Zrazu miał mocne postanowienie zasnąć ponownie. Ciężką głowę i bezwładne członki napełniała rozkosz rozespania. Powieki były sklejone. Prześwitywał przez nie blask dnia. Napełniał mu on oczy jednostajnie rdzawą barwą. Była to barwa grząskiego dna leśnego strumienia, leniwie sączącego się wśród zbutwiałych liści i korzeni, pod pułapem krągłolistnych olszyn, przez które skośnymi słupkami złocistego pyłu przebija się południowe słońce. Taka sama barwa otaczała go, gdy podczas kąpieli nurkował z otwartymi oczami w głębiach wiślanych czy noteckich.
Domyślił się, że poranek jest pogodny, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się właściwie znajduje. Czyżby w gdańskim kolegium1? Ale dlaczego w takim razie nie słychać oddechów śpiących obok kolegów oraz świszczącego chrapania „dyrektora”? Przycisnął go lęk. A jeśli stał się ofiarą jakiego złośliwego figla? Jeśli już wszyscy wstali i poszli do kościoła, umyślnie zostawiając go w karygodnym rozleniwieniu? Wyobraził sobie długą czarną postać księdza Działowskiego z nieodłącznym kańczugiem w fałdach sutanny, jego mięsiste, falisto zarysowane wargi oraz wstydliwe czarne oczka, unikające wzroku innych ludzi. Za nim chyli się kornie mizerna figurka „dyrektora” Damazego Mierzejewskiego w zbyt długim kontuszu ciemnozielonej, prawie czarnej barwy, od której tym bardziej odcina się bladość trójkątnej twarzyczki z hakowatym nosem i niewidocznymi prawie pod nim, wąziutkimi usteczkami bez warg.
– Już też to pewna, jako on jezuicki zauszniczek znów mi jakowąś zdradę wykoncypował.
W tej chwili uprzytomnił sobie, że słyszy śpiew dziewczęcy. Skądże by się wzięła dziewczyna w szetlandzkim konwikcie? Byłżeby więc w domu rodzinnym?
Rozkleił nieco powieki, ale zaraz zacisnął je tym silniej. Uraził go blask. Wyżarł on w jednolicie dotychczas brunatnym tle jego własnych ciemności szmaragdowy zarys wysokiego wieloszybnego okna o fantastycznie powyginanej linii górnej. Takich okien nie było w starożytnym dworku będomińskim2.
Odwrócił głowę od światła i ponownie otworzył oczy. Nad sobą miał rozchylone ciężkie sukienne firanki niby szafirowy namiot. Zwisały one w grubych fałdach spod wysokiego białego pułapu, obrzeżonego złocistymi ozdobami w kształcie misternych wieńców. Ściany pomalowane były błękitem, lecz i one posiadały pasy złoconych liści, zwisające od pułapu do podłogi. Naprzeciw widniały drzwi, zasłonięte niebieską draperią, zawieszoną między dwiema białymi kolumienkami. Po ich obu stronach wisiały dwa obrazy w złoconych ramach, wyobrażały one jakieś sceny z życia pasterek i pasterzy. Uderzało w pasterkach, że były odziane w wytworne stroje paryskie według niedawnej mody i że wszystkie wskutek szybkości tudzież niedbałości ruchów miały obnażone po jednej piersi i po jednym kolanie. Dalej w prawo i wyżej, ponad błyszczącym ściennym świecznikiem, patrzała z olbrzymiego medalionu w ciężkich ramach groźna i ponura twarz polskiej matrony w ogromnym, ciemnobrunatnym a biało podbitym kołpaku oraz w śnieżystym koronkowym kołnierzu, zasłaniającym jej podbródek. Była to twarz jakiejś praprababki z czasów króla Zygmunta Trzeciego Wazy, jeśli nawet nie Stefana Batorego. Przypomniała ona Wybickiemu, gdzie się znajduje. Radość ocuciła go w jednym mgnieniu oka. Przeszły bezpowrotnie lata konwiktu na Szetlancie, skończyła się nuda praktyki palestranckiej w Skarszewach3, minęły czasy dworakowania u wojewody Mostowskiego4 – oto mieszka w Warszawie u wujostwa Lnińskich5.
Pokój tonął w słońcu, które kładło się połamanymi kwadracikami po ścianie, podłodze i małym stoliku na niezmiernie wątłych a dziwacznie powyginanych nogach, nakrytym szafirowym obrusem i obarczonym potężnym roziskrzonym świecznikiem.
