niestety nie udało mi się poznać go osobiście, czego szczerze żałuję. Jest taki ładny!” (29 listopada 1935).

Zdając sobie sprawę z wrażenia, jakie wywarł na Iwaszkiewiczu, Miłosz chyba nie do końca wiedział, jak się odnaleźć w tej sytuacji. Z jednej strony prosi o pomoc w zamieszczeniu wierszy w „poważnym piśmie”, krygując się przy tym cokolwiek: „odczuwam wyrzuty sumienia, że Ciebie eksploatuję dla celów mojej «kariery», chciałbym tego nie robić – ale trudno – to już Twoja wina, że jesteś wielkim pisarzem i trochę potentatem w warszawskich stosunkach” (Suwałki, 15 kwietnia 1931). Z drugiej, gdy parę miesięcy później ów „potentat” zaproponuje mu ufundowanie stypendium, które by otrzymywał, gdyby się zdecydował na przenosiny do Warszawy, Miłosz stanowczo odmówi (list z 1 listopada 1931 roku, z Wilna). Przede wszystkim jednak stara się pojąć rodzaj uczuć, jakie wiążą go z autorem Dionizji. Bezpośrednio po powrocie ze stolicy pisze o tym, że mimo przyciągających go do adresata listu emocji, nie potrafi wyrwać się ze stanu samotności: „ciągle szukam przyjaźni i z chwilą, kiedy wiem, że mógłbym znaleźć przyjaciela, czuję, że wina będzie po mojej stronie, że będzie mój chłód, senność, sceptycyzm, gorycz i to straszne skamienienie”. Kończy jednak dramatycznym wyznaniem: „najdroższy, kochany […] kręcę się w kółko jak skorpion na węglach, ciągle to samo, to samo, z nieskończoną ilością wariacyj, których właśnie powiedzieć nie można. […] Wiem tylko, że cierpię”, podpisując się 1 lutego 1931 roku z Wilna rzadko używaną formułką: „Twój zawsze, Czesiek”. Trudno nie pomyśleć, że jest to list człowieka zakochanego, zwłaszcza gdy w następnym liście znajdziemy słowa: „myślę o Tobie i wyobrażam Ciebie w biurze, w domu, na ulicy, w kolejce” (Wilno, 11 lutego), szybka zaś rewizyta Iwaszkiewicza w Wilnie przynosi studentowi prawa rozgorączkowane noce:

za dużo zahamowań – i dlatego sny zbyt dużo mi wyjawiają – mają takie wspaniałe kompleksy. Jeden był szczególnie fantastyczny, brałeś w nim udział Ty, raz „sam w sobie”, a drugi raz pewne twoje elementy wchodziły w całokształt postaci kobiety. Sen ten, pełen potworności, od których skóra cierpnie, miał nadzwyczajne przedstawienia. Całowała mnie i pieściła owa istota: ukobiecony Ty – a inny znowu fragment snu to: miałem stosunek z mężczyzną, który był umężczyźnioną dziewczyną, z którą rzeczywiście spędziłem kilka nocy. Pierwsze było rozkoszne, drugie – ohydne. Temat dla freudystów pierwszorzędny [Wilno, 8 marca].


Nie szukając podpowiedzi u Zygmunta Freuda, sam mógłbym zaryzykować hipotezę, iż w tych snach pobrzmiewa marzenie o pełni: o połączeniu spełnienia seksualnego osiąganego w stosunku z kobietą i spełnienia intelektualno-duchowego, które reprezentował sobą Iwaszkiewicz. We wspomnieniach autora Sławy i chwały wszystko było prostsze. Czytając Rodzinną Europę Miłosza, gniewając się na niedocenienie w tej książce swojej postaci, przypomni Iwaszkiewicz nie tylko pomoc materialną, jakiej niegdyś udzielał swemu podopiecznemu, lecz także da do zrozumienia, że zachowane listy wyjaśnią, „co znaczyły dwa tygodnie spędzone przez Czesia w Brukseli u mnie, z weekendem w Zout, mój przyjazd do Wilna w maju 1936 itd., itd.”21. Ową podróż do Wilna wspominał już wcześniej, w budzącym emocje wielu czytelników fragmencie Dziennika: „każda epoka ma swój styl, nawet w drobiazgach i w innej epoce nie można pewnych rzeczy realizować. Mogłem w maju 1936 roku chędożyć Czesia Miłosza w mickiewiczowskiej celi Konrada u Bazylianów w Wilnie. Była cudowna noc z księżycem i słowikami. Rzecz nie do pomyślenia w roku 1824 ani 1954. Gdzie teraz Mickiewicz? Gdzie Miłosz, a gdzie Iwaszkiewicz?”22.

