Obie urodziły się w Łagowie, położonym w Górach Świętokrzyskich; starsza, moja matka, w 1910 roku (chociaż z wiekiem stawała się nieco młodsza… o rok, nieco później o dwa), jej siostra w 1915. Straciły rodziców pod koniec pierwszej wojny. W Górach istniała od niepamiętnych czasów Jaskinia Zbójecka, a tam, tuż obok bandytów, mieszkał złowrogi i rzadko spotykany w innych stronach pająk, znany jako Porrohomma ergia. W okolicznych zaś lasach przebywały sarny, dziki, łosie i daniele. Daleko poza ludzką zabudową znajdował się kirkut, założony w 1867 roku i całkowicie zniszczony podczas drugiej wojny światowej. Ocalałe macewy okoliczna ludność wykorzystała do budowy domów i stajni.
Chyba w 1925 roku siostry przeprowadziły się do stolicy i zamieszkały przy ulicy Miłej 37, na drugim piętrze. Gdy pytałem matkę o przedwojenną Warszawę, wcale nie odpowiadała. Była teraz polską panią i nie chciała powracać do złej przeszłości. Wolała krzyczeć na wiejskie dziewczyny najęte przez nią do służby. Raz tylko zaczęła niskim głosem:
Ulicą Miłą nie chodź, moja miła…
I szybko przerwała. Zaintrygowany, jeszcze tego samego dnia odszukałem wiersz naszego rewolucyjnego poety. Napisany w latach trzydziestych
trzypiętrowe, czteropiętrowe,
idą, suną, ciągną się prosto,
napęczniałe bólem i troską.
W każdym domu cuchnie podwórko,
w każdym domu jazgot i turkot,
błoto, wilgoć, zaduch, gruźlica.
Miła ulica.
Miła ulica.
Czy ciotka była równie (nie)miła, jak ulica, na której mieszkała? Naprawdę nie wiedziałem, dlaczego tak uparcie jej szukam. Nie istniały przecież ani jej fotografie, ani dokumenty osobiste. Co oznacza zatem kontakt z kimś, o kim nic nie wiadomo? Co przynosi mi zbliżanie się do niej, które przecież może być samoułudą i iluzją, skoro tak wiele razy natrafiałem na błędne informacje (a blisko niej byłem tylko w snach)? Może zatem nie szukałem konkretnej osoby, a ona była po prostu znakiem „kogoś”, kogo chciałbym pokochać?
Z matczynym ukrywaniem przeszłości było ściśle złączone rodzinne kłamstwo. Kłamię bowiem, kiedy piszę życiorys, gdy wypełniam formularz podatkowy i podanie o wizę. Albo kiedy otwieram konto w banku. Wszędzie, gdzie muszę podać imię i nazwisko matki. Pod koniec wojny w pośpiechu zmieniła nie tylko rodowe nazwisko, lecz także panieńskie swojej matki. Uczyniła to ze strachu – wpierw przed Niemcami, potem Rosjanami, wreszcie przed Polakami1. I tak już pozostało – w urzędzie skarbowym, w dziale paszportowym, we wszystkich rejestrach (także policyjnych). Gdybym podał jej prawdziwe nazwisko, oskarżono by mnie o kłamstwo. Żeby nie wzbudzać podejrzeń, muszę kłamać do końca życia… Ale czy opisując siostrę matki, będę wiedział, kiedy kłamię, a kiedy piszę prawdę?
A może nie była to jedynie ucieczka od siebie i swojego losu? Bo skoro zamieniła nazwisko swojej matki z Rozen na swojskie Rżysko, a ojca, opisywanego w 1945 roku jako Dawid Rozen, na Józefa Rakowskiego (w 1965 roku), to może pragnęła znaleźć nowych przyjaciół, porzucić etniczne uwięzienie, aby wreszcie stać się – po prostu – człowiekiem: jednym z nas? Może spotkała osoby o nazwisku Rżysko i Rakowska, które jej pomogły? Z którymi chciałaby być blisko, a może nawet być spokrewniona? Powtórzę: zamiana nazwiska nie musiała być sygnałem skrywania – mogła przecież oznaczać otwarcie się na innych.
