Recenzowane dzieło to historia Jagi Babażyny, starzejącej się aktorki, która próbuje radzić sobie z codziennością i nawiedzającymi ją demonami (?). To kobieta, która nie wykorzystała w pełni swojego potencjału, a przynajmniej ma takie wrażenie, doskwiera jej zmęczenie, wypalenie zawodowe, gubi się w życiu, meandruje po tym zawiłym Labiryncie. Czuje, że przemija ona sama, jej kariera i jej kobiecość.
Opisano to tak sugestywnie, że początkowo uważałem ją za starszą, niż w istocie była – w jednym z wyznań dowiadujemy się, ile dni wędruje po świecie, kalkulator po przeliczeniu podpowiada, że liczba ta odpowiada około pięćdziesięciu siedmiu i pół roku. Z pozoru ani to żadna symboliczna liczba, ani też jakaś specjalna zagadka, ani „44”, ani „66” – po prostu wiek po menopauzie. No właśnie, jednak to znacząca cezura w życiu kobiety, która boleśnie – psychosomatycznie – odczuwa przechodzenie w wiek poprodukcyjny, może tutaj należy szukać klucza, niczym w piosence Jacka Cygana śpiewanej przez Ryszarda Rynkowskiego: „Za młodzi na sen, za starzy na grzech”. To wiek zawieszenia między niezbyt ciekawym wczoraj a potencjalnie jeszcze gorszym jutrem. Myśląc o Jadze, wyobrażałem sobie ją jako tę staruszkę od gołębi, co podsuwały mi kolejne partie narracyjne, mimo że przecież jest w wieku, o którym w przypadku mężczyzn mówimy jako o średnim.
To właśnie wtedy w życiu protagonistki zaczynają pojawiać się dzieci, zjawy dzieci, dziwaczne twory, które przychodzą do niej jak natrętny sąsiad, którego chcielibyśmy się pozbyć, ale przecież nikt inny nas nie odwiedza, więc mówimy: „Nie przychodź więcej, ale będę w domu o 11”. Pod koniec czytamy: „Na szczęście dzieci są zawsze przy niej, przy nas”. Jaga Babażyna to nazwisko znaczące – miano odmężowskie, które utworzono od anagramu Baby Jagi. To prosty zabieg, pewnie zbyt prosty – nie ma tutaj nawet zaskoczenia, które udało się osiągnąć J.K. Rowling w Harrym Potterze i Komnacie Tajemnic, gdy Tom Marvolo Riddle przyznał się, że jest Lordem Voldemortem. Jednak dzięki temu pytanie o status protagonistki nasuwa się wręcz w sposób oczywisty. Czy jest wiedźmą (przecież dzisiaj słowo to biorą na sztandary feministki i podkreślają zawarte w nim walory wiedzy), czy jest zrzędliwą staruchą, czy może medium? Pewnie wszystkimi nimi jednocześnie, a przy tym żadną w pełni.
Urodziny to bez dwu zdań powieść o kobiecości i o starzeniu. Mimo wszystko nie wydaje mi się to najważniejszym aspektem, który trzeba poruszać w kontekście tej książki. Jest to bowiem narracja, którą trzeba czytać na dwu poziomach: spisu treści oraz właściwej fabuły. Spis treści to dwadzieścia pięć numerowanych i paralelnych tytułów rozdziałów, które – poza jednym wyjątkiem – mają w tytułach słowa o następującej konstrukcji: Kobieta, która… Opowiadają one w skondensowany sposób cykl życia kobiety, tylko raz perspektywa zostaje przeniesiona na Adama, partnera życiowego Jagi. Mamy więc do czynienia z Uroborosem, czasem cyklicznym – który nadaje rytm temu, co się dzieje, ale przez zataczanie kręgu sprawia, że nie poruszamy się zbyt daleko, nie ma ucieczki od tej regularności, nieprzypadkowo Babażyna podaje swój wiek w dniach. Przy czym ta regularność nie stanowi integralnej części kobiecości, choć zostaje przez nią przepuszczona – to uniwersalna opowieść o każdym z nas. Czy przykładalibyśmy do Urodzin kwestię męskości, gdyby była to narracja o facecie napisana przez faceta? Odpowiadam na to oczywiste pytanie. Nie, skupialibyśmy się na jestestwie. Murek zdaje się próbować nas zmylić, na poziomie fabuły to bowiem ciekawie skonstruowana opowieść, której układ jest dość stały, kolejne rozdziały to partie o podobnej długości, przez co mamy wrażenie obcowania z dobrze rozpisaną symfonią, zarówno stanowiącą część większej całości, jak i posiadającą integralność.