Zapis ten ma charakter refleksyjno-nostalgiczny i wbrew pierwszemu wrażeniu czytelnika – nie jest prostym stwierdzeniem faktu. Zupełnie jednoznaczne jest natomiast napomknienie o Miłoszu w liście Iwaszkiewicza do Jerzego Lisowskiego: „to bardzo wielki mój przyjaciel, nawet przez pewien czas więcej niż przyjaciel. Niestety, tamto prędko minęło”23. Nie warto zatem gubić się w kolejnych zastrzeżeniach i wątpliwościach, mądrzej jest przyjąć, że wspomnienie Iwaszkiewicza oddaje prawdę miłosnego uniesienia, tej chwili, gdy poeta przyjechał na wieczór autorski do Wilna, został na kilka dni, nocował w dawnym klasztorze Bazylianów, pływał żaglówką po Jeziorze Trockim, do żony zaś wysyłał pocztówkę, co charakterystyczne, nie wspominając o swym przyjacielu: „cudownie w Wilnie, ciepło i słonecznie, choć wiatr. Rzeczywiście latem Wilno ładniejsze niż w zimie, choć w ogóle jako miasto do luftu. Bardzo dużo myślę o Tobie, ściskam Cię i całuję”24. Skoro tak, możemy wpisać ów epizod w dłuższą historię Iwaszkiewiczowych podbojów, obok wcześniejszego i skądinąd nieudanego pocałunku, który po wielu dekadach wspominał Józef Czapski: „pamiętam jeszcze z obrzydzeniem te ogromne, śliskie usta”25. I obok, przeskoczmy do innego pokolenia, uwag Iwaszkiewicza o niewypowiedzianej przez literaturę zmysłowej atmosferze okupacji i powstania warszawskiego, z której w pamięci pisarza pozostaje jedynie „pocałunek Gajcego i cała intryga Jerzego [Andrzejewskiego], abym się z nim nie spotkał”, a wspomnieniu towarzyszy westchnienie: „gdybyż to można było pisać o tym wszystkim jak Genet! W ogóle żebym wreszcie mógł napisać swobodnie o sprawach seksualnych – ale teraz to już by było starcze lubowanie się. […] Nie trzeba. Niech ci wszyscy ludzie zostaną czyści jak łzy”26.

W naszej współczesności o byciu czystym jak łza szczęśliwie przestaje decydować tak zwana heteronormatywność, dla tej opowieści mniejsze znaczenie ma jednak to, czy rodzaj zakochania łączący Miłosza z Iwaszkiewiczem znalazł swą cielesną realizację. Ciekawsze, także dla zrozumienia twórczości obu pisarzy, wydaje się uzmysłowienie sobie właściwego im sposobu traktowania relacji łączących mężczyzn i kobiety. W kilka miesięcy po pierwszym pobycie Miłosza na Stawisku, relacjonując żonie swą podróż do Włoch, kontakt z mieszkającym w San Gimignano wspominanym tu już Józefem Rajnfeldem, kontakt, który miał mu pozwolić w pełni odczuć włoskie malarstwo, Iwaszkiewicz podsumowywał: „z kobietą nawet najmądrzejszą nie przeżyje się właśnie tego sięgnięcia w istotę pewnych rzeczy. Ciebie nie uważam za kobietę, ponieważ u ciebie płeć nie jest na pierwszym miejscu, nie jest tym najważniejszym, co obnosi każda baba jak relikwie, procesjonalnie po całym świecie”27. W Młynie nad Utratą zaś porzucenie przez Julka drogi do ascetycznej katolickiej świętości, związanie się z kobietą, zgryźliwie skomentuje Karol: „taka baba zabiera nam takiego człowieka!”. Wydaje się, że bardzo podobnie uważał – przynajmniej młody – Miłosz. W listach ekspediowanych na Stawisko pisze, że uczucia do kobiet są może nieuniknione, ale jednak „raczej męczą i nudzą” (Wilno, 11 grudnia 1930). Że oczywiście nieobce są mu doświadczenia erotyczne, najchętniej jednak nie wiązałby ich z większymi emocjami, traktował jako niezbędny „element higieny”: „męczy mnie komplikowanie tych spraw, to znaczy «zakochiwanie się», «uwznioślenie» i inne w tym rodzaju historie […] najlepiej bym się czuł, gdyby zawsze post factum umyć się i stać się na nowo na pewien czas anachoretą i ascetą” (Suwałki, 2 stycznia 1931). I że tylko kontakt z Iwaszkiewiczem to nić łącząca go z „wyższym porządkiem rzeczy”, gdyby zaś zdecydował się na kontynuowanie jednego z romansów, skończyłoby się to źle: „wpadałbym subtelnie w jełopowatość w ramionach tejże dziewczyny”. By jeszcze nieco rozszerzyć myślowe spektrum, zauważmy, że w tym samym liście Miłosz posługuje się znamiennie sarkastyczną formą żeńską: „poetką w rodzaju Tuwima nie chciałbym może być, ale poetą w rodzaju Iwaszkiewicza bardzo” (Wilno, 21 maja 1931).

Nietrudno dojść do wniosku, że we wszystkich tych zgryźliwościach pobrzmiewają echa tak zwanego katolickiego wychowania, przekonania o grzeszności naszego ciała, które to przekonanie z zapałem wpajał swym gimnazjalnym uczniom prefekt Leopold Chomski, adresat cytowanego już utworu Do księdza Ch. Dobrze się te wątki komponują z bliskim Miłoszowi „manicheizmem”, a ostrożniej mówiąc – przekonaniem o skażeniu świata, o tym, że nasze dusze zostały schwytane w pułapkę materii. I z tym głęboko zakorzenionym w kulturze stereotypem – bliskim zresztą także Iwaszkiewiczowi, choćby jako autorowi powstających na początku lat trzydziestych opowiadań BrzezinaPanny z Wilka – który męskość wiąże z intelektualizmem i poszukiwaniami duchowymi, pierwiastek kobiecy z somatycznością i światem natury. Z tego punktu widzenia wysublimowany, platoniczny homoseksualizm byłby próbą ucieczki przed uwięzieniem w zbrukanej materii, dążeniem w górę, ku wyobraźni i artystycznemu spełnieniu. Bardzo już wiekowy Czesław Miłosz przyzna zresztą w rozmowie z Tadeuszem Różewiczem: „u mnie odzywają się pewne echa mizoginizmu”, rozwijając następnie to spostrzeżenie: „w mojej twórczości istnieje problem kobiety jako przedstawicielki natury. Ponieważ natura nie jest w moich oczach przyjazna człowiekowi, wobec tego głęboka identyfikacja kobiety z naturą nasuwa pewne podejrzenia groźby niebezpieczeństwa ze strony kobiety”28.

[…]

[Ciąg dalszy w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.