Nie jest łatwo pisać o książce, która z pozoru wydaje się nieskomplikowana, a w rzeczywistości przypomina zachodzące na siebie kręgi na wodzie, zrodzone z wrzuconych z kilku miejsc mniej więcej w tym samym czasie kamieni, gdzie przeszłość z wolna już odchodzi i mówi wszystkim „do widzenia”, ale tak naprawdę chciałaby powiedzieć „bagnet, bagnet”, teraźniejszość zaś dopiero prostuje znaki zapytania w zdania oznajmujące, gdzie martwi niby już odeszli, ale wciąż trzymają żywych za gardło i wywołują dziwne wzruszenie oraz niewytłumaczalną melancholię; żyjący na dodatek powtarzają, że są niewidzialni na warmińskiej ziemi, tej ziemi…
Ale też w zdaniach tych pełno asekuracji, literackich ubezpieczeń, mętnych postaw, z których nazbyt łatwo się wycofać. Dość. Nie chcę asekuracji, odrzucam zabezpieczenia. Nie ma przecież ich też czytelnik. Ba! Nie ma ich nikt, kto stanie naprzeciw tej opowieści.
Starszy pan Wilengowski rozgląda się wokół i mówi jak człowiek, którego w życiu skrzywdzono: to moje. Moja ziemia, moja Warmia, moje życie. Opiekująca się schorowanym ojcem Joanna Wilengowska zapisuje listę życiowych skarg, litanię‑wyliczenie wszystkich bliskich zmarłych, nadto żarty, powiedzonka, przysłowia, przyśpiewki, rymowanki, wierszyki – stary człowiek pod koniec życia staje się bardziej wylewny niż w sile wieku. Wilengowska wobec ojca, samozwańczego króla, przybiera różne postawy. „Za kogo ja tu robię? Jestem całym dworem, gram wszystkie postaci, męskie i żeńskie figury. Robię tu za szambelana, pazia, kata, księżniczkę, posługaczkę, stangretkę, kucharza, cyrulika, balwierza, za heroldkę i może nawet czasem za błazenkę”, wylicza. Dyskretnie pomija rolę oczywistą: człowieka zaufanego królowi. Kronikarz dziejów monarchy, królewski dyplomata do kontaktów ze światem, oficjalny pamiętnikarz tronu.
Wilengowska zapisuje zatem słowa, które nie są słowami zwykłymi. To mowa królewska, opowieść szlachetnie urodzonych, narzecze błękitnokrwistych – ojciec bowiem coraz częściej wraca do dzieciństwa i jakby niepomny na rzeczywistość wokół niego, a może właśnie przeciwko niej (wszak to charakterny pan Wilengowski), mówi po warmińsku. Dziwny to splot językowy stworzony z języka polskiego, niemieckiego oraz słownictwa pogańskich Prusów schrystianizowanych przez Zakon Krzyżacki. Twór oryginalny, brzmiący jak coś, co jest zarazem bliskie i obce. Autorka Króla Warmii i Saturna spisuje dźwięczną mowę, uczy się jej, a znając swoją pozycję na monarszym dworze, odzywa się nieśmiało, nie licząc na równoprawny dialog z królem w jego ojczystym języku. Powstają z tego opisy tyleż fascynujące, co śmieszne. Fascynujące: pan Wilengowski, jak na króla przystało, nie zagaja rozmowy, on oznajmia w najmniej spodziewanym momencie, a najlepiej w windzie, ot tak: „Mom durścug w nochalu” – i już trzeba biec, wyprać i wyprasować, i podać sznoptuch (chusteczkę do nosa). Śmieszne zdania: „Deszczyk to ten, co leży na desce, a nieboszczyk, to ten, co kapie z nieba”. Albo takie, z którymi nie wiadomo, co zrobić, jak wtedy, gdy na zawadiackie pytanie córki, czy jest już zombi, odpowiada: „Ja jestem już na to za stary”. Ile tu inwencji starego człowieka, pomysłowości własnej, a ile pamięci najgłębszej, tej z dzieciństwa, nie mnie to oceniać. Czyta się Króla Warmii i Saturna wartko, a im dalej, tym lepiej, a im lepiej, tym bardziej boli.
Jedziewa moim outkam, jedziewa do Orzechowa, a Papa wścieka się na samochody z warszawskimi rejestracjami.
– Tylko drogi niszczą! Panoszą się! Wszystko zabudują!
I co ja mam na to poradzić? Mam mu skołować jakąś Autonomię Warmińską? Postawić szlabany, pobierać haracze, może wszystko zagrodzić i zrobić wielki skansen? Brzmi kusząco, trzeba przyznać, więc kto wie, może jutro po frysztyku sia zrobzi i fertig” – pisze Wilengowska. Komputer podkreśla mi na czerwono raz po raz słowa, których nie zna. Nie podkreśla jednak „Autonomii Warmińskiej” – ta jest dla niego, podobnie jak dla mainstreamowej, centralnej, warszawsko‑krakowskiej Polski zupełnie przezroczysta.
