07-08/2024

Karol Maliszewski

Jak ostatni z grzesznych

O co tyle hałasu? O rzeczułkę, którą ledwo widać na mapie? O jakieś ugory i nieużytki porosłe szarymi krzakami? O miejsce zaznaczone na mapie jako Wybuchy, a które miejscowa ludność nazywa teraz Ruskim Lasem? Wszystko to niewymierne i niepewne, a nawet niepoważne. Mimo to tchnie od tych wierszy powagą, czuje się, że stawiane są ważne egzystencjalne pytania, na które szuka się – nie zważając na trudności w myśleniu i mówieniu – odpowiedzi. Lekturze nowych wierszy Grzegorza Tomickiego towarzyszy poczucie obcowania z czymś wyjątkowym i ekscentrycznym.

Oto ktoś, kto jeździ na rowerze po okolicy, zatrzymuje się, robi zdjęcie, pisze wiersz i jedzie dalej. Znajdujemy się w Sudetach Zachodnich, trochę w Karkonoszach, jednak głównie w Rudawach Janowickich (tu szczególnie często wymieniane są Góry Lisie), ale i w Górach Kruczych, będących częścią Gór Kamiennych, czyli razem z autorem i jego bohaterem przekraczamy granicę geograficznych jednostek, by osiągnąć Wzgórza Bramy Lubawskiej i posuwać się dalej, w głąb Sudetów Środkowych. Jeżeli nadal niewiele to mówi osobom postronnym, przypomnę, że w pobliżu znajduje się osada Miedzianka, spopularyzowana przez książkę Filipa Springera Miedzianka. Historia znikania. Przepraszam za ten przydługi wywód (w końcu nie opisuję przewodnika turystycznego) – był konieczny, by oddać klimat tych wierszy, w których z uporem i lubością przywołuje się lokalne nazwy.

Ekscentryczne jest gromadzenie nazw miejscowości odzyskanych dla polszczyzny szczęśliwie (albo i nie) dzięki staraniom komisji nazewniczej działającej na Ziemiach Zachodnich w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Wydaje się, że autor widzi w nich drugie dno, zaszyfrowaną tajemnicę, coś, co podsuwają jednocześnie – w jednej chwili, w tym samym olśnieniu – mapa i rzeczywistość, w dziwnie istotnym i znaczącym przekazie. To, że znalazł się pośród tych nazw, jest sygnałem nieprzypadkowej koincydencji, a więc może również – zaryzykujmy – transcendencji. Zastanawiające jest to zapewnianie siebie i czytelnika, że opisywane fragmenty sudeckiej topografii naprawdę istnieją, to fotograficzne udowadnianie prawdziwości wierszy, które być może nie powstałyby, gdyby nie poznawcza aktywność autora, penetrującego kolejne pasma, doliny i zagubione w lesie wioski.

Największa niespodzianka czeka jednak tego, kto wietrzy tu groteskę i persyflaż, a może nawet coś w rodzaju metafizycznego kabaretu, gdy natrafia na całkiem poważnie potraktowane wątki religijne. Rytuał odbywa się permanentnie – wyznawca krąży po poniemieckiej okolicy i uprawia jej kult, wszędzie węsząc wzniosłość i piękno „tej ziemi” – i nie mam tu na myśli słynnej papieskiej przemowy. To również moja ziemia – Sudety, które od lat oswajam i zbliżam polszczyźnie, zatem w Tomickim odnajduję brata w rytuale i kulcie. I to byłaby ta pierwsza czy pierwotna religijność, do tego stopnia intensywnie przeżywana, że może nawet pozwalająca na nieznaczną zmianę tytułu omawianej książki. Zamiast Piekło jest wszędzie, czytam Piękno jest wszędzie. Jeśli wiersze nie chcą temu wtórować, to fotografie, którymi nas autor obficie obdarza, dowodzą tego na pewno.

Jest to jednak zaledwie początek procedury wtajemniczania czytelnika w odzyskiwaną – jakby mimochodem – religijność. Autor widzi ją w nazwach i bierze do siebie. Oto bezładne przejażdżki po okolicy stają się ni stąd, ni zowąd pielgrzymkami, jakbyśmy mieli do czynienia z wydeptywaniem ścieżki pątniczej, z podświadomym szukaniem drogi do sacrum. Wierszowany przewodnik turystyczny jawi się w moich oczach jako modlitewnik, którego żarliwość zdawać się może dwuznaczna, wewnętrznie sprzeczna, właśnie ekscentryczna.

