Jeseník, 10 września 2019 roku
I. Zimna woda zdrowia doda
Jestem już w Jeseníku. Przed wojną miasteczko nazywało się Freiwaldau. Polacy mówią: Jesionik; kiedyś mówili: Frywałdów albo Frywałd. My w Głuchołazach zawsze mówiliśmy Jeseník. To niedaleko Zlatych Hor. Szczególnie uzdrowiskowa część budzi mój podziw. Leczę się w olbrzymim sanatorium, w zasadzie kompleksie leczniczo-wypoczynkowym, któremu początek dał syn chłopa. Po bogaczach ślady raczej marne, a po biedaku całe bogactwo. Václav Kočka napisał o nim powieść Prameny živé vody. Niestety, nie znam na tyle języka czeskiego, by przeczytać utwór, ale zebrałem nieco informacji o przedsiębiorczym kmieciu.
Jako młodzieniec uległ wypadkowi. Z braku leków i środków na opłacenie medyka robił sobie jedynie okłady z zamoczonych w zimnej wodzie szmat. Pomogło! W podobny sposób wyleczył sarnę. Zaczęli chodzić do niego cierpiący na różne schorzenia wieśniacy. Gdy nie osiągał poprawy, namaczał coraz bardziej i coraz częściej bandaże, później już lał bezpośrednio wodę na bolące miejsca, potem kazał w całości nago stawać ludziom pod wodospadem, tworzonym przez pobliski strumień. Uważa się błędnie, że wynalazł coś, co nazwano później prysznicem, bo ten samouk nazywał się Vincenz Priessnitz. Być może to on upowszechnił prostą deskę z otworami, przez które woda przelewała się kaskadami. Proste urządzenie do hydroterapii nazwano po latach deszczownicą, a natrysk, jak wiadomo, wynaleźli starożytni Grecy.
Był rówieśnikiem naszego Adama Mickiewicza. Żył niedługo: pięćdziesiąt dwa lata (1799–1851). Szesnastoletni chłopiec stał się głową rodziny, ojciec oślepł, brat umarł… Ale zmysł inteligencji, może też przypadek, przyniosły mu sławę. Vincenz wymyślił biznes na niespotykaną skalę. Nie musiał inwestować, bo woda w potokach płynie za darmo. Kiedy szlachetny Mistrz Adam wydawał w Wilnie Ballady i romanse, pracowity chłop Vincenz budował na swej rodzinnej działce na jednej z gór otaczających Freiwaldau w 1822 roku zakład wodoleczniczy. Potem przyszedł czas na większy, a później na – jeszcze większy. Inni poszli w jego ślady. W okolicznych miejscowościach, takich właśnie, jak Zuckmantel, Ziegenhals, Bad Lindenwiese (obecnie Zlaté Hory, Głuchołazy, Lipová Lázně), zakładano w XIX wieku wiele ośrodków leczenia wodą. No ale ten w Gräfenbergu, nazwanym później Lázně Jeseník, okazał się pierwszy na świecie. Dlatego Priessnitz został nazywany Kolumbem hydroterapeutów. Zanim jednak do tego doszło miał – jak to się mówi – pod górkę. Natychmiast dały o sobie znać brudne jęzory ludzi zawistnych. Niezliczony tłum zazdrośników rzucał mu kłody pod nogi. Gremium lekarzy okrzyknęło go szarlatanem i wydało zakaz prowadzenia działalności. Pewnego dnia jednak wodny geniusz został wezwany na dwór cesarski do Wiednia, gdzie pomógł pewnemu wpływowemu pacjentowi. Musiał być skuteczny, skoro otrzymał prawo leczenia wodą. Od tego czasu osada na szczycie okazałego wzniesienia zaczęła rozrastać się w światowej sławy uzdrowisko, odwiedzane przez rzesze pacjentów. W 1830 roku odnotowano 54 gości, w 1837 – ponad 500. Przyjezdni mieszkali w pobliskich chałupach, ale już w 1838 roku wybudowano wielki dom z odpowiednimi wygodami, tzw. Hrad, oferujący 600 miejsc, w 1839 roku zarejestrowano 1700 pacjentów. W 1838 roku imperium wodnego lekarza oficjalnie stało się uzdrowiskiem. W 1846 roku cesarz Ferdynand Habsburg odznaczył Vincenza najwyższym cywilnym odznaczeniem – Złotym Medalem Obywatelskim I Klasy. Nie było mu dane długo cieszyć się owocami swojej pracy. Każde ludzkie istnienie ma policzone godziny. W 1848 roku przeszedł udar mózgu, stwierdzono też inne schorzenia. Sława i bogactwo stały się jego udziałem. Późno. Zbyt późno! Żył w małżeństwie, miał ośmioro dzieci. Czym byłby Jeseník bez tego twórczego geniuszu? Opracowania przedstawiają go jako prekursora wodolecznictwa, który wywarł ogromny wpływ na rozwój regionu, poczynając od usług medycznych, hotelarskich, gastronomicznych, a kończąc na kolei żelaznej, w której rozbudowę zaangażował się jego zięć.
