Z Kieniewiczem połączyła mnie dopiero praca we wspólnym projekcie – Granice humanizmu śródziemnomorskiego, gdzie wspólnie z kilkoma innymi profesorami, pod wodzą profesora Axera, patronowaliśmy dziesiątce starannie dobranych doktorantów i wspieraliśmy ich rozwój. Ta wspólna praca nieznająca granic i podziałów uniwersyteckich prawdziwie nas połączyła. To chyba wtedy Kieniewicz poczuł do mnie pewną sympatię, a ja poczułem jego czułość i wrażliwość. Zrozumiałem wtedy także, że jego częste milczenie wypływa z głębokiej empatii dla drugiej osoby i jest próbą uniknięcia „przemocy słowa”, tj. uczynienia drugiej osobie przykrości. Choć jego słowa, jak już się pojawiły w przestrzeni publicznej, skłaniały często do refleksji i przepełnione były ironią. Na tym samym wspólnym anglojęzycznym seminarium, na którym z Janem Hartmanem prezentowaliśmy filozofię Spinozy, Kieniewicz jedynie zawyrokował: „Rozumiem, że dziś filozofowie nie czytają już tekstów w oryginale”.
Przełomową w naszych kontaktach sprawą była chwila, gdy poprosił mnie o recenzję rozprawy doktorskiej jednego ze swoich wychowanków, których zawsze traktował jak własną dużą rodzinę. Chodziło o Kamila Wieleckiego, który prowadził badania nad mikroekonomią i sposobami radzenia sobie z rynkiem w postsowieckiej Rosji, podejmując wątki z zakresu antropologii ekonomicznej i filozoficznej. Wydaje mi się, że to była dość surowa recenzja. Wielecki po niej już nie szukał ze mną intensywnego kontaktu. Inaczej Kieniewicz, który poczuł się zaproszony do dialogu. Ja obsadzony w roli recenzenta tak zresztą wszystkich zebranych na obronie Wieleckiego zdumiałem, że nawet przed samym zdarzeniem profesor Piotr Wilczek spytał mnie, co ja tu w zasadzie robię.
Doktoraty i obrony stały się łącznikiem między mną i Kieniewiczem. Gdy nagle ja stanąłem w charakterze promotora pracy o traumolubnych podmiotach jednego ze swoich podopiecznych, a jedna recenzja okazała się niezwykle surowa, tak surowa, że aż negatywna, musiałem pokrętnie bronić doktoranta przed zarzutami i kalumniami. Robiłem to rzeczywiście pokrętnie, odwracając sztylet w drugą stronę, twierdząc, że jeśli doktorant odpowiedział na tak karkołomne zarzuty, to nie może być pozbawiony inteligencji. Po takich przewrotach i obrotach Kieniewicz podszedł do mnie rozradowany, mówiąc jedynie: „To była znakomita twoja obrona, świadcząca o niemałej inteligencji”.
Kieniewicz był historykiem, którego można chyba tylko porównać do najwybitniejszych przedstawicieli francuskiej szkoły Annales. Zaryzykowałbym twierdzenie, że Kieniewicz był polskim Ferdynandem Braudelem, zachowując oczywiście wszystkie proporcje. Historia Kieniewicza była jednak historią geograficzną i rozum kartograficzny górował w niej nad rozumem historycznym. Większość jego książek znakomicie ten zmysł kartograficzny demonstruje – Portugalczycy w Azji: XV–XX wiek (1976), Od Bengalu do Bangladeszu (1976), Historia Indii (1980), Od ekspansji do dominacji. Próba teorii kolonializmu (1986), Spotkania Wschodu (1999), Wprowadzenie do historii cywilizacji Wschodu i Zachodu (2003), Ekspansja. Kolonializm. Cywilizacja (2008). Tak, Kieniewicz głównie wytyczał granice światów, kontynentów, galaktyk całych, zastanawiając się nad konsekwencjami ich nieoczekiwanych spotkań, które owocują tak jak nieoczekiwane spotkania ludzi.
Kieniewicz myślał geopolitycznie, myślał mapami, które były dla niego jedynymi wiarygodnymi przedstawieniami świata. W tym zawierzeniu mapie było coś z Jorge Luisa Borgesa. Mapy, przeciwnie niż daty, nakładają się na siebie w taki sposób, że każda z nich zostaje zmodyfikowana w następnej. Mapy zamiast znajdować źródła, przy przejściu od jednej wersji do drugiej nie poszukują początku, lecz mierzą przemieszczenie, pogranicze, dyslokację, fałdę, przetarcie Wschodu i Zachodu, Północy i Południa. Każda mapa stanowi redystrybucję ślepych zaułków i wyłomów, progów i zamknięć. Kieniewicz sztuce historii zanurzającej się w tysiącleciach, by dotrzeć do tego, co pamiętane, przeciwstawia sztukę kartografii opartą na rzeczach zapomnianych i miejscach przejść z jednego świata do drugiego.
Kieniewicz był także politykiem, dyplomatą. I to się czuło od pierwszego spotkania. W końcu sprawował w latach 1990–1994 funkcję ambasadora Polski w Hiszpanii. Kieniewicz mówił wszystkimi językami i wszystkimi dialektami. Kim jest dyplomata? To Bruno Latour zauważył, że dyplomata ma decydującą przewagę nad antropologiem i historykiem – jako potencjalny zdrajca na wszystkich frontach nigdy nie wie z góry, pod jaką postacią ci, do których się zwraca, formułować będą swoje roszczenia, czy doprowadzą one do wojny czy do pokoju. Dyplomata nie otwiera rokowań pełnym hipokryzji odwołaniem się do wspólnych reprezentacji. Dyplomata nie ufa we wspólny, odwieczny świat natury, faktów, zgodnych ustaleń rozumu i wiedzy wspólnej. To dlatego w rozważaniach Kieniewicza jest tyle wątków imperialnych, związanych z podbojem i wytwarzania wiedzy a posteriori legitymizującej podbój. Dyplomata nie będzie się odwoływał do pojęcia wspólnego świata, ponieważ to właśnie w celu zbudowania tego świata naraża się na tyle niebezpieczeństw. Dyplomata mówi o wielości światów.