Za oknem rozpościerał się jasny i wesoły świat. Zarysy białych lub kremowych budowli z czarnymi lub czerwonymi dachami oraz różnobarwnych drzew występowały niezmiernie wyraźnie w idealnie przejrzystym powietrzu złotej jesieni. Ostrość cieni uplastyczniała obraz w sposób wyjątkowy. Spojrzenie uciekało w głąb niezmierzonej perspektywy. Wszelako Wybicki skierował swoje dalej w prawo. Załamywała się tu oślepiająco jasna ściana kamienicy. Zaraz za węgłem, między dwoma płaskimi pilastrami, czerniały otwarte drzwi balkonu z prostych żelaznych prętów. W drzwiach tych stała młoda kobieta. Była jasna i zwiewna jak motyl. Miała na sobie różową spódnicę z narzuconym na nią rodzajem fraczka z bufiastymi połami, suto i wysoko udrapowanymi na biodrach. Na piersiach oraz na szczycie wysokiej upudrowanej fryzury rozczapierzały się wielkie kokardy. Był to najświeższy krój paryski. Wybicki wiedział o tym od samej właścicielki. Przypomniał sobie, że ją poznał wczoraj przed samym wyjazdem do pałacu księcia Radziwiłła. Była to panna Klara Orłowska, cześnikówna chełmińska, która wczoraj właśnie przybyła z Podola do ojca, również posła na sejm, i zamieszkała chwilowo u wujostwa. Tylko że wczoraj nie wydawała się Wybickiemu tak piękna. Z zachwytem przyglądał się teraz jej nadmiernie ubielonej twarzyczce z podczernionymi głęboko oczami i z malutką muszką w lewym kąciku ust. Był tak blisko, że wyraźnie dostrzegał zaznaczone niebieścidłem żyłki na wysoko odsłoniętych skroniach. Poruszała rytmicznie obnażonymi po łokcie rękami w takt śpiewanej piosenki. Drobne nóżki w białych pantofelkach na wysokich korkach stawiały taneczne kroki. Śpiewała po francusku. Wybicki nie rozumiał słów. Nie znał nawet tej melodii, wydała mu się niedościgle elegancka i wykwintna. Brzmiała wesoło. Ale nie była to dziarska wesołość kujawiaków czy krakowiaków, lub też błazeńska śmieszność piosenek niemieckich, jakich nasłuchał się w Gdańsku. Była w tej wesołości jakaś udana naiwność oraz wymuskana poprawność. W każdym bądź razie nigdy w życiu nie słyszał równie pięknej, jak również nigdy nie widział bardziej czarownej śpiewaczki, bardziej słonecznego poranka i bardziej porywającego krajobrazu. Wszystko go dziś olśniewało. Nawet równy szereg zdobnych pilastrów wysokiej ściany kamienicy. Może dlatego, że stanowił tło dla po raz pierwszy zauważonego zjawiska. „Owo jest właśnie kobieta”. Czuł chłód pod piersiami, gdy wodził wzrokiem po tej postaci wątłej i smukłej jak trzcina. Odkrywał w niej coraz nowe szczegóły, a każdy przewyższał urokiem poprzednie. Delikatnie wyrzeźbione uszko z migocącym brylancikiem kolczyka odbijało swą ciepłą bielą od siwej jak szron fryzury. Podczernione oczy świeciły niby diamenty w przepaści. Zdumiewająca była ruchliwość ukarminowanych warg podczas śpiewu. Smukła szyja przypominała delikatną łodygę, dźwigającą wspaniały kwiat. Wzruszała spadzistość wątłych ramion, tak niepodobna do męskiej muskularnej barczystości. Pod miękkim rezedowym szalem rysowały się drobne, wypukłe piersi, wytryskające sponad ciasnej sznurówki.
Ogarnęła go trwoga, iż popełnia jakieś świętokradztwo, patrząc drapieżnie i z ukrycia na te cuda. Potem przyszedł przenikliwy wstyd, uświadomił sobie bowiem, że jest nieubrany. Wreszcie chwyciła go rozpacz. Przecie to czarowne zjawisko musi przecie zniknąć i wtedy na resztę życia pozostanie nieznośna pustka. Bo przecie niczego równie pięknego nie uda mu się chyba spotkać więcej. Więc po cóż żyć? Przemknęło mu przez głowę, że mógłby się z panną Klara ożenić i w ten sposób zatrzymać tę nieziemską istotę przy sobie na zawsze. Nie przekonało go to jednak. Z tego, co zdążył w świecie zauważyć, wszelki czar i piękno były udziałem wyłącznie panien na wydaniu. Mężatki traciły je z zasady jak schwytane motyle tracą barwny pyłek swych skrzydeł. Mimo to zdecydował: „Muszą ją poślubić”. Zaraz też wrócił mu spokój serca.
