Stachura poznał Andrzeja Pawłowskiego (1946–2003) w czasie rajdu konnego w lipcu 1976 roku. Trwającą docelowo dwa tygodnie wyprawę, której trasa wiodła przez Pomorze do Bałtyku1, zorganizował Akademicki Klub Jeździecki z Katowic. Informacje o udziale poety w tym wydarzeniu zawarte są m.in. w jego dzienniku oraz w listach do Danuty Pawłowskiej (zbieżność nazwisk przypadkowa). Z obu źródeł wynika, że Stachura nie dotarł do morza i podróżujących dalej rajdowiczów opuścił wcześniej, w Świeszynie (przed Koszalinem). Łącznie przebył z grupą około sześćdziesięciu kilometrów. Ponieważ temat rajdu stanowi główną oś prezentowanej korespondencji, warto przybliżyć jego okoliczności.
Poeta trafił na rajd dość przypadkowo. Inicjatorką przedsięwzięcia była Zofia Koehler2, uczestniczka rajdów konnych, które – jako tzw. szeryf – prowadził właśnie Andrzej Pawłowski. Stachurę poznała na spotkaniu autorskim we wrocławskim „Pałacyku” w maju 1976 roku. Czytała już wtedy książki pisarza, którymi zainteresował ją Pawłowski. Po spotkaniu podeszła do autora, żeby chwilę porozmawiać. Ponieważ Stachura był głodny, rozmowę kontynuowano podczas wspólnej kolacji. Niemal czterdzieści lat później tak wspominała tamten wieczór:
Jakie oczekiwania poeta wiązał z rajdem? Już sama filozofia „włóczenia się” miała jak najbardziej stachurowy wymiar. Bo chociaż rajd kierował się z góry ustalonymi zasadami, a uczestnicy przemierzali określoną trasę, to tego rodzaju przygoda charakteryzowała się dużą dozą swobody, co mogło Stachurę zachęcić do uczestnictwa. A może w PRL‑owskich realiach rajdu konnego widział coś „indiańskiego” – pewien rodzaj wolności, przebywanie blisko natury, realizację idei braterstwa? A trzeba pamiętać, że wydarzenie odbywało się w kilka miesięcy po powrocie pisarza ze Stanów Zjednoczonych, gdzie dużo wędrował i skąd przywiózł zainteresowanie kulturą północnoamerykańskich Indian (m.in. tłumaczył indiańskie pieśni). „Indiańska” była postawa Stachury na rajdzie, ale też sama sytuacja „końsko‑ludzkiej” włóczęgi. Wspomina Zofia Koehler:
Kilkoro uczestników lipcowego rajdu udało się zidentyfikować. Oprócz Andrzeja Pawłowskiego, jego żony Grażyny i Zofii Koehler w wyprawie wzięli udział m.in. Szwedka Marija, nauczycielka polskiego Maria Komendera, Bożena Kukurydza, nieżyjący już dziś Tomasz Budzyński i Ryszard Tański, który później wyemigrował do Niemiec. Wspomnień o Stachurze nie jest dużo. Zapamiętano, że gdy wóz mijał wsie, poeta rzucał cukierki i drobniaki wybiegającym na drogę dzieciom, oznajmiając, że przyjechał cyrk. Albo że pomagał w komunikacji z grupą Szwedów (rozmawiał po francusku). Stachura wstawał rano, kąpał się w jeziorze, nigdy nie był wesoły, a jeśli grał na gitarze i śpiewał, to najczęściej wtedy, gdy wszyscy spali. Z gitarą wiąże się też inna historia. Pewnego razu jadący pod górę wóz zaczął przewracać się do rowu. Gdy Stachura to zauważył, prędko wskoczył na wóz, by ratować… instrument. W pierwszej kolejności zabezpieczył gitarę, dopiero potem pomagał przy wozie.
I ostatnie zdarzenie, które bezpośrednio poprzedziło, a może nawet sprowokowało wyjazd. W pewnym momencie poeta – bez zgody – zapoczątkował konsumpcję owocowych napojów gazowanych, które nie dość, że były przeznaczone dla wszystkich rajdowiczów, to na dodatek miały być spożywane według określonych zasad. Niestety, „występek” Stachury spotkał się z krytyczną reakcją części uczestników. I choć po czasie, w trakcie jednego ze spotkań z Pawłowskimi, pisarz przyznał, że to on był winny, to niezręczna sytuacja mogła przyśpieszyć decyzję o zakończeniu wyprawy.
