Złe jest krótkodystansowcem.
Złe nie ma kondycji.
Jeśli są jakieś dystanse mistyczne, to jedenasty kilometr ma tu wiele do powiedzenia. Łukasz pisze, że z Jerozolimy do Emaus jest sześćdziesiąt stadiów. Jeden stadion to dzisiejsze 185 metrów, co daje odległość 11,1 kilometra. Nie trzeba być egzegetą, by zobaczyć, że odległość nasuwa całą masę skojarzeń, ot choćby trynitarnych – trzy jedynki, jakby równe sobie. Problem z Emaus polega na tym, że w tej odległości od Jerozolimy nie znaleziono takiej miejscowości. Część naukowców uważa, że biblijnym Emaus jest Nikopolis, znane również pod nazwami Emmaus, Amwas, ‘Imwas. Im bardziej oddala się biblijna miejscowość, tym bardziej rośnie odległość od Jerozolimy do miast aspirujących do Emaus. Nikopolis jest oddalone o 30 kilometrów, co od razu wyklucza je z podejrzeń – uczniowie po spotkaniu Zmartwychwstałego nie zdążyliby szybko wrócić („w tej samej godzinie”, mówi Pismo). Istnieją jednak kodeksy, które zapisały odległość z Jerozolimy do Emaus nie jako 60 stadiów, ale 160. Wtedy odległość wynosi niemal 30 kilometrów. Emaus próbowano zameldować pod innymi jeszcze adresami (Kolonieh – 35/40 stadiów, czyli 6,5/7,5 kilometrów, Qaryat al ‘Ilnab – 78 stadiów, czyli 14,5 kilometrów, Khamas – 86 stadiów, czyli 16 kilometrów, a może jednak pozostałości po Kirjat Je’arim w przepisowej odległości 60 stadiów/11 kilometrów), jednak zawsze kończyło się to brakiem wpisu do księgi pobytu. Jedyną wskazówką, gdzie leży Emaus, musi pozostać dystans 11 kilometrów. Czyli punkt, do którego mogę dobiec i wrócić. Samo Emaus, jego cegły i kamienie, nie są ważne. To miasto zniknęło wraz ze Zmartwychwstałym, gdy uczniowie poznali Go po łamaniu chleba. Od tej pory Emaus będzie na wyciągnięcie ręki, w każdej parafii i każdym kościele. Ci, którym nie dano duchowych oczu, muszą biec wciąż.
Truchtam więc dalej. Najbliższe mi Emaus to kierunek Gdańsk – 160 kilometrów. Tylko nieco dalej jest Emaus w Krakowie – 470 kilometrów. Próbuję więc z Jerozolimą. Najbliżej mnie jest Nowa Jerozolima w województwie łódzkim, gmina Parzęczew. To raptem 253 kilometry. Dalej jest już śląskie Jeruzalem w Wambierzycach – to w linii prostej jakieś 520 kilometrów. 4183 kilometry to odległość od Olsztyna do Jerozolimy…
Za dużo tego; im bardziej rozmyślam, tym bardziej dystanse się rozjeżdżają w stronę niemożliwości. Biegnę dalej, nie licząc na żaden cud, bo cudem jest już sam oddech, płomień w łydkach, rozgrzane kolana. Dobiegam. Na wszelki wypadek sprawdzam dystans. Odległość między klasztorem a Olsztynem to około 13 kilometrów.
Przecieram oczy, bo choć skrycie, jak każdy pochłaniający literaturę mistyczną i hagiograficzną, marzyłem o prywatnym objawieniu, o widzeniu, to na miłość boską, nie w postaci odjechanego Nastolatka Jezusa. Przecież to byłby szczyt poczucia humoru, żeby belfrowi miał się objawiać Pan Jezus w cielesnej postaci nastolatka. Chyba że… A kysz, a kysz!
Podchodzę bliżej, a za nastoletnim Jezusem wyrasta już św. Józef. I jeszcze jeden, i następny. Józef zamyślony, Józef z deską na ramieniu, Józef z palcem na ustach. Pochylone ramiona i pochylona głowa skutecznie ukrywają jego tężyznę. Zaraz za nim stoi Matka Boska z tymi enigmatycznymi rysami twarzy, co do których mam zawsze wątpliwości, poza tą jedną: odrealnione. I cały szereg Jezusów, którzy przedstawiają kolejne etapy konsekwencji Wcielenia. Jest wreszcie Dzieciątko Jezus w wieku 4–6 lat, bo stoi już samodzielnie i dumnie. Dostrzegam także Dzieciątko w ramionach Maryi oraz Dzieciątko pozostawione bez opieki, zapewne wyjęte ze żłóbka. Wreszcie jest i on, Jezus w wieku dorosłym, w pełni dojrzały, z brodą, z włosami do ramion. Z narzuconą czerwoną szatą. Z sercem na wierzchu lub nie. Tu i tam mignie jeszcze Teresa z Ávili, Jan od Krzyża dopisze się do listy obecności.
Pomiędzy figurami z gipsu i marmuru krzątają się siostry i trzej robotnicy. Mężczyźni znoszą figury świętych, a siostry odbierają im je z rąk i stawiają na parkingu przed wejściem do klasztoru. Dołączam do nich. W ręce wpada mi Antoni Padewski.
– Okazało się, że dach przecieka. Na strychu zebrała się już woda. Proszę ustawiać figury w słońcu, aby wyschły – rzuca mi przez ramię jedna z sióstr i już jej nie ma.