Najczęściej przywoływanym w tej książce miejscem jest Piekło nad Sierniawą w Górach Lisich. Dużo tego typu nazw występuje w Polsce; owe rozmaite „piekiełka” to zazwyczaj miejsca ciemne, tajemnicze, trudno dostępne i osnute złą sławą. W samych Sudetach jest ich sporo, najbardziej zaś znane Piekło, w towarzystwie Czyśćca i Nieba – wiernie przetłumaczone z języka niemieckiego – znajduje się w Górach Stołowych. Do Piekła nad Sierniawą bohater pielgrzymuje zauroczony ciszą i bezludziem, możliwością samotnej kontemplacji nad bystrym strumieniem. Domyślamy się, że te częste powroty mogą mieć charakter terapeutyczny. Z nieustannym rozpamiętywaniem człowiek lepiej sobie radzi w ruchu, jakby powierzając nieznośny ciężar przestrzeni przyrodzie, zmieniającym się widokom. Do tego dołożyła się wspomniana wcześniej symboliczna onomastyka. Niedaleko Piekła znajdują się bowiem Wybuchy, miejsce, którego nazwa pojawiła się po pobycie Armii Czerwonej. Właśnie tam przez lata likwidowano niewypały zwożone z całego Dolnego Śląska. Wcześniej w tej okolicy była niemiecka fabryka zbrojeniowa, której ruiny do dziś fascynują poszukiwaczy skarbów i wrażeń; jedni z nich na swojej stronie internetowej piszą, że te tajemnicze podziemia i zrujnowane bunkry „niczym demon kuszą każdego eksploratora”. Sąsiedztwo Piekła i Wybuchów intryguje bohatera Tomickiego. Wyzwala w jego pamięci wspomnienia związane z harcerstwem i wojskiem. Niemile wspomina te epizody, a już szczególnie źle czas wojska, kiedy uczono go, „jak strzelać do ludzi // (czyli jak robić Zmarłych” (6. Jak ludzi zabijać). Ma nadzieję, że „Bóg mu odpuścił” ten występek.

Krajobrazowo‑mistyczną całość dopełnia widok ukrytego w lesie cmentarza z czasów II wojny światowej. Trudno orzec, czy jeszcze istnieje, nie widać już bowiem zarysu nagrobków. Jedyną pewną figurą ustanawiającą sakralność tego wyjątkowego miejsca jest plastikowy Chrystus o srebrnej barwie, usiłujący „obsłużyć” – w wyobrażeniu Tomickiego – kilka rozpadających się krzyży. Oto sceneria dokonującej się przemiany duchowej. Rowerzyście nawiedzającemu to miejsce, by zrelaksować się i zapomnieć, zaczyna udzielać się duch zakątka. Zapomnieć? Mamy w kilku fragmentach wzmianki o traumie, o śmierci w rodzinie, wspomina się Zmarłą i Zmarłego. Tę drugą postać można chyba skojarzyć z bratem bohatera, natomiast brak pewności co do pierwszej. Skłonny byłem myśleć, że to matka bądź siostra. Prawdopodobnie chodzi jednak o narzeczoną, zgodnie z sugestią autora nazwijmy ją Klarą. Tych postaci dotyczy „praca żałoby”, o której mówi Paul Ricoeur we fragmencie cytowanym na okładce: „Oto węzeł: praca pamięci jest pracą żałoby. Jedna i druga są wyrazem nadziei, wyrwanym z niewypowiedzianego”.