Koślawo będzie to brzmiało, ale im bardziej bohaterka zajmuje się bohaterem, tym bardziej uwidacznia się kolejna bohaterka. „Uwidacznia się” to dobre słowo, choć nieco mało wyraziste. Zatem jest, miga właśnie, zaraz zrobi piruet i zniknie. Mglista, niewyraźna, mylona z innymi, a przyparta do muru oskarżycielskim „określ się”, potrafi wysyczeć jedynie: ja tu jestem. Tożsamość warmińska: topich z jezior, ognisty kłobuk przelatujący z komina na komin, jeździec bez głowy i rycerz z czarnym krzyżem, co nigdy się nie poddaje. Mówiące zwierzęta i zakopane skarby. Język warmiński, gwara albo dialekt – niech się o to kłócą specjaliści, ale Joanna Wilengowska w powszechnym spisie ludności umieszcza w rubryce „narodowość” – warmińska. Dla pewności pisze wyraźnie: Warmjoczka. Dla Polski jest jednak niewidoczna. Przezroczysta. Zbędna i nieważna. Podobnie jak nieobecne są setki innych osób. Warmiacy – najmniejsza wspólnota etniczna w Polsce? Warmię jeszcze widać, ale niewidoczni są żyjący tu ludzie. Warmia, wrzucana przez centralną Polskę do jednego worka z Mazurami, to krajowe Saint‑Tropez naszych możliwości, romantyczny dom nad rozlewiskiem, leśna Toskania na miarę naszego budżetu. Jechać na Warmię, czyli gdzie? Na pola namiotowe, do chatki ukrytej w lesie, koniecznie nad jezioro, bo gdzie znajdziesz czystszą wodę niż w zielonych płucach Polski. To kraina z pocztówki, istniejąca jedynie w momencie zapotrzebowania wakacyjnego. Poza nim – odarta z tożsamości, zainteresowania, podmiotowości. Przyczyniło się do tego wiele rzeczy i Wilengowska umiejętnie wyjaśnia ten splot krzyżacko‑prusko‑polsko‑niemiecko‑tutejszy, który jest tak nieczytelny dla wszystkich zamkniętych w swoim nowobogackim warszawsko‑krakowskim domu nad rozlewiskiem i głuchych na własną geopoetykę Warmii. Autorka właściwie łącząc proporcje, okrutną powagę historii oraz ironiczny paradoks dziejów, dokonuje świetnej biografii krainy. Zostawiając na boku wszystkie bezdroża i poboczne wątki historii Warmii, co nieustannie przechodzi z czyichś rąk do innych rąk, dokonuje swoistego spięcia klamrą, gdy pisze, że kraina ta zawsze pozostawała „prywatnym rezerwatem”. Miał tutaj tereny łowieckie tylko dla siebie Göring, mieli dacze przywódcy PRL, mają wreszcie ogrodzone drutem lasy z prywatnym dojściem do jeziora biznesmeni i politycy obecnej władzy. Warmia jak kraina do wyeksploatowania, jak niewolnica seksualna. No i Warmiacy, którzy przecież nie wchodzą w kadr opowieści luksusowych leśniczówek i chciwie zagarniętych jezior – statyści wakacyjnych wspomnień, ludzie znikający zaraz po otwarciu oczu.
W tej skomplikowanej, nazbyt wielowymiarowej historii Warmiacy wybrali postawę wielowiekowej emigracji wewnętrznej. Życie tutaj wiedzione jest jedynie przykrywką, pozorem dla państwa. W rzeczywistości życie prawdziwe toczy się w dziupli drzewa, pod taflą wody. Pisze Wilengowska: „Aż do teraz, kiedy wszystko niemal zabudowane, zagrodzone, poćwiartowane i ledwie słychać szepty, śmiechy, bojowe okrzyki Prusów, może jeszcze gdzieś tam nad Jełguniem, nad Ustrychem, nad Łańskim, o świcie, we mgle, jakby miga stopa uciekającego”. Warmiacy, ostatni Mohikanie. Jak pisze w tym soczystym, smakowitym fragmencie: „Jo, tak czy siak, my, ja i ojciec, nie lubimy panów. Możemy się kłaniać, możemy być bardzo grzeczni, bardziej nawet niż to wymagane, ale bez zginania karku, bez łamania kręgosłupa. Mamy zawsze swoje zdanie i prawie nigdy go nie ujawniamy. Bez panów, bezpańscy. Jakby co, możemy się schować w lesie albo pod taflą jeziora i jakoś przeczekać. Ale nie uciekać, o nie”.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]