09/2024

Antoni Winch

Juno prawda

Egzystencjalnopodobna pełzanina z epizodami heroicznych zrywów, kończących się ponownym sprowadzeniem do parteru – tak najkrócej można ująć los sióstr Aleksandry i Marianny, de domo Myszkowskich, głównych bohaterek Juno, najnowszej powieści Anny Dziewit‑Meller. Jest w niej o wiele więcej. Oczywiście. I niestety.

Protagonistki utworu dorastały w mazurskiej wsi położonej nad tytułowym jeziorem Juno. Starsza, Aleksandra, wyjechała robić karierę w Warszawie. I zrobiła – nie dająca większej satysfakcji praca w medialnym biznesie, kredyt we frankach z permanentnym strachem przed niespłaceniem go w pakiecie promocyjnym, a także rosnąca z dnia na dzień frustracja. Do tego na dobitkę trzech synów oraz mąż, z którym się nie dogaduje. Oraz ambicje literackie i pretensje do całego świata – z małżonkiem i pociechami na czele – za to, że nie może ich zrealizować.

Marianna inaczej. Została w rodzinnych stronach. Ojciec pożyczył jej pieniądze na dom. Aleksandrze też chciał pomóc finansowo, ale ta zdecydowała wybić się na niepodległość. W imię niezależności zadłużyła się więc w banku. Marianna jest sławą internetu. Została nią, kręcąc filmiki z poradami kosmetycznymi. Pięciokrotnie poroniła we wczesnej fazie ciąży. Niczego tak bardzo nie pragnie, jak mieć dziecko. Po fiasku poprzednich prób podejmuje decyzję o sztucznym zapłodnieniu. Zabieg kończy się sukcesem, jest przy nadziei.

Wybrała sobie ona – nadzieja – dość niefortunny moment na pojawienie się. Tata Myszkówien, Tadeusz, właśnie umiera. Ich mama zmarła dobre trzy dekady wcześniej przy porodzie młodszej. Zapracowany ojciec wziął do pomocy w gospodarstwie i przy córkach niejaką Gienię z Kujdyn. Baba była – oddajmy głos Dziewit‑Meller, by przytoczyć jej wcale smakowitą charakterystykę tej chciwej, pyskatej, chamskiej klępy – „sucha jak ziemia na polu rzepaku pod Makowem, twarda jak konary zeschłych drzew zawisające nad korytem Narwi pod Pułtuskiem”. Grzeczną z natury Aleksandrę, nieskorą do zwady, jeszcze tolerowała. Z kolei buntowniczą Mariannę najchętniej by zabiła. I w pewnym sensie to zrobiła. Kiedy trzynastolatka ośmieliła się nie pościelić łóżka, puściła jej nieadekwatną do stopnia przewinienia, ale za to dosadną wiązankę – „ty kurwo mała, ty cholero, ty diable wcielony! To przez ciebie wszystko, co złe się tu dzieje, gdybyś się nie urodziła, twoja matka by żyła, tyś temu winna, że ona w grobie leży, wszyscy to wiedzą, wszyscy ci za złe mają”.

Oskarżenie to zostało z Marianną na resztę życia. Wraz z dojmującą potrzebą oczyszczenia się z niego, niezależnie od tego, jak bardzo świadoma jest jego absurdalności. Kobieta czuje, że jedynym sposobem na zadośćuczynienie za śmierć mamy będzie to, że sama stanie się matką. Da życie za to, że kiedyś je odebrała. Wyrówna rachunki. To najciekawszy wątek w opowieści Dziewit‑Meller. Dopełniony przez agonię ojca w hospicjum, tworzy materiał o dużym potencjale emocjonalnym i, co tu kryć, filozoficznym. Tu narodziny, tam śmierć, a nad oboma nierozwiązywalna Tajemnica Istnienia. Chciałoby się…