Uwijamy się jak w ukropie. Stawiam Antoniego obok pozostałych figur i biegnę po następnych świętych. Odrzucam skojarzenia, że figury to prawdziwi ludzie, a ja jestem strażakiem ratującym z pożaru. Za to nie potrafię do końca pozbyć się uczucia zażenowania, gdy kolejni święci wyślizgują mi się z rąk. Wszyscy mają sutanny, habity, tuniki ściśle przylegające do ciała, jakby dopiero co wyszli z basenu pływackiego. Łokcie najczęściej przylegają do ciała, nogi spętane gipsowym materiałem. Nie ma gdzie ręki wsadzić. Chwytam więc gipsowych świętych za głowę, zaciskam swoje duże dłonie na ich wiotkich szyjach i ciągnę do słońca. Jeśli się udaje, noszę figurę na obu rękach i wtedy, nie przeczę, czuję się jak święty Krzysztof. Znacznie częściej chwytam każdą ręką Dzieciątko Jezus za szyję i czuję się, jakbym służył pod rozkazami Oskara Dirlewangera. Małe figury kołyszą mi się w rękach jak martwe króliki i ptaki przytroczone do pasa myśliwego.
– Szybciej dziewczyny, szybciej – popędza matka przeorysza pozostałe zakonnice.
Rzucam się pomiędzy nie i wybieram co cięższe figury. Ciężkość nie zależy od stopnia świętości ani bliskości wobec Boga. Teresa z Ávili jest lekka niemal jak piórko, jedno z Dzieciątek zaś wyjątkowo ciężkie, jakby dla potwierdzenia iście barokowych kształtów. Teresa z Lisieux – Mała Teresa – jest naprawdę filigranowa i mieści się niemal pod pachą. Józefa z kolei niosą jak dostojną matronę. Zerkam na siostry i staram się powstrzymać parsknięcie śmiechem, gdy widzę, jak dwie z nich taszczą figurę Dorosłego Jezusa. Jedna chwyta za podstawę, w którą wtopione są stopy, druga za głowę. Wygląda to, jakby niosły kompana z nazbyt upojnego wieczoru. Albo przerzucały zwłoki zaopatrzone w betonowe buty w dalszą drogę, co wiedzie przez barierkę mostu prosto w dół.
Pochód świętych figur kończy się, rwący nurt gipsowej i marmurowej hagiografii ustaje. Robotnicy zniknęli już na strychu, siostry siedzą na schodach klasztoru i patrzą na ustawione w słońcu postacie. Leksykon wyrzeźbionych świętych wstydliwie odwraca od nas wzrok. Wszystkie rzeźby mają głowę lekko opuszczoną – ich przeznaczeniem jest stać na podwyższeniu i spoglądać z wysokości. Teraz, gdy są sprowadzone do parteru, nie wiedzą, co zrobić ze wzrokiem. Uciekają spojrzeniami, wodzą po swoich kolanach, oglądają pękające pięty swoich towarzyszy; wyżej ich spojrzenie nie sięga. Zakłopotani, nie wiedzą, gdzie podziać oczy. Patrzę razem z siostrami, jak schną pod spojrzeniem słońca i jak wstydliwie unikają naszego wzroku.
– Za dużo się tego nazbierało – przerywa zamyślenie przeorysza.
Za bogata ta świta Jezusa, myślę. Zupełnie, jakby liczba Dzieciątek, Nastolatków i Dorosłych Jezusów miała wystarczyć dla wszystkich tych, którzy mieli własnych Chrystusów. Setianie uważają, że Jezus narodził się z Dziewicy, a dopiero później zstąpił na niego Chrystus. Sam zaś Chrystus często przybierał postać węża i wciskał się do łona Maryi, stąd mamy poskręcane wnętrzności. Askoduci utrzymują, że zbawienie jest poznaniem, dlatego rytuał chrztu nie ma większego sensu. Donatyści tak bardzo pragną męczeństwa, że zmuszają napotkanych ludzi, aby zadali im śmierć. Nowacjanie uznają, że ci, którzy wyparli się wiary, choćby później żałowali, nie dostąpią zbawienia. Czternastianie utrzymują uparcie, że Pascha przypada 14 dnia miesiąca. Listów Pawła i Dziejów Apostolskich nie uznają sewerianie. Pawła uważają za apostatę i czytają jedynie Ewangelię Hebrajczyków ebionici, których nie należy mylić z ebionitami – tak, tak – którzy to z kolei rozczytują się w Ewangelii Mateusza i czczą zarówno szabat, jak i dzień Pański. Może i swoją figurę znaleźliby pierduni, którzy są prawzorem sakrodiety: to, co jemy, karmi diabła żyjącego w nas, dlatego należy się oczyszczać, pierdząc i modląc się jednocześnie. Zapewne starczyłoby gipsowego Pana dla chłystów, którzy przytomnie zauważyli, że Jezus przyjdzie zbawić grzeszników, więc – cóż robić – trzeba grzeszyć. Skopcy, co się od chłystów oddzielili, przejrzeli ich nauki i poszli w drugą skrajność: człowiek jest już grzeszny, a na dowód tego ma na swym ciele pozostałości z drzewa poznania dobra i zła. Jak sięgali pierwsi rodzice po zakazane owoce, tak i współczesnym ręce wyciągają się tam, gdzie nie powinny. I chwytają piersi kobiet jak jabłka, a penisy jak gałęzie. Rada na to jedna: odciąć. I są jeszcze smoleńczycy, co uważają, że ból jest tylko ich. A zaraz za nimi przebierają nogami…
– Często dostajemy figury od darczyńców klasztoru, którym się wydaje, że tak należy – przeorysza mówi dalej. – Nie mamy sił tłumaczyć, że nie potrzebujemy kolejnych rzeźb, więc wszystko ląduje na strychu. Nie wiedziałam, że przez lata tyle się tego nazbierało.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]