Jakkolwiek by było, w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że większość znanych mi opinii o jednym z moich ulubionych pisarzy pochodzi od wydawców (nie licząc wypowiedzi samego pisarza), czyli ze źródeł – jak by to ująć – cokolwiek mętnych. A że po przeczytaniu – jak zwykle poniewczasie, co ma swój urok − Czwartej ręki (przełożył Maciej Świerkocki) nie wiedzieć czemu wzięła mnie nagle ochota sprawdzić, co na temat tej książki myślą inni, sięgnąłem – diabeł mnie podkusił – do Internetu, albowiem w Internecie, jak wiemy, można znaleźć wszystko: od niezawodnych sposobów na powiększenie członka po niezbite dowody na istnienie Boga.
Pierwszy tekst, jaki mi wyrzuciła wyszukiwarka, opatrzony był obiecującą formułką „Oficjalna recenzja”. No proszę, nie tylko więc poważna „recenzja” – wszak stoi jak wół – a nie jakieś tam luźne info, notka czy blurb, ale i recenzja „oficjalna”, a nie jakieś nieformalne, niezobowiązujące, prywatne duby smalone na temat (albo i nie) wrzucone sobie a muzom do sieci. Tymczasem po lekturze „oficjalnej recenzji” muszę stwierdzić, że zawiera ona raczej to drugie niż pierwsze, a więc przede wszystkim subiektywne oceny, a nie krytyczne refleksje. Nigdy wprawdzie nie miałem nic przeciw subiektywnym ocenom, a nawet uważam, że tekstom krytycznym zwykle one służą – z tym, że nie zawsze służą dobrze.
Autor „oficjalnej recenzji” Czwartej ręki konstatuje zatem – całkiem oficjalnie – że: powieści Irvinga bywają „nieszczególne pod względem jakości”, a czytelnikowi robi się wstyd, że mu się mimo wszystko podobają; „jego literatura do najbardziej eleganckich nie należy – mało subtelna, często wulgarna wręcz erotyka wylewa się z każdego tekstu”; Czwarta ręka zaś jest „o tym co zwykle: ludzkim ciele poniewieranym przez kolejne wybuchy szalonego i dziwacznego seksu”, jej „fabuła z pewnością nie należy do najbardziej dopieszczonych” i ogólnie wieje nudą. Nuda ta polegać by miała na tym, że „wszystko jest bardziej kameralne, wyciszone, spokojne, przez co wszelkie napady absurdu, które są dla Irvinga typowe, mocno zgrzytają, wydają się pustą ozdobą”.
Autor recenzji wysuwa wprawdzie na koniec nieformalne i niezobowiązujące domniemanie – rzucone sobie a muzom – że być może „wszelkie absurdalne wyskoki tłumaczy to, co kryje się między wierszami”, ostatecznie jednak „w tej powieści mało jest rzeczy, którym warto poświęcić czytelniczą uwagę”. Cóż, to może oznaczać tylko jedno. A ja nie wiem co. I atłasowa czapeczka ze świńskiego ucha dla tego, kto zgadnie, co dla recenzenta byłoby właściwie godne uwagi. Bo skoro ani „wybuchy szalonego i dziwacznego seksu”, ani „wszelkie napady absurdu”, ani „kameralność, wyciszenie i spokój”, ani nawet to, „co kryje się między wierszami” – to właściwie co? Ponieważ zapytywanie jest pobożnością myślenia – jak powiada Heidegger – zostawiam te pytania tak, jak są, czyli rzucone sobie a muzom. Wychodzę bowiem z założenia, że lepiej już miesić wapno niż tracić czas na roztrząsanie tego, co miał na myśli ten lub ów autor „oficjalnej recenzji” zawieszonej sobie a muzom – a jakże – w sieci.
Jako obrońca z urzędu Johna Irvinga – czyli po prostu życzliwszy jego czytelnik – powiem tylko, że moim zdaniem seks w jego prozie zajmuje mniej więcej tyle samo miejsca, co w życiu przeciętnego człowieka (wiem coś o tym, bo sam jestem nad wyraz przeciętny, aczkolwiek nie zawsze daję to po sobie poznać), nie wydaje mi się też on ani nazbyt wulgarny, ani specjalnie dziwaczny – i w ogóle nie jest najważniejszy. Książki Irvinga traktują bowiem o sprawach dla człowieka fundamentalnych: problemach z tożsamością i relacjami społecznymi, mówią o nieprzystosowaniu, piętnie, rodzicielstwie, miłości i śmierci.
I owszem: w powieściach Irvinga najważniejsze jest to, co między wierszami. A uważny czytelnik znajdzie tam niewyczerpane źródło do rozmaitych refleksji: psychologicznych, egzystencjalnych, metafizycznych. A największą zaletą Czwartej ręki jest właśnie to, że na pozór „wszystko jest bardziej kameralne, wyciszone, spokojne”, ale nieustannie zaburzane przez rozmaite „napady absurdu”. I jeśli stanowią one rzeczywiście jakiś zgrzyt, to jest to zgrzyt jak najbardziej zamierzony: wyraża on mianowicie – zupełnie nie nachalnie i nie wprost, co „oficjalnych recenzentów” może wprowadzać w błąd – tragizm ludzkiej egzystencji. Co do mnie, to widzę ten (notabene) stosunek jako odwrócony: to właśnie spod rozmaitych życiowych ekscesów, absurdów, wulgarności, wyuzdania, tragicznych i dziwacznych zbiegów okoliczności, ludzkiej podłości i śmieszności, zagubienia i szaleństwa nieustannie wypływa u Irvinga to, co piękne i czyste: miłość, nadzieja, wiara w człowieka.
Bo wbrew pozorom powieści Irvinga są nad wyraz – i z biegiem czasu coraz bardziej – melancholijne, a nawet sentymentalne. Wyrażają podstawowe ludzkie lęki, pragnienia i niespełnienia, tyle że w sposób niebezpośredni, niejako à rebours, ironiczny i autoironiczny. Można powiedzieć, że posługując się często grubą kreską, Irving opisuje – między wierszami właśnie – bardzo subtelne sprawy, których nie da się wyrazić inaczej, nie popadając jednocześnie w upraszczające schematy narracyjne i myślowe (co poniekąd na jedno wychodzi). Jego pisarstwo zawiera niezmierzone pokłady liryzmu, ukryte tuż pod powierzchnią fabuły, na której poziomie zatrzymują się tacy lub inni „oficjalni recenzenci”, zarzucając jej „nieeleganckość” czy „niedopieszczenie”. Cóż, zwykli ludzie, którzy mają bardzo skąpą wiedzę o fortyfikacjach, mylą często rawelin z półszyjkiem, chociaż są to rzeczy zgoła odmienne.
Nade wszystko zaś Irving jest niestrudzonym obrońcą wykluczonych i napiętnowanych, demaskującym niegodziwą, a niezwykle rozpowszechnioną praktykę określania ludzi i zjawisk „dziwnymi” tylko dlatego, że odbiegają od naszych subiektywnych wyobrażeń czy też od pełnych uprzedzeń myślowych nawyków. I dla mnie to jest największym walorem jego prozy (poza tym, że świetnie się ją czyta i dużo się z niej można o pisaniu – nie tylko powieści – dowiedzieć). Kluczowe dla jego pisarstwa są takie fragmenty, jak ten w Czwartej ręce: „Dziwaczne wypadki wcale nie są dziwaczne, jako że zdarzają się powszechnie. Śmierć, nieszczęście i rozpacz posiadają zawsze ten sam wymiar, niezależnie od tego, jak głupie mogą się zdawać postronnym obserwatorom”. Otóż to.