Tymczasem przez otwarte drzwi balkonowe dal się słyszeć zbolały głos wujenki Lnińskiej. Wołała coś po francusku. Dziewczyna zakręciła się w miejscu na wysokim obcasie i odpowiedziała błagalnym tonem. Wybicki nie mógł uchwycić ani jednego wyrazu oprócz miłych, wymuskanych jakby, dźwięków. Ciotka odezwała się znowu. W szybkim potoku jej słów można było wyczuć zniecierpliwienie czy gniew. Zjawisko znikło.
Wybicki nadal siedział w łóżku nieruchomo. Serce biło mu znowu. Było to jednak bicie radosne. Uprzytomnił sobie, że świat jest piękny i kryje w sobie czarowne niespodzianki i że on sam jest szczęśliwy. Mając lat zaledwie dwadzieścia, już został jaśnie wielmożnym. „Jaśnie wielmożny Józef Rufin Rogala Wybicki, sędzia mirachowski i deputowany z powiatu kościerzyńskiego”. Nie koniec na tym: na ostatnim posiedzeniu sejmowym został komisarzem do rozsądzenia sporu księcia Karola Radziwiłła z Czartoryskimi. Właśnie wczoraj z tego powodu był wraz z innymi pełnomocnikami podejmowany przez „Panie Kochanku” w jego pałacu. Co prawda całkiem inaczej sobie podobne przyjęcia wyobrażał. Stoły były proste, drewniane, na krzyżakach i bez obrusów, zawalone rozlanymi polewkami, sosami, trunkami. Wokół tłoczyła się różnobarwna zgraja opojów i pasibrzuchów, wyrywając sobie co lepsze kąski z mis, a przede wszystkim wrzeszcząc nieprzerwanie z całych zachrypłych gardzieli. Na dobitkę to ciągłe zmuszanie do picia olbrzymich kielichów lichego wina. Nie mógł sobie przypomnieć, w jaki sposób znalazł się z powrotem w domu. „Zaliżbym się upił?” Wzdrygnął się. „Czyliż więc można czynić i mówić, a zasię nic o tym nie wiedzieć? I jakież w tym dla człowieka ukontentowanie?” Czuł lekki zawrót głowy oraz mdły posmak wypitego wina. Zaraz jednak znalazł i w tym powód do radości.
„Wiem już, jak to jest”.
Porwała go radosna ochota nowych przeżyć i doświadczeń. Szybko się przeżegnał i wyskoczył z łóżka na puszysty kobierzec. „Już też musi być późno, skoro i panna miecznikówna6 całkiem odziana i wujenka, która zwykła do południa nieraz łóżkiem się bawić, takoż widzi się być na nogach”.
Na obitym szafirową materią krześle leżało porządnie ułożone jego ubranie. Obok stały wyczyszczone żółte buty. „Widzę, jako poczciwy Łukowicz, kiedym spał, narządził wszystko, jak należy”. Z rozkoszą zanurzył czuprynę w chłodnej wodzie. Podniósłszy po chwili głowę, ujrzał w zwierciadle swoją zarumienioną twarz o dość dużych ustach, wydatnym nosie, płowym wąsiku i ciemniejszych nieco włosach. Patrzył z bliska we własne jasno niebieskie oczy. „To jestem ja”.
Poczuł głód, zaczął się więc szybko ubierać w słomianej barwy pasiasty żupan i granatowy kontusz. „Przyjdzie Łukowicz, to pomoże mi się opasać”. Tymczasem padł na kolana przy łóżku pod prostym krzyżykiem, poniżej którego na brunatnym kilimie wisiała jego szabla. Miał myśli tak rozigrane, że nie mógł się skupić do modlitwy. Mimo to – pomny na wskazówki spowiednika – ukrył twarz w dłoniach i starał się szeptać wyraźnie. Nic z tego jednak nie dochodziło do jego świadomości.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]