Rzecz szczególna: „niewypowiedziane” znajduje tu swoje słowa. Może stąd bierze się poczucie niestosowności czy ekscentryczności tych wyznań, które chwilami bawią się sobą, a potem potrafią nagle stanąć na baczność, poruszyć i wstrząsnąć. Stąd ów „opacznie” odczuwany modlitewny ton, „hałas”, o którym wspomniałem na wstępie, nadmiar „pieśniowości” (trochę w duchu rytmicznej maniery Eugeniusza Tkaczyszyna‑Dyckiego), nieustanne nawroty tych samych słów i zdań, jak w inkantacji czy litanii; tak jakby to mantrowanie miało coś zachować na zawsze, paradoksalnie coś „usakralnić”. Dlatego bohater stroni od ludzi, szuka samotności, odnajdując pobratymców wśród głazów i drzew. Czyni to wszystko, żeby rozpamiętywać bez końca, czyni to z Ricoeurowską nadzieją na zatrzymanie Zmarłych w czasie, w sobie, na powstrzymanie śmierci, a może nawet zapanowanie nad nią; wyrzuca sobie, że „najpierw nie był z nimi / jak trzeba, a teraz między Piekłem / a Wybuchami próbuje ich wskrzeszać” (5. Jak wskrzeszać ludzi).

Każdy krok i gest obliczone są na symboliczne zmartwychwstanie tych, którym nie poświęcił kiedyś większej uwagi, i teraz odbywa coś przypominającego pokutę. Każdy następny przejechany kilometr podsuwa obrazek, na którego tle znów można się kajać i prosić o wybaczenie. Na kolejnym zdjęciu widzimy rower oparty o kamień, drzewo lub płot: „Gdzie ja i rower razem nie byliśmy!”. Takie są dowody w sprawie, bohatera „widzimy” jedynie w sposobie kadrowania fotografii i w słowach dołączonych do landszaftów. Zresztą sam mówi o ukrywaniu się przed światem i ludźmi, ubolewa, że coś nie pozwala mu żyć normalnie, a to, co teraz przeżywa i opisuje, jest „daremną i zawsze piękną drogą / ucieczki od szczęścia wśród ludzi // albo nieszczęścia (zależy, jak je pisać / i czytać)” (7. Droga do Piekła). Znów pojawia się pytanie o to, co każe bohaterowi gnać przed siebie, być cały czas w ruchu. Wspomina o demonach przeszłości, rozpamiętuje stratę zgodnie z wytyczną wyrytą na pokutnym krzyżu z Miedzianki. Dzięki fotografii, od której zaczynamy lekturę, widzimy wyraźnie to, co na nim wykuto: „Memento”.

Nieustannie pamiętaj, nawet gdy pędzący czas nie sprzyja temu, zaciera szczegóły. Dlatego normalne, podsycające zapominanie życie zostało odstawione na bok i wzięte w nawias. Można tęsknić za nim i żalić się na „zimny dom”, który czeka po każdej eskapadzie, ale nic nie można poradzić – pozostaje wiersz, a w nim sumienne ubolewanie (rachunek zgorzkniałego sumienia?), układanie się z rozpaczą. Ta zaś zaczyna obejmować coraz więcej, nie tylko prywatne, skłębione sprawy bohatera i jego mniemanie o codziennych bojach z szatanem (powracające frazy – „piekło jest we mnie”, „piekło jest wszędzie”), lecz także to, co dzieje się wokół, łącznie z agresją Rosji na Ukrainę. To wówczas twarz szatana zaczyna kojarzyć się z obliczem Putina, a Piekło i Wybuchy nabierają dodatkowo złowieszczego, globalnego znaczenia.

„Srebrny Jezus” z zapomnianego cmentarza w lesie staje się coraz ważniejszą personą w duchowych rozterkach zapędzonego w otchłań rowerzysty: „rozmawiam ze Srebrnym Jezusem / (nie każdy Jezus to szczere złoto) / całkiem prywatnie o rzeczach // poważnych, to znaczy o tym, / co robią nam ludzie żywi, a co / Zmarli” (15. Pal licho). Obok samotnych kamieni i całych grup skalnych, obok olbrzymich drzew, lisów, róż alpejskich i „rzadkich roślin hodowanych w Piekle przez szatana” (6. Śledziennica naprzeciwlistna) właśnie Jezus zaczyna zwracać na siebie uwagę. Okazuje się, że jest wszędzie. Duchowy wędrowiec natrafia na niego również w Bukowcu niedaleko Kowar. Tam znajduje go pośród „dziecięcych grobów na wzgórzu”. Nazywa go „Białym Jezusem” (Bez wyobraźni).