Zamiast tego bowiem otrzymujemy publicystyczne pitolenie, wymuszonym, spiętym luzem przykrywające lęk przed zgłębieniem wielkiego tematu, poruszonego przez autorkę, jak się wydaje, niechcący. A może chodzi o niezdolność do jego rozwinięcia. Tak czy siak, suchy dowcip, programowy dystans do snutej przez siebie historii i jej bohaterek, drażniące pozerstwo stylistyczne, nachalnie naśladujące język, który uważany jest najwyraźniej za młodzieżowy, pozwalają Dziewit‑Meller z wątpliwym wdziękiem przenieść problematykę Juno na płaszczyznę gazetowych hasełek, celebryckich mądrości, zbawiksowego dyrdymalenia warszawkowiczów zaprawionych w uśmiechniętej pogardzie dla pochodzenia własnego i swoich rodaków.

„Ludzie nie cierpią matek z dziećmi, to stara polska zasada”, przeczytają więc o Aleksandrze i już będą wiedzieli, co jej doskwiera. Następnie przejdą do omówienia kazusu Marianny: „oczywiście żadnej polskiej kobiecie kultura nie ułatwia decyzji o nieposiadaniu dzieci, […] ani pogodzenia się z faktem, że nie zawsze się to dziecko mieć udaje”. Dla rozwiania wszelkich wątpliwości dorzuci im się jeszcze eksplikację genetycznej – by nie powiedzieć, rasowej – natury. Otóż Tadeusz „wzorem niemal wszystkich polskich ojców nie był specjalnie wyczulony na emocje swoich dzieci”. Nie był taki z tego powodu, prostego jak drut – polski, gdyż druty niemieckie, szwedzkie, hiszpańskie, czy jakiekolwiek inne są wszak dużo bardziej wysublimowane – że „ojce nie od odejmowania lęków były”, w czym „zawiera się cały smutek pokoleń chowanych przez ludzi niezdolnych do wejrzenia w siebie”.

Niemały problem ma z tym Aleksandra, że wrócimy do niej na chwilę. Konkretnie zaś na tę chwilę, kiedy prowadzi samochód, a natchniona podcasterka radzi jej, aby „zaczęła w końcu (do chuja pana!) słuchać swego wnętrza […], OCZYWIŚCIE by przyłożyła lusterko do nieużywanej stanowczo zbyt długo wulwy i dała sobie czas na kontemplację siebie samej”. Kogo aliści, „do chuja pana!” skądinąd, ma kontemplować, skoro to, kim jest, piętnuje się tutaj jako główną przyczynę jej problemów? „Jak każda polska matka odpływała myślami w stronę listy spraw do załatwienia”, dlatego nie potrafiła skupić się na inspirującym przesłaniu nagrania o samorozwoju, przez to okropne, ogłupiające macierzyństwo „już dawno stała się umysłową jętką jednodniówką i umiała wyłącznie neurotycznie przeskakiwać z czynności w czynność”. Żeby chociaż mogła, by tak rzec, rozprostować wulwę, rozruszać ją z niejakim doktorem Kapuścińskim, który badał ją po stłuczce na autostradzie, ale i to nie, ponieważ „tu jest Polska, tu jest katolicka moralność, a ona była polską mężatką i matką trójki polskich synów”.

No tak, nie‑Polki w średnim wieku w nie‑Polskach całego świata, a przynajmniej Europy, to dopiero mają klawe życie. „Sprzedają ciało, które osłabło, zbrzydło; wiedzą o tym i przez to cierpią” – mówi przedstawicielka tych szczęściar o sobie i swoich rówieśnicach, około czterdziestoletnia, jak Aleksandra, francuska Christiane w Cząstkach elementarnych Michela Houellebecqa – „a jednak […] nie potrafią zrezygnować z pragnienia, żeby ktoś je kochał. […] W pewnym wieku kobieta zawsze jeszcze może ocierać się o jakieś kutasy; lecz już nigdy nikt jej nie pokocha”. Także i one jak croissanty w maśle tedy się nie mają. Rzecz więc może nie w regularnym, a intensywnym ćwiczeniu wulwy z kolejnymi Kapuścińskimi, praktykowaniu katolickiej moralności ani nawet nie w byciu polską żoną i matką, jednak na to akurat Dziewit‑Meller nie wpada.

