Człowiek piszący wiersze nie tylko twórczo się rozwija (rozwijać się nietwórczo byłoby trudniej i nie tak pięknie), lecz także (niejako przy okazji) liże swoje egzystencjalne rany (rany inne niż egzystencjalne to żadne rany), chytrze wykorzystując terapeutyczną funkcję literatury (nawet jeśli nigdy o niej nie słyszał), siłą rzeczy ma też mniej czasu na inne, bardziej zgubne nałogi (jak zarabianie na życie, nadużywanie używek, zakochiwanie się itp.), zaskarbia sobie podziw bliźnich (w wariancie mniej adaptacyjnym: budzi uśmiech politowania na ich twarzach), zgodnie ze starożytną maksymą poznaje samego siebie (co samo w sobie nie musi być zawsze ciekawe) oraz masę innych podobnych sobie szlachetnych zapaleńców (czyli jednostki podobnie społecznie nieprzystosowane), o istnieniu których reszta ludzkości nie ma bladego pojęcia (ani żadnego innego).
Słowem, człowiek piszący wiersze mógłby czuć się wyjątkowym szczęściarzem, a nawet wybrańcem losu w świecie coraz bardziej płynnej nowoczesności („wszystko są to rzeczy niepewne”), gdyby tylko na czynności pisania wierszy umiał poprzestać. Niestety, nawet osobnik najbardziej aspołeczny (czytaj: rażąco rozpoetyzowany) nie czuje się na tyle samowystarczalny, aby utrzymać wysoką samoocenę wyłącznie za pomocą własnych perwersyjnych fantazji, toteż gdy tylko machnie jakiś wiersz, zaraz bierze go niepohamowana chętka, aby go gdzieś upublicznić. A że nie każdy piszący wiersze cierpi zarazem na taki uwiąd ambicji, iżby wystarczały mu „publikacje” w mediach społecznościowych, więc kombinuje, gdzie by tu wysłać dojrzałe owoce swojej twórczości. W związku z czym zapoznaje się chybcikiem z meandrami życia literackiego w swoim kraju (życie literackie jednego kraju jest zadziwiająco podobne do życia literackiego we wszystkich innych krajach, w czym jakiś mniej bystry socjolog – o których w świecie coraz bardziej płynnej nowoczesności coraz łatwiej – mógłby nawet doszukać się jakiejś szansy dla przetrwania naszego gatunku).
Życie literackie każdego szanującego się kraju – nie jestem na bieżąco, więc nie wiem, czy wciąż się do tego grona zaliczamy – ogniskuje się zaś wokół życia pism literackich i ich redakcji, które są fenomenami samymi w sobie, o czym początkujący autor nad wyraz dojrzałych, gotowych do publikacji wierszy szybko ma okazję się przekonać. Otóż wysławszy zestaw swoich niczego sobie utworów do kilku redakcji tradycyjnych pism papierowych, długo i nadaremnie czeka na odpowiedź od któregokolwiek z nich, chociaż odpowiedź mailem nikogo przecież chyba nic nie kosztuje.
Niestety, okazuje się, że nieodpowiadanie na maile kosztuje jeszcze mniej, co w świecie coraz szybciej płynącej nowoczesności tudzież inflacji wszystkiego – wyjąwszy może pociąg seksualny, który jest wieczny, jeśli nie w wymiarze osobniczym (bo z tym bywa różnie, a zawsze do czasu), to gatunkowym – stanowi już duży zysk. Zwłaszcza gdy są to maile od nikomu nieznanych poetów, zawierające wiersze, które redaktorom trudno ocenić, bo jeśli to są naprawdę niczego sobie wiersze – czyli takie, którym nie tylko niczego nie brak, ale i mają coś więcej – to redaktorzy nie mają ich do czego porównać, a wiadomo: bez porównania ze wzorem metra z Sévres pod Paryżem nie byłoby żadnych innych metrów na świecie, a co dopiero wartościowej poezji (nie wspominając, że bez Paryża nie byłoby Sévres razem z jego wzorcem, bo niby gdzie?).
Nawet jednak człowiek piszący wiersze i od niedawna starający się o ich publikację w papierowych czasopismach literackich przy odrobinie szczęścia może trafić na bardziej ludzkiego i/lub bystrzejszego redaktora – takiego, co to pływa w płynnej nowoczesności jak ryba w wannie – w związku z czym (a może i bez związku) doczeka się w końcu odpowiedzi. Na przykład w stylu: „Szanowny Panie, utwory Pańskie wydały nam się interesujące, chętnie opublikujemy je w którymś z najbliższych numerów naszego miesięcznika. Niestety, ponieważ kolejka jest długa, a znów zmniejszono nam objętość pisma, byłoby to możliwe najwcześniej za jakieś 2,5 roku”. Styl („Szanowny Panie, wiersze Pańskie” itd.) bierze się stąd, że w papierowych pismach literackich – w każdym razie w takich, które istnieją dłużej niż sezon czy dwa – jak wiadomo rezydują same ramole, pamiętający jeszcze czasy PRL, a może i sanacji. Odległy termin publikacji natomiast spowodowany jest nie tylko długaśną kolejką czekających na publikację swoich wierszy i starzejących się w międzyczasie młodych autorów (starzy autorzy obsługiwani są poza kolejnością, bo coś im się od życia – i kolegów redaktorów – należy), lecz także ograniczonymi mocami przerobowymi całej masy ludzi i sprzętu, zaangażowanych w to, aby wiersze te w końcu trafiły pod strzechy, a przynajmniej do ludzi.
