10/2024

Łukasz Kucharczyk

Jak nie zostałem poważnym autorem

Przez wiele lat obserwowałem Królestwo Literatury, siedząc w rozklekotanym domku na drzewie, z dala od bogato zdobionych, murowanych zabudowań pałacu. Ku swemu zaskoczeniu (a także ku zaskoczeniu moich bliskich i znajomych) zrobiłem doktorat z literaturoznawstwa. W mojej Alma Mater przypadały mi role studenta, doktoranta i młodszego bibliotekarza na zastępstwo, a następnie pracownika naukowo‑dydaktycznego. Te awanse tłumaczyłem sobie prawem zasiedzenia. Możliwość prowadzenia zajęć dotyczących literatury współczesnej, publikowanie artykułów naukowych i eseistycznych, wystąpienia na konferencjach – to wszystko w jakiś sposób zbliżało do szeroko rozumianego środowiska – do pisarzy, krytyków, badaczy. Sam jednak po cichu marzyłem, by nie tylko o literaturze pisać, lecz także ją tworzyć. Jak to mówią: „a kto głupiemu zabroni”…

Granty i smoki, groteskowe opowieści o przygodach doktoranta teorii bohaterstwa, osadzone w wywodzącej się z literatury fantastycznej krainie, pisałem bez głębszego namysłu co do dalszych losów publikacji, jakby sam dla siebie. Nawiasem mówiąc, to najzdrowsza motywacja: należy rzucać kośćmi, lecz to nie od nas zależy, ile oczek finalnie ujrzymy na stołowym blacie. Okazało się, że fandom naszego rodzimego fantasy ciepło przyjął mój debiut. Granty… zostały nominowane do Śląkfy, Nagrody im. Janusza Zajdla, zdobyły Chrysalis Award dla najlepszych debiutów Europejskiego Stowarzyszenia Science Ficton. Nie piszę tego w celu autoreklamy, lecz po to, by zobrazować, że miałem jakieś powody, by uwierzyć w siebie trochę bardziej, nieco wyciszyć towarzyszący mi całe życie syndrom oszusta. Tak naprawdę wszystko to stało się jednak niespodziewanie i szybko, może nawet zbyt szybko, ponieważ nie znałem świata literatury „od wewnątrz”, błądziłem po nim jak we mgle. Oczywiście głównie chodzi mi o światek literatury fantastycznej, bo tę konkretną marchię wielkiego Królestwa zdążyłem poznać jako autor. Mam nadzieję, że kolejne jeszcze przede mną.

Wiem, że w tym Królestwie liczy się przede wszystkim fabuła, zdarzeniowość. Fantastyka, co oczywiste, u swych fundamentów opiera się na schemacie „podróży bohatera” wywiedzionej z Bohatera o tysiącu twarzach Josepha Campbella, jednak można go przecież twórczo przekształcać. Najlepszymi przykładami twórców łamiących schematy są Jacek Dukaj i Radek Rak (zresztą wszyscy autorzy wydawnictwa Powergraph są twórcami z wyższej ligi), również Istvan Vizvary i Wojciech Gunia (wydawnictwo IX również wydaje i promuje ambitną, jakościową literaturę), jednakże statystyczna tendencja nie jest optymistyczna. Sądząc po często pojawiających się na portalach czytelniczych opiniach (często uznawanych błędnie za recenzje) namysł „wirtualnego czytelnika” zatrzymuje się na schemacie fabularnym, ewentualnie czasem zostaje poszerzony o analizę rysu psychologicznego postaci. Dlatego też większa część wydawnictw oczekuje takiej właśnie literatury: nieskomplikowanej, niezbyt skupiającej się na problemach socjologicznych, historycznych, tożsamościowych. Nie ma nic złego w czystym opowiadaniu historii. To swoją drogą problem naszej rodzimej literatury w ogóle. W pełni zgadzam się ze słowami Jacka Dukaja z eseju Lament miłośnika cegieł, wedle których zauważalne jest dążenie polskich autorów literatury pięknej do afabularności, gdy tymczasem w tradycji anglosaskiej wciąż silnie kultywowany jest storytelling, główną wartością powieści jest po prostu opowiadanie ciekawej historii, nie zaś – jak w przypadku literatury polskiej – odgórne przypisywanie jej znaczeń natury politycznej, społecznej, religijnej czy filozoficznej bez pamiętania o nadrzędnej roli narracji. W naszej literaturze nie istnieje coś takiego jak konsensus, zwyczaj przekazywania treści ważnych przy pomocy wartkiej opowieści. Nie zliczę, ile razy czytałem mainstreamową recenzję, w której padała teza o „języku będącym głównym powieściowym bohaterem”, wygłaszana we wszelkich możliwych wariantach. Z innej strony jeśli już narracja jest płynna, ruchliwa, to bywa zupełnie wydestylowana z sensów naddanych. Tymczasem piszący te słowa chętnie przeczytałby nie tylko o hrabinie wychodzącej na ganek przed południem (sensy naddane aż mienią się w powietrzu!), lecz także o hrabim strzelającym z karabinku kapiszonowego do najeźdźców. Wydaje się, że sferę narracyjną i sferę problemową dałoby się połączyć. Ale przecież nie tego oczekuje nasz „modelowy czytelnik”…