Świat przedstawiony, misternie pleciony przez Murek, to świat zdekomponowany, pełen dziur i miejsc do zapełniania, użyjmy tego określania, do zapładniania – spójrzmy choćby na to, że bohaterka mieszka albo przy samym placu Inwalidów (tak, w Warszawie na Żoliborzu jest taki plac), albo w bezpośredniej okolicy placu. To znaczące usytuowanie, zgodnie bowiem z Wielkim słownikiem języka polskiego inwalida to „osoba, która doznała poważnego, nieodwracalnego uszkodzenia jakiejś części ciała, utrudniającego lub wręcz uniemożliwiającego jej normalne funkcjonowanie w społeczeństwie” – właśnie taką osobą jest Babażyna, która ma swój dom, a może zaczarowany domek, przy placu Inwalidów. To w nim odwiedzają ją dzieci (Jaś i Małgosia – banalne, a może bożątka, Józio i Rózio), przerażające istoty, zaświatowcy. Nie do końca wiadomo nawet, kim są: może to dzieci, których zabrakło w życiu bohaterki, którym nie dała życia, a które pchają się na świat; a może po prostu krwiożercze istoty, które upatrzyły sobie dziwną i osamotniałą staruszkę; wreszcie nie można wykluczyć, że to fantazje zwariowanej, niespełnionej staruchy (używam języka, modyfikując go w zależności od tego, którą strategię interpretacyjną obierzemy).
Najmniej przekonuje mnie zdanie, że Urodziny to powieść grozy. Jeśli tak, to na pewno jednak nietypowa, bo jeżeli jest powieścią grozy, to dlatego, że opowiada o ludzkim życiu, które pisane jest cierpieniem i samotnością. Owszem, pojawiają się momenty szczęścia – zresztą między innymi zupełnie niefeministyczne, związane z udanym życiem małżeńskim – ale stanowią one raczej wypadki przy pracy niż regułę. Życie Jagi Babażyny to nieustające pasmo rozczarowań, które dobrze opisuje jedna z początkowych partii tekstu:
Tak, to opowieść o samotności, którą rozpisano na wiele partii, ale sprowadza się do nieszczęścia. I to właśnie nieszczęście wydaje mi się kluczem do tej powieści – kilkukrotnie pojawiają się bowiem aluzje literackie do słynnego eseju Mit Syzyfa Alberta Camusa. Intertekstualność jest nader czytelna. Porównajmy choćby słynne: „Trzeba wyobrażać sobie Syzyfa szczęśliwym” (Camus) oraz „Trzeba widzieć Romana Wilhelmiego szczęśliwym” (Murek). Dzięki tym nawiązaniom możemy stwierdzić, że Urodziny są opowieścią o bezsensie egzystencji, o jej ironicznym wymiarze, o tym, że wszyscy jesteśmy mniej lub bardziej nieszczęśliwi. Innego życia jednak nie będzie, więc właśnie owo cierpienie czyni z nas pełnoprawne istoty, a może tylko marionetki z teatru lalek, do którego na łamach powieści co rusz powracamy, wiedzie nas ukazujący się wielokrotnie, mniej lub bardziej wprost przywoływany, motyw theatrum mundi. Nasze życie urealnia doświadczenie nieszczęścia, które jest powszechne, a wynika z niewspółmierności tego, czego pragniemy, z tym, co nas spotyka. To również historia demonów naszych czasów – chorób psychicznych oraz spalania się w pracy, która sama w sobie nie ma sensu, a mogłaby przecież nadawać sens naszemu życiu, tak jak Syzyfowi w ujęciu Camusa – tak się jednak nie dzieje, ponieważ przepracowujemy się w pogoni za mamoną. Jaga Babażyna jest w każdym z nas, tak samo jak Syzyf.
Muszę przyznać, że w powieści jest coś, co zarazem mnie zachwyca i przeraża. Język, sposób podawania treści aż się skrzy, jest wiele zdań, które celnie trafiają, niejednokrotnie jednak przypominają one fajerwerki na wiwat posyłane w niebo, z których niewiele wynika. Zdarza się, że są one w sam raz, że nie ma w nich ekwilibrystyki, efekciarstwa. Gdyby nie nadmiar tego, zachwycałbym się szczerze i bez czepialstwa, bo jest czym:
Za samo powyższe zdanie, które opisuje codzienność nas wszystkich, należałoby dać Murek jakąś nagrodę. Jednak takich zdań jest w powieści po prostu za dużo, nierzadko pojawiają się niepotrzebnie, należałoby to wyważyć, jedno goni bowiem za drugim, odwraca uwagę, czasem wali metaforyczną, ale jednak prostotą. Nie zmienia to faktu, że Murek ma swój język, wie, co chce powiedzieć – i umie to zrobić, ale to wiemy przecież od czasów debiutanckiej Uprawy… Ograniczenie sentencji z pewnością by nie zaszkodziło, ale ich nadmiar nie dyskwalifikuje tej narracji, która, jak mniemam, będzie jedną z ważniejszych próz wydanych w tym roku w Polsce.