Rajd nie przypadł Stachurze do gustu. Poza szeryfem nie nawiązał dobrego kontaktu z jego członkami. Rosnące z dnia na dzień rozczarowanie było symptomem kryzysu, który manifestował się coraz większym dystansem poety do ludzi. Już na początku, bo w liście wysłanym 16 lipca z Łubowa, informował Pawłowską: „[…] Towarzystwo raczej lewizna. Nie wiem, czy zdzierżę do końca. Obóz nad jeziorem. Chodzę bokami i pływam stronami. Czyli stronię. Woda cieplutka. Zajmuję się głównie rąbaniem drzewa na ognisko. I taskaniem go z lasu […]”6. Dwa dni później relacjonował ze Strzeszyna: „[…] Wczoraj trochę jeździłem. Na razie mam dosyć. Najgorszy jest kłus. Jest 19 osób (w tym pięciu Szwedów). Niektórzy chrapią, więc wstałem. Zresztą od 4 mam wachtę w tak zwanej kuchni polowej. […]” [LDP 203]. Kolejny list z Barwic (19 lipca): „[…] W nocy burza i deszcz. Zwinąłem majdan spod drzewa i schowałem się pod namiot wozu. […] 22 lipca mamy przybyć do Unieścia koło Mielna i potem na wschód do Łeby, pomiędzy brzegiem morza i nadbrzeżnymi jeziorami. Rajd trwa do końca lipca. Jadę, bo liczę, że trochę pojeżdżę, ale do końca nie będę” [LDP 204]. Podobnie wyglądają zapiski dziennikowe. Pierwszego dnia (18 lipca) zanotował: „Dwa razy wóz taborowy cudem się nie wywalił na nierównościach. Konie nie dawały radę ciągnąć. Konie «Dynia» i «Truskawka». Trzeba było wyładować część majdanu i na plecach zanieść na szczyt pagórka […] Mapa jest niedobra. Przestarzała lub niedokładna. […] Bardzo ciężki dzień. Miałem wachtę w kuchni (z Ryśkiem i Mrówą). […]. Położyłem się wcześnie, ale nie dali spać, mimo że rozłożyłem się z dala pod drzewem, na skraju lasu. Różnica między mną a nimi jest taka: dla mnie ten rajd to jest normalne, poważne zajęcie, które jest poza wszystkim, jedną, wielką i nieustającą, i niesamowitą przygodą; dla nich ten rajd to zabawa, ewentualnie przygoda, którą normalne życie nie jest”7. Kolejnego dnia, obok zachwytu nad pięknem krajobrazu, zapisał: „Nie mogę patrzeć na szwendające się dziewczyny, które nic nie potrafią, prócz jeździć konno” [D2, 324]. Notatka z 20 lipca: „[…] Zaczynam rozumieć, dlaczego tyle dziewuch na rajdzie. Taki konny rajd to jest widowisko teatralne. Widzami są ludzie w miasteczkach, chłopi we wioskach. […] Jest wielu ludzi, którzy przeszkadzają innym ludziom być. Tej nocy postanawiam nazajutrz opuścić towarzystwo. Przestaje mi to wszystko być
Jak wiadomo, do morza ostatecznie nie dotarł, ale obecność Pawłowskiego przyczyniła się do kontynuowania przez Stachurę rajdu. Pośrednio wskazuje na to również dziennikowy zapis, komentujący decyzję o opuszczeniu grupy: „[…] pożegnałem się z Szeryfem rajdu – bardzo wspaniałym człowiekiem i tylko tego było mi żal, że się z nim rozstaję” [D2, 325]. Dodajmy, że Pawłowski był jedyną osobą, z którą Stachura się wtedy pożegnał.
Co sprawiło, że moment rozstania wywołał u pisarza takie emocje? Po części zapewne poetycka natura adresata. I to dosłownie, ponieważ Pawłowski, jeszcze jako student Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Śląskiego, był autorem nagradzanych wierszy i piosenek (debiutował w połowie lat sześćdziesiątych
Poezja, włóczęga i życie na łonie natury to wystarczające powody, które mogły przyczynić się do nawiązania głębszej znajomości z Pawłowskim (poza kontaktem korespondencyjnym poeta odwiedzał Pawłowskich w katowickim mieszkaniu przy ul. Mariackiej10). Ale można też wpisać tę relację w jeszcze inny kontekst. Otóż kilkanaście dni przed rajdem autor Całej jaskrawości zanotował w dzienniku: „[…] Michał Kątny [alter ego Stachury – przyp. JB] był synem Słońca, był sierotą Słońca. Ruch. Szukanie Słońc‑ludzi. Od do. Kiedy Słońce gasło, czyli kiedy człowiek ten albo ludzie ci, z którymi M.K. przebywał, gasnęli albo okazywało się, że nie byli Słońcem, tylko mieli na twarzach jedynie maskę Słońca (o, grozy kosmiczne!) i tak dalej, i tak dalej, wtedy Michał Kątny wyjeżdżał od nich, w panice, w przerażeniu straszliwym i szukał nowych Słońc, nowych ludzi […]” [D2, 322].
Przyjmijmy, że co najmniej jedno z takich poszukiwań zakończyło się pomyślnie, gdy Stachura spotkał na drodze Andrzeja Pawłowskiego.