Cokolwiek zniechęcony młody człowiek piszący wiersze i od niedawna starający się o ich publiczny zbyt, a więc także głodny społecznego odzewu, nie traci jednak rezonu i próbuje z kolei szczęścia w czasopismach internetowych, których namnożyło się ostatnimi czasy tyle, że nawet w świecie coraz szybciej płynącej nie wiadomo dokąd i po co nowoczesności potrafiły narobić niezłego zamętu, a czynić zamęt w czymś już tak dokumentnie zamąconym jak nowoczesność – tudzież krajowe życie literackie – to nie w kij dmuchał.
Internetowe czasopisma literackie mają bowiem tę potencjalną przewagę nad pismami papierowymi, że zamiast sanacyjnych dziadersów pracują w nich zwykle studenci i doktoranci (w czasach płynnej nowoczesności coraz trudniej trafić na młodych ludzi innego pokroju) oraz nie obowiązują ich rozmaite fizyczne ograniczenia właściwe pismom papierowym (druk, długość tekstu, liczba stron, kolportaż itd.). W zasadzie pisma internetowe mogłyby stanowić literackie siły szybkiego reagowania, bo przecież (niby) nic nie stoi na przeszkodzie, aby w wirtualnej przestrzeni poezji nadesłany do redakcji wiersz został za chwilę obwieszczony urbi et orbi bez żadnych specjalnych zabiegów i kosztów.
Niestety, owa potencjalna przewaga pism internetowych (pryszczatych) nad papierowymi (dziaderskimi) szybko okazuje się impotencją niejako à rebours (impotencją nie starczą, ale młodzieńczą), jako że pisma internetowe, aby dorównać pismom papierowym (nie wiedzieć po co), same narzucają sobie, czytelnikom tudzież autorom własne fikuśne ograniczenia, niewymuszone żadnymi fizycznymi okolicznościami ani zdrowym rozsądkiem, a zależne wyłącznie od wyobraźni redaktorek i redaktorów (na szczęście, wyobraźnia dzisiejszych studentek i doktorantów też ma swoje granice).
Młody człowiek piszący wiersze i od niedawna starający się o ich upublicznienie czyta zatem przychodzące na jego mailową skrzynkę pocztową odpowiedzi, które go cokolwiek zaskakują. Na przykład: „Cześć, dziękujemy za nadesłane teksty, ale w tej chwili nie prowadzimy naboru. Śledź nasz profil na FB, aby się dowiedzieć, kiedy to nastąpi, bo w tej chwili trudno powiedzieć. Pozdrawiamy”. Albo: „Hej, Marcin, fajnie że się odezwałeś, niestety do najbliższego numeru przyjmujemy wyłącznie teksty o tematyce wędkarskiej, może napiszesz coś o moczeniu kija w twojej okolicy lub za granicą i podeślesz?”.
W tym momencie cokolwiek zniechęcony młody człowiek piszący wiersze i chcący je dobrodusznie i całkiem darmo ofiarować ludzkości, próbuje wyobrazić sobie, że (powiedzmy) Czesław Miłosz dostaje maila z redakcji internetowego pisma literackiego o treści: „Hej, Czesiek, klawo, że podrzuciłeś nam swoje wiersze, ale w tej chwili prowadzimy nabór do tematycznego numeru sportowego. Może machnąłbyś jakiś kawałek o wyścigach czwórek bobslejowych, curlingu czy coś? Chyba że już masz, to podeślij”.
Młody człowiek piszący wiersze mimo najszczerszych chęci – najszczersze chęci umierają ostatnie – za nic nie może sobie wyobrazić Czesława Miłosza otrzymującego podobny list z redakcji internetowego pisma literackiego, a tym bardziej piszącego na zamówienie studentów i doktorantek polonistyki wiersz o saneczkarstwie mieszanym albo skeletonie gigancie. I dochodzi do wniosku, że nigdy nie zostanie Czesławem Miłoszem i nie dla niego nabory, publikacje, zaszczyty i sława. A żeby jednak trzymać się jakoś tematu, idzie pojeździć sobie na łyżwach. Chociaż jest lipiec, a on nie ma łyżew. W dzieciństwie bowiem przegapił nabór na łyżwy, a po pięćdziesiątce to już mu się nie chce.