W ostatnim okresie, podczas jego zmagań z chorobą, łączyły nas głównie życzenia świąteczne. Zawsze mi je przysyłał zarówno na Boże Narodzenie, jak i na Wielkanoc. To były wzruszające życzenia – własne, odręcznie pisane, a potem fotografowane. Przechowuję je nabożnie w swoim archiwum. Odpowiadałem na te życzenia ciągle tak samo: „Drogi Janku, mam nadzieję, że masz się dobrze. Dziękuję, że ciągle nie skreśliłeś mnie z listy adresatów”. To wszystko, co byłem w stanie napisać. Nie rozumiałem, co dobroczyńca Kieniewicz widzi w takim złoczyńcu i ateiście jak ja. Kieniewicz kilka razy mnie zacytował, co mnie rozbawiło i wzruszyło. Cytował nie to, co napisałem, ale co powiedziałem podczas seminarium, a on to przypadkowo usłyszał. Poprosiłem go o ostatnią książkę, którą wydał – W kręgu mitologii ojczystych. Napisał, że już mu się skończyły egzemplarze autorskie, ale chętnie dokupi i mi zostawi na portierni na Dobrej. Nie zostawił.
Kieniewicz zadzwonił do mnie po raz ostatni 20 kwietnia 2023 roku o godzinie 12 (teraz urządzenia elektroniczne umożliwiają szybką weryfikację takich faktów), nie w swojej sprawie, ale dziękując za pytania i listę lektur dla swojego doktoranta, który nie znając polskiego i angielskiego ani francuskiego lub niemieckiego, miał przede mną zdawać egzamin dodatkowy z filozofii, najlepiej po hiszpańsku, którego ja nie znam. Cudowne. Był miły i pełen troski o los swojego podopiecznego, a nie własny. Dzwonił, aby wysondować mój stan i utorować nadejście swojego ucznia. Kieniewicz nie pozwolił skrzywdzić nikogo. Upewniłem go o swoich szlachetnych zamiarach. Tak, Kieniewicz był dyplomatą i kartografem, a dyplomata prowadzi rozmowy, toruje szlaki na przyszłych mapach.
Widzę dziś w nim Marca Polo, który w swej próbie opisanie świata zwrócił się w stronę wschodu. Italo Calvino w Niewidzialnych miastach odmalowuje obrazy pięćdziesięciu pięciu miast za pomocą dialogu pomiędzy Markiem Polo a wielkim władcą Kublaj Chanem. To dziwny dialog, w zasadzie niemożliwy, tak jak niemożliwy był dialog pomiędzy braćmi Marx – Groucho i Harpo. Władca nabiera podejrzeń, że podróż Marca Polo odbywa się tylko w wyobraźni. Marco Polo opowiada, że podróżując, obserwujemy życie, które mogło należeć do nas, a nasze własne okazuje się wariantem innych. Nieurzeczywistnione przyszłości są tylko wariantami wykluczonych przeszłości. Władca oponuje: „Wiem, że moje imperium jest zrobione z krystalicznej materii i wiąże swoje cząstki według doskonałego wzoru”. Marco opowiada: „Zbieram popioły innych możliwych miast, które znikają, by uczynić mu miejsce, a których nie można już będzie odbudować ani zapamiętać. Poznać resztkę nieszczęścia, aby zrozumieć diament, do którego zmierza diament”. Władca, stale nieprzekonany, dalej strofuje podróżnika: „Udałeś się tak daleko, żeby pozbyć się ładunku nostalgii i wracasz z ładownią wypełnioną żalami. Nędzne to zakupy jak na kupca Rzeczpospolitej Weneckiej. Przemycasz stany ducha, łaski, elegie. Nie ulotne mgły pamięci, ale spaleniznę wypalonych egzystencji, która tworzy skorupę na miastach, zator, który wstrzymuje życie skamieniałe w złudzeniu ruchu – oto co znajdowałeś u kresu podróży”.
Co zatem łączy Groucha i Harpa, Kublaj Chana i Marca Polo, władcę i kupieckiego dyplomatę? No cóż, obaj nigdy nie ruszyli się nawet o krok z ogrodu Epikura. Wszystko, co robią i widzą, nabiera znaczenia w przestrzeni umysłu, gdzie panuje ten sam spokój, półmrok i cisza. Ich świat jest światem woli i wyobrażenia, kartografii i dyplomacji. Calvino znakomicie komentuje: „Dialog toczy się między dwoma żebrakami, przezwanymi cesarzem i kupcem, którzy grzebią w wysypisku śmieci, widzą wokół blask wszystkich skarbów Wschodu. Może ze świata pozostał tylko opuszczony teren pokryty śmietnikami i wiszący ogród pałacu Wielkiego Chana”. Być może Ośrodek Badań nad Tradycją Antyczną powstał tylko po to, aby stworzyć możliwość tej dziwnej niemożliwej rozmowy między Markiem Polo i Kublaj Chanem z Warszawy. Może Warszawa przez chwilę stała się Wenecją. Marco Polo odpowiedział przecież władcy: „Za każdym razem, gdy opisuję miasto, mówię coś o Wenecji”. Wenecja jest miastem domyślnym. Miasta, cywilizacje, kontynenty to figury, wyczarowane przez logogryfy Wenecjanina. Reszta jest zmyśleniem.