Zadowolona z siebie i swoich analiz sytuacji współczesnych kobiet autorka zagaja co jakiś czas do czytelnika. Apostrofy te burzą, co prawda, tok narracji, ale za to absolutnie nic do niej nie wnoszą. O ile, rzecz jasna, nie liczyć do znużenia przewidywalnego strzelania tych samych fochów na rzeczywistość. Polska pisarka, pisząc książkę po polsku, obraża się nie tylko na Polskę jako taką i polską kulturę w ogóle, ale również na polszczyznę. Nie pozwala ona, jej zdaniem, na oddanie środkami literackimi aktu seksualnego. „Wynika to z upośledzenia naszego języka, który uniemożliwia inne niż śmieszne lub wulgarne opowiadanie o miłości fizycznej” – przekonuje autorka, po czym, na dowód swojej tezy wylicza niby zaklęcia samospełniającej się przepowiedni: „kutasy, cipy, chuje, ruchanie, pierdolenie, cyce i dupska, albo penisy i sromy, waginy i penetracja – no i jak ma z tego powstać coś podniecającego i pięknego?”. Gdy ma się taki, a nie inny zasób słów, to faktycznie niczego urzekającego się zeń nie skleci. Jedna wulwa wiosny nie uczyni, Wisły nie zawróci. Inna rzecz, i to jest jakoś w tej leksykalnej bryndzy pocieszające, że bluzgi, chociaż skreślone przez Dziewit‑Meller z listy zwrotów nadających się do opisu sceny erotycznej, są przez nią z lubością używane do wyrażenia własnych myśli i stanów emocjonalnych jej postaci. „Było jej, kurwa, po prostu smutno”, „kolejny jebany rzut stanów lękowych” i inne liczne tego typu liryzmy służą naszej językoznawczyni do precyzyjnego nazwania najsubtelniejszych drżeń ludzkiej duszy.

„Na chuj to komu czytać”, chciałoby się zapytać, cytując zdanie z Juno. Otóż, mimo wszystko, warto czytać dla postaci Aleksandry i Marianny. Autorka staje na głowie, żeby ośmieszyć swoje bohaterki, zdeprecjonować doświadczane przez nie cierpienie, wyjaśnić jego przyczyny w możliwie najdurniejszy sposób, wreszcie przekierować należne im współczucie na nienawiść i odrazę dla kultury, w jakiej wyrosły, jako największej winnej ich krzywd.

„To brzmi jak wiersz polskiego poety średniego pokolenia. Jest nie do zniesienia. Przerwijmy go”, zachęca nas infantylne zamknięcie fragmentu, w którym ciężarna Marianna myśli o umierającym ojcu po tym, jak przyśnił jej się w nocy, zastanawia się, dlaczego nie odwiedza go w hospicjum, by dojść do wniosku, że nie robi tego ze strachu – boi się, że niejako zarazi się śmiercią, że przejdzie ona na dziecko i doprowadzi do kolejnego poronienia. To nie jest nie do zniesienia. To przejmujące. Zasługuje na cokolwiek dojrzalszą puentę.

Nie „na chuj” czytać Juno, a na przekór Dziewit‑Meller, a więc traktując poważnie jej postacie, ich ból i walkę o jego uśmierzenie. Podchodząc do nich zgodnie z intencjami autorki, poznamy jeno prawdę mającą ze świento prawdą i tys prawdą tyle wspólnego co nic.

Anna Dziewit‑Meller: Juno.
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2024, s. 300.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.