Czytałem w „Nowej Trybunie Opolskiej” wywiad z drem Pawłem Szymkowiczem z Głuchołaz. Podaje on przykłady świadectw. W miasteczku Freiwaldau kuracjusze wynajmowali kwatery i jeździli do Gräfenbergu na kuracje polegające m.in. na przesiadywaniu w zimnych strumieniach w górach lub pod przykryciem z zimnych prześcieradeł, żeby wyzwolić naturalne siły witalne w organizmach. Priessnitz odkrył coś, co zostało poznane już w antyku, a może i wcześniej, a co jednocześnie jest dalej podawane nie tylko w mediach społecznościowych, lecz także (o zgrozo!) w telewizji jako lek na wszelkie dolegliwości: naturalna prosta dieta, przebywanie na świeżym powietrzu oraz dużo ruchu. Z osobą i uzdrowiskiem związanych jest wiele anegdot. Prezes Towarzystwa Przyjaciół Głuchołaz podaje na przykład, że pewien krakowski kupiec w czasie leczenia w Jesionikach zobowiązał się do abstynencji, przynajmniej do czasu, gdy będzie żył „wodny lekarz”. Przyjaciele mieli jednak pewne plany w związku z dobrze zaopatrzoną winną piwniczką niepijącego. Jeden z nich w czasie swojej wizyty w Gräfenbergu wysłał do Krakowa wiadomość, że niestety, Vincenz Priessnitz zmarł. Zwolniony z przysięgi kupiec z czystym i radosnym sercem mógł zaprosić przyjaciół do osuszania butelek.
Priessnitz musiał być przebiegły i na pewno umiał liczyć. Dorobił się niezłej fortuny. Polski profesor medycyny i podróżnik Fryderyk Hachl napisał w pamiętnikach, że w twarzy Priessnitza zobaczył tylko „ukrytą chytrość”, a jego bystre oczka ukrywały szyderstwo z otaczających go chorych, „o których zdaje się myśleć: wy głupcy, albo to wy nie możecie pić wody, kąpać się w domu, nie możecie drzewa rąbać i jeść u siebie? Musicie kilkaset mil przejeżdżać, żeby was śląski chłop pilnował?” Sprawa nie jest jednak taka jasna i prosta, jak by się na pierwszy rzut oka zdawało.
Na jesenickim wzgórzu znajduje się piękny park uzdrowiskowy, pełen górskich strumieni. Jednym ze stosowanych tu zabiegów nadal pozostaje zawijanie pacjentów w zimne i mokre prześcieradła. Pod koniec XIX wieku w pobliżu mauzoleum Priessnitza pacjenci z Polski ufundowali pomnik z orłem i wykutym napisem: „Bóg go natchnął, aby najłagodniejszym i najskuteczniejszym środkiem, wodą cierpiących ratował”. Podróże „do wód” cieszyły się wielką popularnością. Ludzie licznie przybywali do Gräfenbergu po zdrowie. Były wśród nich tak sławne osoby, jak Lew Tołstoj, Mikołaj Gogol czy nasz Zygmunt Krasiński. Idę więc śladami nie byle jakich poprzedników. Jutro poszperam trochę w miejscowej bibliotece. Może coś znajdę…
Jeseník, 29 września 2019 roku
II. Chory na wszystko
Biblioteka sanatorium jest doskonale wyposażona. Czytam dużo Krasińskiego, gdyż mają tu pełną edycję jego dzieł. Trochę wzrok mi szwankuje. Kartki mają grubość motylich skrzydełek, przypisy roją się jak pszczoły, druk przypomina zastępy mrówek; mimo to ciągnie mnie do lektury na wskroś romantycznych listów. Oczywiście nie szukam w nich plotkarskich smaczków czy biograficznych niespodzianek, lecz zrozumienia osoby, a przez to także zrozumienia samego siebie. Niemieckim nożem z czarną rękojeścią z napisem Solingen na ostrzu rozcinam kartki woluminu. Czekały na to kilkadziesiąt lat. Jest w korespondencji paleta barw uczuciowych od miłości po nienawiść, od ekshibicjonizmu po ironię, od czułości po brutalność. Nade wszystko te mężne i hartowne listy jednak przenika duch cierpienia. Pisarz dużo i ciężko w swoim życiu chorował. Czego to u niego nie stwierdzono: kamica nerkowa, gruźlica nerek, stany zapalne dróg moczowych, podejrzewana gruźlica wielonarządowa, upławy nasienne, ale także neurastenia i hipochondria. Cierpienia młodego Wertera w porównaniu z męczarnią młodego Zygmunta wypadają blado, słabo, anemicznie… Pewnie nawet prace naukowe na temat rzeczywistych i domniemanych chorób naszego wieszcza powstały. Epistolarne arcydzieło literatury polskiej tworzone przez dziesięciolecia stanowi świadectwo zmagań ze schorzeniami cielesnymi i duchowymi. Zawiera w sobie ich historie. Staje się z czasem kroniką dolegliwości oraz katalogiem klęsk. Człowiek chory szuka ratunku wszędzie, także u Priessnitza w Gräfenbergu. Moda na wodolecznictwo zataczała coraz szersze kręgi.
