W najnowszych opowiadaniach Wojciechowskiego dużo jest rozmów, spotkań przy stole, dyskusji. Przeróżnych powiązań między ludźmi – koleżeńskich, rodzinnych, rodzicielskich, miłosnych, zawodowych. Bohaterowie są z różnych pokoleń, mają różne pochodzenie i zawody – jest emerytowana dziennikarka śledcza, reżyser teatralny, inżynier, są studentki i studenci, profesor, robotnicy, senator, antykwariusze… Siatka kontaktów jest gęsta, relacje żywe. Ruch i głośno jak w ulu. „Ważne są powiązania rodzinne. W życiu i wewnątrz powieści” – mówił we wspomnianym wywiadzie Wojciechowski.
Wojciechowski jest mistrzem budowania literackiego świata z różnych warstw – historycznej i publicystycznej, realnej i fikcyjnej, mitycznej, symbolicznej, metaforycznej, kulturowej czy naukowej. Miesza czasy i miejsca. W zbiorze Kochanek królowej roju, który na okładce został okrzyknięty „drugim zbiorem opowiadań warszawskich”, możemy rozpoznać różne miejsca stolicy, przede wszystkim w dzielnicy Sadyba, gdzie pisarz mieszka. Bohaterowie spotykają się na ulicy Okrężnej i Orężnej – to dwie rzeczywiście istniejące tam ulice, Wojciechowski pisze też na przykład o korkach na Wisłostradzie czy modnym Placu Zbawiciela jako miejscu imprezowania. Ale mimo tych danych Warszawa ani nie zyskuje tu rangi ważnej bohaterki, ani nie pospacerujemy po niej z bohaterami Wojciechowskiego. Metropolia się rozlewa, jest jakby nie do ogarnięcia. Magiczna kraina. Może też dlatego, że Wojciechowski jest mistrzem w grze nazwami, miejscami, skojarzeniami, odniesieniami. Kochanek królowej roju to świat jakby pogłębiony, puszczony.
Pisarz zdradził w wywiadzie, że wręcz pilnuje, żeby dopuszczać do głosu podświadomość. I tak rzeczywiście jest, jego opowiadania trochę jakby płyną, są nieokiełznane, nieprzewidywalne. Banalne sprawy codzienne, skrupulatnie tu opisane, rozwijają się niepostrzeżenie w dziwne zdarzenia lub wręcz fantastyczną wizję. Pisarz mówi o „ziarnistej strukturze rzeczywistości”, czyli dwoistym odczuwaniu świata, który w pierwszym poznaniu jest linearny czasowo, chronologiczny, ale w kolejnym, „w czuciu i myśleniu okazuje się, że to nie czas, lecz czasy, nie świat, lecz światy”. Taką ziarnistą strukturę ma też świat w tym zbiorze. Trochę jak pamięć, która płata figle.
Wojciechowski pokazuje przemiany czasów, przemiany obyczajowe – starsi wspominają z łezką w oku dawne miejsca, zapachy, dzieje poprzednich pokoleń, a młodzi mają swoje namiętności, problemy i smartfony. Ale nie ma między nimi rozłamu, jest kontakt, poznawanie, zrozumienie, konfrontacja. Wojciechowski pyta o przyszłość młodego pokolenia, jego bohaterowie debatują na przykład o sztucznej inteligencji nazwanej tutaj Kirke – sięganie po mitologię to też częsty chwyt pisarza. Filozoficzne, międzypokoleniowe rozważania bohaterów o AI przywodzą trochę na myśl klimat Czarodziejskiej góry Tomasza Manna, ale to też świetny, zabawny i wręcz sensacyjny wątek fabularny. Wojciechowski pisze scenariusze i to się czuje przy czytaniu jego prozy, wie, jak zakręcić fabułą, zrobić zwrot, zaskoczyć. I tak pewien profesor, połączony oczywiście z innymi bohaterami różnymi relacjami, leci z misją do Kirke zadać jej ważne pytanie: w którym momencie ewolucji ludzkość zbłądziła? Ale wielki komputer nie odpowiada, a profesor znika… Okazuje się, że Kirke postanowiła sama naprawić błąd ludzi i zorganizować zwrot od technologii ku naturze. Żeby to zrealizować, zaczęła produkować spektrony, zjawy – sztuczny elektorat, który ma prawa wyborcze i może „oszukać demokrację”. Powstają „Bąble bezczasu” oficjalnie zwane „Dobrowolnymi Okręgami Plemiennego Survivalu”, gdzie ludzie porzucają cywilizację, nowoczesność. Czy taki zwrot nas czeka? Coraz więcej się mówi, przynajmniej w sztuce, kulturze o utraconym kontakcie z naturą i potrzebie naprawienia tego. Wojciechowski trzyma rękę na pulsie, wie, czuje, jakie sprawy są dzisiaj ważne, nieobcy jest mu nie tylko temat AI, rozwoju technologii, lecz także katastrofa klimatyczna. Czy technologia nas uratuje? – to pytanie zadawała już kiedyś Naomi Klein w To zmienia wszystko, gdzie dogłębnie analizowała kryzys klimatyczny w kontekście kapitalizmu. W tym duchu wybrzmiewa też Kochanek…, kiedy pod koniec zbioru pojawia się Mulat Ali, który mówi: „To zmowa bogatych białych ludzi. Przeciwko biednym kolorowym i przeciwko biednym białym. Bogaci biali zdobyli bogactwa dawnymi metodami kolonialnymi”. I dalej: „Teraz bogaci biali chcą obronić swoje bogactwa. Obronić i pomnożyć, a stosują do tego nowe metody kolonialne, także z programem głodu, cierpienia i zabijania. Aby obronić i pomnożyć bogactwa, muszą produkować uchodźców. Takich ja ja”.
Wojciechowski w fabułę wplata wiele ważnych tematów współczesnego świata i próbuje analizować kondycję współczesności. Zahacza o temat używania pestycydów, które niszczą środowisko i zabijają pszczoły, kwestię uchodźców czy nierówności społecznych w kontekście postkolonializmu. Ale jest to jakby z przesunięciem, literackim dystansem, kontestacją ubraną w ironię, żart, absurd czy bajkę. Miękko, ale mocno daje do myślenia.