Te wszystkie okazjonalne spotkania kulminują w najważniejszej części opowieści. W tej, w której coraz śmielsze peregrynacje wiodą bohatera w stronę Sudetów Środkowych, już bliżej Lubawki i Chełmska Śląskiego. To tam zatrzymuje się na odpoczynek przy kapliczce w Olszynach. Podkreślmy, że intencja (może na początku nieco prześmiewcza) kolejnej rowerowej wycieczki była wyraźnie pątnicza: „Do Chełmska Śląskiego i dalej / do Kruczych Gór jadę jak ostatni / z grzesznych pątników” (1. Es ist vollbracht. Wszystko skończone). W skromnej przydrożnej kapliczce w pierwszej chwili dostrzega tylko pustkę i zaniedbanie: „Wszędzie pajęczyny, martwi papieże, / święci i w ogóle śmierć”. Po jakimś czasie jego wzrok przykuwają kolorowe obrazki (na masową skalę produkowane przed wojną w Nowej Rudzie, w drukarni Klambta). Na pierwszym „pod sufitem / buja się Jezus z szarfą kibica (JHS / Olszyny)”. Tak, jeszcze ironicznie, postrzega Wniebowzięcie. Uśmieszek schodzi mu z ust przy drugiej ilustracji przedstawiającej Ukrzyżowanie. Nagle wydaje mu się ona najtrafniejszym, bo symbolicznym, przedstawieniem jego życia, które (niczym w Piekle Dantego) właśnie stanęło „w połowie czasu lub drogi”, autor zaś zapytuje los, co dalej. Olśnienie następuje w Olszynach, a odpowiedź przychodzi ze strony Ukrzyżowanego. Nie jest może skończona i pełna, jednak bohaterowi to wystarcza.

Powroty do tej kaplicy i kontemplacja zakurzonego obrazka cierpliwie i żmudnie odsłaniają ukryty sens. Seria następujących po sobie kompulsywnych zapisów, dokonywanych na marginesie tego duchowego doświadczenia, jest dla mnie najistotniejszą częścią tomu. Niemiecki, ledwo widoczny, napis pod obrazkiem – „Es is vollbracht” – w naglącej potrzebie tłumaczony przez poetę na wszelkie możliwe sposoby, został potraktowany jak odkrycie, jak hasło wywoławcze traumy i klucz do jej złagodzenia. Bohater zaczyna rozumieć i wybaczać. Przede wszystkim sobie, dźwigającemu poczucie winy, ale też światu i Bogu, który doprowadził ukochaną do cierpienia i choroby, a potem zabrał ją w tylko sobie wiadomym celu. Seans terapeutyczny, który rozgrywa się w tych zarazem figlarnych i wstrząsających wierszach, jest jednocześnie seansem mistycznym. Powtarzane w nieskończoność frazy – „jest już po wszystkim”, „dokonało się”, „gotowe”, „zrobione” itd. – przynoszą jednak jakiś koniec. Przynoszą pogodzenie. Bohaterowi najpierw zabrakło tam głosu i oddechu (w uniesieniu bliski już był omdlenia, które połączyłoby go z Klarą), a potem wylały się z niego słowa, „szeptane bezwiednie czcze / wypominki”; nie takie czcze, skoro to, co dopełniło się kiedyś na krzyżu, rozegrało się teraz w jego ciele i duszy, doprowadzając w efekcie do oczyszczenia. Inaczej mówiąc, prawdopodobnie jedna z faz przepracowywania żałoby została zakończona. „Już po wszystkim” wraca jak nowo narodzony do życia i do pracy. Zapewne będzie rozpamiętywał dalej, ale może już nie tak straszliwie sam, może już w towarzystwie „niemieckiego” bądź „martwego” Jezusa.

7. Es is vollbracht.

Zrobione

Schowałem się lepiej

niż gdziekolwiek indziej,

niż kiedykolwiek przedtem

(jakby już było po wszystkim),

a i tak się znalazłem

z martwym Jezusem

w olszyńskiej kaplicy.

Grzegorz Tomicki: Piekło jest wszędzie.
Biblioteka Śląska,
Katowice 2023, s. 76.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.