Orliński przepisuje depresję do wierszy. Wiersze są diagnozami tej choroby, referują jej podstępną logikę. Poeta zdaje sprawę z tego, że choroba dwubiegunowa to również natłok refleksji, nieposkromiony galop pomysłów, z których nie wynika nic oprócz zaspokojenia manii, rewersu tej przebiegłej choroby. Głowa stale zaprzątnięta jest myślami, które nie chcą odpuścić i domagają się poznawczej gotowości, choć dotyczą kwestii, zdawałoby się, banalnych: wstać czy nie wstać, ubrać się czy nie, umyć zęby, zjeść coś czy lepiej się napić? W Suplikacji czytamy: „Od przewijanej w nieskończoność osi czasu / uchroń mnie, ostatnia płyto Davida Bowiego. // Od siebie samego, czymkolwiek jestem, / czymkolwiek jesteś, uchroń mnie”.
Te wiersze są niczym puzzle, z których składamy nasze codzienne widoki. Dają wgląd w sprawy zwykłe, podstawowe, codzienne, zwyczajne zatrudnienia: rozmowy, zachwyty i skowyty, chcenia i niechcenia, bycie i niebycie, jednym słowem, opisują glinę, z której wyrabiamy garnki, aby w porę ugasić pragnienie i do reszty nie sczeznąć. Te poezje zdają sprawę z ciągłego powtarzania tych samych zadań jak mantry, która pozwoliłaby się od nich uwolnić, a tymczasem jeszcze bardziej pogrąża w drobnej krzątaninie, na którą nie ma sposobu. Uczą nas, że to my jesteśmy swoimi największymi wrogami. Taką myśl podsuwa poeta w Zapałce: „Przyszłość wciąż jest we wnętrzu / bańki, którą co chwilę wydmuchujesz / przed siebie. Ślizgaj się / po jej powierzchni. Napawaj kolorami / plastiku i benzyny. A potem // rzuć zapałkę”. Przejmują wiersze o lekach psychotropowych (wymienione z nazwy pojawiły się bodaj po raz pierwszy przed laty w twórczości lirycznej Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego), które otumaniają tak, że kręcimy się wokół własnych osi, aż zajmie się nami łaskawy sen.
Środki doraźne to tomik o nadwyżce wrażliwości, powodującej, że trudniej z wieloma rzeczami się ułożyć, a małe sprawy nagle biorą obrót i zamieniają się w duże sprawy, na tyle duże, że stają się kłopotliwe. Swego rodzaju ucieczką może być pisanie wierszy, zajęcie niszowe, poniekąd „podziemne”, na moment rozsupłujące językowe węzły, od których krztusi się mowa. Orliński pozwala sobie na nieco nonszalancji i ekwilibrystyki, tu dystychy żeńsko porymowane, tam harmonia i stroficzna regularność, ówdzie zamierzona i niezamierzona ironia, wysoki ton połączony z brukowym sznytem, egzystencjalny niepokój z chorobliwym śmiechem. To również poezja doraźna, momentami interwencyjna, zahaczająca o publicystykę i z dystansem odnosząca się do gazetowych nagłówków i spraw elektryzujących opinię publiczną. Drwina i kpina pojawiają się zawsze tam, gdzie niby powinno być poważnie. Nad całością zaś panuje przekonanie, że jedyny temat to życie. Bywa również, że chwile melancholii i pesymizmu pomieszane są z chwilami spokoju, wytchnienia, jak w wierszu Gałązka:
Kocham cię, a ty mnie,
wśród przyjaciół to się wie.
Przez chwilę świat
wydał mi się
bardziej znośny.
Depresyjne wiersze Marcina Orlińskiego są próbą zwrócenie uwagi na problem choroby, która powoduje, że nadawany znaczeniom sens rozpada się i nie sposób szukać oparcia dla „ja” w przestrzeni znaków czy awatarów. Podmiot dysocjacyjny tych wierszy próbuje na swój sposób zagadać pustkę i stara się z rozbitych kawałków codzienności złożyć sobie dzień jak puzzle, tak by wszystkie linie i krawędzie się zgadzały, a kanty jako tako zostały wygładzone. Bohater tych wierszy żyje niejako za zasłoną – albo za kurtyną – ale raz po raz wygląda zza niej i pozwala sobie na uszczypliwe komentarze na temat codzienności. To wiersze przeciwko złudzeniom, przeciwko widmom przybierającym ludzkie wymiary i burzącym status quo między jawą a snem. Wreszcie to poezja o kosmosie spraw małych, który jest równie nieodgadniony, jak rzeczywistość, jaka stale się wymyka i zawsze anonsuje się innym imieniem.