Tym samym zahaczamy o sprawę promocji. Można promować swoich autorów w sposób elegancki, skupiony głównie na sferze informacyjnej, jak czynią to wspomniane już wydawnictwa Powergraph i IX. Można to robić na sposób przebojowy, nowoczesny, bardzo dobrze wyczuwający aktualne (czyli zmienne co kilka dni, może nawet godzin) trendy internetowe – tak postępuje wydawnictwo ArtRage, nie ukrywam, że bardzo bliskie w swej filozofii memu przesiąkniętemu memami sercu. Prowadząc spotkania z pisarzami i rozmawiając z niektórymi wydawcami, odniosłem wrażenie, że szeroko rozumianą promocję uznają za coś haniebnego, niegodnego prawdziwej sztuki. Obawiam się, że frazes o „wielkiej literaturze broniącej się samej” odszedł już jakiś czas temu do wzmiankowej wyżej memosfery. Nie ma nic złego w instagramerskich czy youtubowych recenzjach, relacjach na TikToku. To nie jest trend, to obraz współczesnego świata i wydaje się, że należy ten obraz wykorzystać. Wiele świetnych tytułów przepadło w ostatnich latach tylko dlatego, że zostały przemilczane. I nie chodzi tu o również obecną w naszej literaturze tabuizację, ale o lenistwo czy niechęć wydawców. Również krytyka literacka, uznanie czasopism literackich nadal odgrywają bardzo dużą rolę, lecz wydawcy muszą dążyć do kontaktu z krytykami i redaktorami. Często takiej chęci, a może po prostu świadomości potrzeby, nie ma.

Model „kariery pisarskiej” również znacząco się zmienił w ostatnich latach. Dziś autor musi być obecny w audiowizualnych mediach społecznościowych. Wydana książka staje się pretekstem, by autor pojawił się w „starych mediach”, na przykład w telewizji, a wytworzone przez nie materiały audiowizualne umieszczał w nowoczesnych mediach. Działania te wprost proporcjonalnie zwiększają ekspozycję idei, których autor jest nośnikiem. Kiedyś sam fakt publikacji stawał się nośnikiem idei, dziś musi go poprzedzić szereg działań będących niejako w obowiązku autora. Czy mi się to podoba? Wcale nie, naprawdę wolałbym, by literatura stanowiła obok filmu główne medium współczesności, lecz powtórzę: taki jest obraz naszego świata i jakoś należy ten obraz wykorzystać. Można to robić w subtelny sposób, można też działać, mówiąc delikatnie, na sposób niepoważny. Ileż to razy, widząc na fejsbukowych grupach prośbę czytelnika o polecenie książki, widziałem w komentarzach pisarzy nachalnie reklamujących swoje utwory. Nie wszyscy z nich byli autorami małych wydawnictw, co zresztą wcale nie jest przecież czynnikiem usprawiedliwiającym. Są pewnie granice dobrego smaku, który należy zachować, inaczej nic już nie będzie odróżniać świata literatury od przysłowiowego tureckiego targu, który człowiek opuszcza skołowany, mając w rękach mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, w dodatku podrobionych. Promocja „na żywo” również powinna nosić znamiona dobrego wychowania. Obecnie obserwujemy w naszej rodzimej fantastyce (i nie tylko) trend na „samowydawanie”. Self publishing nie jest niczym nowym na Zachodzie, u nas to zjawisko stosunkowo świeże, lecz już chyba nieco alarmujące. Taki „samowydający się” autor nie przechodzi przez filtr wydawniczy, filtr recenzencki, w zasadzie wchodzi do gry, nie grając w nią. Oczywiście jest w zalewie tych tytułów kilka wartościowych rzeczy, lecz rozłożenie procentowe zdecydowanie nie pociesza. Będąc gościem na licznych konwentach fantastyki, nieraz nie mogłem w spokoju pochodzić pomiędzy stoiskami, ponieważ autorzy prawie rzucali we mnie swoimi dziełami. Pewna pani była niezwykle skuteczna (co ciekawe, to akurat nie samowydawczyni), tak długo wywijała mi przed twarzą swoją książką, aż z obawy, że zaraz umieści ją w moim przełyku, nabyłem ją…

