04/2024

Maciej Bieszczad

Jagnię

Niedługo zrobi się ciemno. Za kwadrans Pustynię Judzką otoczą gwiazdy. Oczy zwierząt żerujących po zmroku będą jedynymi pośrednikami między zabłąkanymi a znającymi tajniki tej kamienistej ziemi. Kto zawczasu nie znajdzie groty lub nie rozpali ognia, ten zmuszony będzie dotrwać do świtu w obawie przed bezgłośnym lampartem, chyba że pustynia przytrzyma swoje bestiarium na uwięzi, uwalniając istotę najdzikszą – ludzki strach.

Jonatan żegnał wzrokiem Jabal Munttar. Kontur najwyższego na tamtym terenie masywu górskiego niknął w oddali. Chusta, która chroniła go przed spiekotą, spadła na ramiona. Jako doświadczony pasterz obierał azymut zgodny z zachodzącym lub wschodzącym słońcem. Stawał wobec tego twarzą w twarz z jasną kulą, unosił ramiona, bo to one wyznaczały kierunki właściwe dla pory dnia.

Około południa, trzynaście godzin temu, zostawił stado owiec, dwóch synów, namioty wraz z pożywieniem, gdy dopatrzył się braków w owczarni. Według kilkukrotnego obrachunku uciekł baranek. Młody, zwinny i na tyle sprawny, żeby samodzielnie zbiec. Jonatan obszedł stado liczące siedemdziesiąt siedem owiec, wypytał o wszystko synów, którzy nie potrafili wyjaśnić, co się stało. Psy biegały zawstydzone. Pasterze w zdumieniu przyglądali się, jak raz za razem bezmyślnie okrążały najbardziej zaniepokojone jagnięta. Przeoczyły ucieczkę jednego z nich. Przypuszczalnie na chwilę zasnęły, zmęczone gorącym powietrzem. Jonatan, niewiele mówiąc, postanowił wyruszyć na poszukiwanie zwierzęcia.

– Przypilnujcie stada i czekajcie na mnie. Jeśli do jutra nie wrócę, udajcie się jeszcze przed południem do wioski i powiadomcie Judę. Będzie wiedział, co robić.

Jonatan porozumiewawczo spojrzał na synów. Ciemnobrązowe oczy odziedziczyli po ojcu. Zasłaniały je kędzierzawe włosy, które odruchowo odgarniali z twarzy. Śniada cera, narażona na działanie suchego wiatru, dodawała im lat. Wywodzili się z rodziny pasterskiej. Ich przodkowie już kilkaset lat temu przemierzali te tereny, wydeptując ścieżki i szlaki od Doliny Jordanu do Jerozolimy.

Jonatan, wiedziony instynktem, udał się na wschód od obozowiska. Po drodze natrafił na nadłamane krzewy, szukał śladów racic, klękał, chcąc dokładnie przyjrzeć się ziemi. Przedostatnie promienie, rozpoczynające się w wysmukłych cieniach, zmierzające pasmami w nieodgadnionym kierunku, ujawniały sekretne życie skał, głazów, stromych ścian. Należało jak najszybciej rozejrzeć się za schronieniem, dopóki widoczne były wejścia do grot. Droga powrotna o tej porze dnia mogłaby narazić Jonatana na niejedno niebezpieczeństwo. Lepiej nazbierać gałęzi na ognisko i spróbować zasnąć blisko ognia. Za chwilę nie zobaczy własnych dłoni.

„Choćbyś stracił wzrok, zostanę w jego zasięgu, będę twoją pochodnią, najjaśniejszą z gwiazd”. Wiatr wiał coraz mocniej, podpowiadając różne słowa.
Jonatan rozglądał się w skupieniu. Daleki horyzont odgradzało od nieba zamierające pasmo światła.

„Nie mogę tutaj zostać” – pomyślał. Wydawało mu się, że powinien iść. Obraz błąkającego się po pustyni baranka wykradł mu sen. Usiadł na jednym z głazów. Nie był pewien, czy słyszy ciche beczenie, czy to cisza wespół z wiatrem nieskończenie zawodzi?

„Muszę wstać i iść” – niezrozumiałe przeczucia przymusiły ciało Jonatana do dalszego marszu przez ciemność. Odgłosy nasuwające na myśl czyjś lament, przypominające w pierwszej chwili płacz dziecka, ponagliły go tak, że zaczął biec, nie zważając na zmęczenie. Księżyc, do tej pory niewidoczny, przyjął wyznaczoną mu rolę latarni, prowadzącej go przez popękaną ziemię. Niestety, Jonatan odszedł jednak za daleko. Ponadto, powodowany nadmiernym pragnieniem odnalezienia zguby, przeoczył wskazówki natury, stracił orientację i zabłądził.

W ostatnich dniach na pustyni zdarzały się pojedyncze burze piaskowe, ale wcześniej niewielkie porywy wiatru nie zapowiadały tak nagłej zmiany pogody. Teraz jednak wicher coraz bardziej przeszkadzał w wędrówce. Nocna burza piaskowa barwiła księżyc na czerwono. Jonatan szedł z pochyloną głową. Starał się nie otwierać oczu. Strugi piasku miotały nim. Trząsł się jak w amoku, lecz nie zamierzał się poddać. Upadał pod mocą żywiołu. Gdy tak leżał nieco dłużej, obiema rękami trzymał się ziemi, w obawie przed porwaniem przez roztańczone demony. Po kilku takich upadkach sztywniał, przysypywany przez piach. Rozpędzone kule uplecione z gałązek ostrych krzewów raniły twarz Jonatana.

„Wcześniej czy później i tak mnie zasypią, tak czy inaczej nic po mnie nie zostanie, po co dalszy trud?” Z takimi myślami zasnął, zachowując w sobie przeczucie nadchodzącego końca. Jonatanowi zdawało się, że każde ziarenko ma moc skalnej ściany. Zamarł. Zapadł w jeden z tych przerażających snów zwiastujących śmierć. Zmęczenie nie do zniesienia odebrało mu przytomność. Biegnące i nastroszone chmury wypchnęły księżyc. Rzeczą niemożliwą więc jest chęć zrozumienia miejsca, w którym się znalazł, a może raczej do którego ktoś przeniósł wyczerpanego pasterza. Ile czasu upłynęło od ostatniego upadku Jonatana? Kto odnalazł go pod warstwami piasku? Z wysoka widać było dwa cienie, zastygłe w swoich pozach, siedzące przy ruchomych ognikach, lgnące do światełka ogniska.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.