2/2025

Krzysztof Bielecki

Jak nie spotkałem Iwaszkiewicza

Iwaszkiewicza nie spotkałem w następujący sposób. Po pierwsze pisarz mieszkał w Stawisku, a ja w Kutnie. Czasem 110 kilometrów jest nie do przebycia. Po drugie człowiekowi nadto młodemu trudno spotkać człowieka zbyt dawnego. Ta odległość budzi obawy.

Iwaszkiewicz pochłonięty był nadchodzącą śmiercią, a ja nadchodzącą osiemnastoletnią dorosłością. Świętej pamięci Zofia Marcinkiewicz, moja pierwsza polonistka w liceum im. Kasprowicza w Kutnie, owszem, uznawała Iwaszkiewicza za poetę, ale wolała jego Czerwone tarcze. Świętej pamięci Karol Kremser, mój drugi polonista, wielbiciel Krajobrazu Przybosia, Przez kresy Czechowicza i Ballady od rymu Białoszewskiego, zupełnie Iwaszkiewicza nie poważał. Wokół Iwaszkiewicza była więc licealna literalna głucha cisza. Poetę ożywiali w telewizji Niemen z Nim przyjdzie wiosna na festiwalach w Opolu i Sopocie oraz prasowe dociekania, czy Iwaszkiewicz brata się z górnikami. Cóż, pod ziemią prócz poezji węgla żadnej innej poezji nie ma. Wychowany na jasno sprofilowanym Morcinku nie umiałem go zjednać w myślach z „górniczącym się” Iwaszkiewiczem.

Minęły lata. W listopadzie 1991 roku pojawiłem się w Stawisku. Iwaszkiewicza już nie było. Szukałem słynnego parapetu i dwóch much z Mapy pogody. Szukałem tamtego grobu. Przecież gdzieś tu powinien być. Stać ozłocony. Jak najświetniejszy sarkofag. Muchy powinny tkwić w szklanej klatce. „Patrzcie, Żywi, to te muchy z wiersza mistrza. Te martwe…”. Nie było Iwaszkiewicza, nie było much, nie było parapetu. Był ktoś inny. W tym ci, którzy towarzyszyli poecie w stawiskim życiu codziennym. Bez Iwaszkiewicza nieco inaczej krzątali się po domu; ciut mniej zgrabnie siadali do stołu; odrobinę ciszej wchodzili do jego gabinetu. Tak, po stracie inaczej poruszamy się po ziemi. Iwaszkiewicz w swej twórczości, przeszytej utratą, też poruszał się inaczej. Obdarzał nas bólem bez pardonu. Czy dobrze jest takiego człowieka spotykać? Albo inaczej: czy warto przyjmować czyjś ból, jeśli własnego nie brakuje? Albo: czy nie powinno się bólu unikać? Albo: czy życie nie jest cyniczną lekcją radowania się za wszelką cenę? A może tak się nie da – i ze swej zbolałej natury człowiek będzie się bólowi przyglądał? Jak to jest?

Tamtego dnia w Stawisku – mimo ludzi – „zobaczyłem ciszę” i tysiące książek zgromadzonych w „poaptecznych” regałach. Do tej pory na zielonych półkach tłoczy się mnóstwo oprawionej mądrości, która próbuje się wytłumaczyć z samej siebie i z tego, że z utratą nie daje sobie rady. Zastanawiałem się, czy te „fikuśne wycieczki” Iwaszkiewicza w stronę górników nie były zamierzoną, świadomie ubraną nomen omen w kostium groteski próbą ucieczki od śmierci. Czy prawda uderzona w pysk przez absurd boli mniej? Może tak?

W Stawisku zawsze jest jesień. Słońce jest bezradne. Korony drzew chronią mroczne królestwo Iwaszkiewicza. Albo tak: korony drzew chronią mroczne królestwo braku Iwaszkiewicza. Jesienią 2023 roku prowadziłem w Stawisku rozmowę o Iwaszkiewiczu z Piotrem Mitznerem i Robertem Papieskim. Toczyłem ją tak, by w konkluzjach dotrzeć do najciemniejszych stron duszy Iwaszkiewicza i duszy człowieka w ogóle. Jaką odległość pokonałem od tamtego pierwszego listopadowego dnia pobytu w Stawisku w 1991 roku? W 1991 porywała mnie młodzieńczość i niepowaga grupki moich uczniów i studentów, z którymi tam się zjawiłem. Jakże to było nieprzyzwoicie ożywcze! Ile dawało otuchy nie na miejscu! Jakże kochałem ich wschodzące życie! Ich życie i przez ich… swoje, też poniekąd młodzieńcze i niepoważne. Panie Jarosławie, przepraszam za moją bezczelnie gęstą czuprynę i za równo lśniące zęby, i za oczy, i za nadzieję. Przepraszam za tamtą bezwstydną młodość niegodną chwili. Czasami widuję się z dawnymi młodymi na pogrzebach, czasami przypadkiem gdzie indziej. Nie wierzę, że się starzeją. Och, jak nie chce się wtedy spotykać Iwaszkiewicza! I Stawiska, i domu, i ogrodu, i zmierzchu! Och, jak chce się na niego krzyczeć!

A z drugiej strony jak go nie spotykać? Czy jadąc do Milanówka, warto na wysokości Stawiska odwracać głowę w prawo i udawać, że po lewej stronie nic nie ma? Gołe pola? Bezmyślny kawałek ziemi? A jeśli już tę głowę odwróci się od Stawiska, to czy ta głowa zdolna będzie nie pomyśleć, że tam, właśnie na prawo, jest Brwinów, w Brwinowie cmentarz, a w jego centrum czerniejący jak węgiel kamień, pod którego ciężarem leżą Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie?

Wiem, gdybym napisał „Jak nie spotkałem Kochanowskiego”, byłoby inaczej, wręcz zabawnie. A jednak żałuję, że wielu pisarzy mogłem spotkać, a nie spotkałem – jak wiele książek mogłem przeczytać, a nie przeczytałem. Dobrze, że jakimś cudem porozmawiałem z Marią Kuncewiczową. Pamiętam, jak szedłem do jej domu w Kazimierzu, młody, bardzo młody. Przepraszam Panią, Pani Mario. Wysoka trawa, żywy ogród, dwie uczennice z piątej A, Ania i Iza, późna wiosna 1988 roku. Powoli żegnałem się z łódzką szkołą podstawową, zaraz miały być wakacje. Pisarka siedziała przy biurku pod oknem. Niedojrzały opowiadałem o zauroczeniu Tristanem 1946. Maria Kuncewiczowa zmarła rok później. A inni zmarli? Inni zmarli pisarze? Nie miałem szans ich zobaczyć? Stachury? Wojaczka? Konwicki był „na wyciągnięcie ręki”. Tęsknota za niespotkanym jest osobliwą sztuką. Żłobi w sercu dziwaczny żal za czymś, co się nie stało. Nikt nad taką tęsknotą się nie lituje. Przecież, idąc krok dalej, nie będzie połowa ludzkości żałować, że nie spotkała Szekspira. No i co z tymi, którzy żyli przed?

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.