Jeseník bez pobytu tam autora Nie-Boskiej komedii byłby dla mnie zupełnie innym miejscem. Wracam więc aż do roku 1836. Wyjazd w góry śląskie planował Krasiński już na pewno wiosną, o czym pisał do przyjaciela Henryka Reeve z Rzymu w liście 19 maja: „[…] ja będę w tym mniej więcej czasie w Gräfenbergu, u doktora Priessnitza, na słynnej kuracji zimną wodą, na Śląsku austriackim, niedaleko Pragi” (HR, s. 238)1. Natomiast 7 lipca w liście do Konstantego Gaszyńskiego zapowiadał: „25-go lipca wyjeżdżam, jadę na kurację dosyć niebezpieczną, ale która, zdaje mi się, rozstrzygającą będzie. Zależy na mocnych potach i na włażeniu w lodowatą wodę, wśród tych potów” (KG, s. 127).
Całe życie Krasińskiego to podróże i choroby, wędrówki przeciw schorzeniom, peregrynacje na przekór niedomaganiom, wyprawy z powodu niemocy. Miał niespożyte siły wobec plag, które nawiedziły jego ciało. Jak to mówią: Trzeba mieć końskie zdrowie, żeby chorować. Na miejscu poeta wierzył w skuteczność terapii. Był więc u Priessnitza trzy miesiące.
W liście do Romana Załuskiego Krasiński 21 sierpnia 1836 roku pisał już z Gräfenbergu:
Jestem bardzo słaby. Przyjechałem tutaj na kurację, do której udają się opuszczeni przez doktorów. Zależy ona na tym, że człowieka w potach wrzucają do zimnej wody, dwa razy na dzień, co po 10-ciu tygodniach zwykle wywołuje z jego ciała wyroby chorobne i gorączkę mocną sprowadza, po której przejściu udało się wielu chorym odzyskać zdrowie. Chłop prosty wynalazł ten sposób leczenia – jest przykry ogromnie, zrazu osłabia okropnie i do najwyższego stopnia podwyższa chorobę, którą kto cierpi. Od tygodnia zacząłem i czuję się wstrząśniętym w całym organizmie moim od stóp do głowy. Ciągle zasypiam, mdleję i ledwo ten list pisać mogę. Kto wie, może mnie diabli wezmą – niewielka szkoda światu po mnie i mnie też niewielka po świecie. Kiepsko żyłem dotąd i nie upatruję, bym lepiej mógł zacząć kiedy. (Ra, s. 301)
Literacki opis doznania własnej egzystencji jest u Krasińskiego bardzo plastyczny. Stanowi w pewnym sensie historię rozpadu. To z ciała wychodzi śmiercionośna siła zmierzająca do nieuchronnego finału. Dorota Siwicka pisze, że poeta tworzył swoistą „filozofię ciała”(DS, s. 172). Dodam: filozofię fatalną, katastroficzną, bezwzględną. Ponury obraz cierpiącego organizmu jest analogiczny do posępnej wizji rozpadu epoki, a nieunikniony finał życia zapowiada jej koniec. Jakże niedaleko stąd do organicystycznych odkryć pozytywizmu! W liście do ojca poeta wyznaje 22 sierpnia 1836 roku:
Stan zdrowia mego zawsze jednaki – podwojone cierpienia, zwiększony smutek i wstręt do wszystkiego, spazmy w piersiach, w oczach obłędne widzenia, w nerkach bóle hemoroidalne, w nogach artretyczne, osłabienie ciągłe i ospałość. Walczę z tym wszystkim, jak mogę. (Ra, s. 67)
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]