Czy to był jej najgorszy uczynek? Nie wiem. Zresztą, mnie przy tym nie było. Gdy wyjeżdżałem z Polski, ojciec nadal żył. Postanowił się rozwieść z matką. Przecież to był rok 1968! Ojciec był niebudzącym wątpliwości Polakiem i komunistą, matka ukrywającą swoje pochodzenie Żydówką, nakaz władz zaś był jednoznaczny! To wtedy powiedziała mi szeptem, ale stanowczo, że nie da sobie odebrać tego, co uzyskała w ciągu trudnego życia, i że ma większe od ojca prawo do mieszkania, a nawet do jego partyjnej renty. Przecież dla niego zmieniła nazwisko. Nie, nie zgadza się dłużej cierpieć!
– Ida – powiedziałem i nawet dotknąłem jej dłoni. Krzyknęła gwałtownie:
– Znowu podchodzisz za blisko! Stań tam, przy stole… jeszcze dalej!
Wiedziałem, że nienawidziła mężczyzn, a ja byłem dla niej bardziej mężczyzną niż synem. Cofnąłem się i powtórzyłem jej dawne imię‑pseudonim. Oznaczało to, że biorę sprawę poważnie:
– Ida, ale co zrobisz, gdy zechce się rozwieść? Przecież go nie zabijesz?
Powtórzyła, że nie chce żyć w biedzie do końca życia. Ma prawo do spokojnej starości. W ostateczności, szepnęła, znajdzie na niego sposób. Przecież ojciec był dwanaście lat od niej starszy – oto pierwsze i nawet nie największe poświęcenie kobiety. Wspierała go, gdy w 1939 roku uciekli przed Niemcami do Rosji. Była przy nim, gdy zostali zesłani do obozu pracy na Kaukazie. Pomogła mu przeżyć, ot, po prostu dawała codziennie coś do jedzenia, bo on nie umiał ani kraść, ani gotować. Wróciła z nim do Polski. Została, chociaż kusił ją wyjazd do Izraela lub Ameryki („był taki jeden, nasz, co na kolanach mnie błagał, abym pojechała z nim do Stanów!”). Po wojnie mieli dwoje dzieci. Oto ważne argumenty, dlaczego nie pozwoli pomiatać sobą na starość.
– To wszystko jest moje – pokazała znajome dłonie, sine od zmywania, kucharzenia i podawania – a poza tym nie mam nic. W tych przeklętych wojnach straciłam wszystko. Przede wszystkim siostrę. O, moja siostra nie pozwoliłaby mi umrzeć jak psu pod płotem. Ona mnie naprawdę kochała. Rozumiała. Akceptowała.
Przypomniałem sobie, że już wcześniej mówiła o siostrze… jedno zdanie, dwa, a potem milczała.
– Jak się nazywała twoja siostra?
– Straciłam ją – szepnęła. – Taki był początek złego życia. Obcy wydali ją Niemcom.
– Polacy?
– Nie, Holendrzy. Zginęła w Oświęcimiu. Gaz.
– A może nie? Odnajdę ją – pocieszyłem matkę.
– E, co ty możesz – lekceważąco powiedziała Żydówka do pół‑Żyda i machnęła opuchniętą dłonią. Potem, jakby do siebie, szepnęła, że siostra studiowała przed wojną na Uniwersytecie Warszawskim u profesora Kotarbińskiego, ale wyrzucono ją z uczelni za komunizm. Musiała wyjechać z Polski i została uśmiercona w Auschwitz.
– Nic już nie poradzisz – dodała. – Przecież nie pojedziesz do Amsterdamu…
Istotnie, ojciec umarł, nim zdążył się rozwieść. We własnym łóżku, w 1974 roku. W nocy przestał oddychać. Matka nie ukrywała radości. Nie chciała, żebym przyjechał na pogrzeb. Zresztą polska ambasada uprościła sprawę, odmawiając mi wizy: nadal byłem „wrogiem ludu”. Po pogrzebie ojca matka milczała przez dwa dni. Trzeciego zadzwoniła do mnie i powiedziała, że tylko jedna sprawa pozostaje niezałatwiona. We śnie rozmawiała z siostrą; zatem Jacheta żyje. Ale jest zbyt stara, by ją odszukać, a na mnie przecież nie może liczyć…
Nie miała racji. Niedługo po śmierci matki odnalazłem ciotkę. Wcale nie była podobna do starszej siostry: nie potrafiła kłamać.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]