Można też promocji nie robić w ogóle. Przypominam sobie historię znajomego autora, który po wygraniu Nagrody im. Macieja Parowskiego i Nagrody im. Jerzego Żuławskiego nieśmiało zapytał swojego wydawcę, czy może zamierzają o tym napisać w swoich mediach społecznościowych, może jakoś wykorzystać ten fakt do promocji? Otrzymał odpowiedź, którą można by nazwać niechętną, niezamierzenie ironiczną. Otóż wydawca zaproponował mu, by sam sobie zrobił „lajka na fejsiku”. Znając mniej więcej profil psychologiczny autora, wiem, że scena, w której sam organizuje swoje spotkania autorskie i chwali się zdobytymi nagrodami, jest równie prawdopodobna jak Michał Witkowski i Rafał Ziemkiewicz nagrywający relacje ze wspólnego wypadu na kręgle.

W mniejszych „bańkach informacyjnych” swoje robi również najbardziej uświęcona przez tradycję forma marketingu, czyli ta szeptana. Właśnie w ten sposób fandom dowiedział się o mojej książce, zaczęli o niej pisać twórcy i działacze, których osobiście poznałem dopiero później. Gdy przed rozdaniem Śląkfy podszedł do mnie Radek Rak i powiedział, że czytał Granty – zbaraniałem. Potem powiedział, że mu się podobały; wtedy już zmałpiałem. Piszę o tym dlatego, by zauważyć, że nadal istnieje coś takiego jak środowiskowe uznanie, choć zmieniły się kanały i formy jego manifestacji. Ta, na tle wielkiego świata literatury niewielka, ale życzliwa recepcja pozwoliła mi dotrzeć do Wielkiego Uznanego Wydawnictwa, które zainteresowało się propozycją mojej powieści, również z gatunku groteskowej fantastyki. To znaczy: zainteresował się nią jeden z redaktorów prowadzących, bo dyrektor Wielkiego Uznanego Wydawnictwa, jak się później dowiedziałem, od początku był nastawiony do koncepcji krytycznie. Do dziś pamiętam pierwsze spotkanie. Specjalnie wcześniej poszedłem do fryzjera, zakupiłem nową koszulę, a na każde pytanie odpowiadałem z entuzjazmem. Dyrektor patrzył na mnie zza okrągłych szkieł, promienie jesiennego słońca odbijały się od obfitej łysiny i było to dobre. Usłyszałem, że piszę nieźle, a oni wydają wielu ludzi niepotrafiących pisać, ale mających milion subskrypcji na YouTubie. To też było dobre. Po podpisaniu umowy zabrałem się do pracy, mój redaktor prowadzący przedstawiał wiele słusznych koncepcji na dalsze losy książki, interesował się nią, wszystko szło ku jak najlepszemu. Czułem się zaopiekowany, miałem poczucie, że ktoś we mnie wierzy, choć pojawiła się, wcześniej nieznana mi na literackim polu, presja. Jak tę scenę odbiorą czytelnicy, czy ten dialog nie wpędzi mnie w konkretne pudełko stereotypów, czy ten fragment nie obrazi jakiejś grupy? Wracam do tego, co napisałem na początku: dopiero po wyłączeniu myśli o pisaniu dla kogokolwiek poza sobą mogłem ruszyć dalej. Cała praca, co oczywiste, przecinana była obowiązkami zawodowymi na uczelni: pisaniem artykułów, prowadzeniem dodatkowych kursów. Głównie odbywała się późnymi nocami. Nie na wiele się to zdało, bo tymczasem mój redaktor prowadzący odszedł z Wielkiego Uznanego Wydawnictwa, a dyrektor skreślił powieść z planu wydawniczego. Podobno zajmowała miejsce książkom kucharskim. Poczułem, że wiatr się zmienił. I choć nadal mieszkam w domku na drzewie, jest on dużo stabilniejszy.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.