07-08/2023

Kamila Dzika-Jurek

Kiedy „to przychodzi do tego”

Karol Maliszewski zna materię literacką z wielu stron. Nie tylko jest poetą (wydał dotychczas kilkanaście zbiorów wierszy) i prozaikiem (w tym autorem tomu Czarownica nad Włodzicą. Baśnie i legendy z Nowej Rudy i okolic z 2021 roku), lecz także pisze o poezji i prozie – zarówno uczone dysertacje, jak i rutynowe recenzje; jest doświadczonym akademikiem i krytykiem literackim. Czytając jego teksty, zawsze zakładam, że z tych ról – różnych, angażujących inne sfery, odmiany i sposoby rozumienia języka – czerpie także jego wyobraźnia. Jego nowa książka poetycka Silnik na trawie jest tego znakomitym dowodem, jednocześnie pokazując mi – krytyczce, która od wielu lat przygląda się z ciekawością drodze Maliszewskiego, poety i prozaika – że autor Na obou stranách pozostaje twórcą nieoswojonym w każdej ze swoich ról i tożsamości, planowo sytuującym się w jakimś „pomiędzy”. A co z tego wynika dla nowego tomu – o tym za chwilę.

Jeśli znamy poezję autora Piosenki o przymierzaniu, to wiemy, że od początku prowadzi ją niespokojny duch lub raczej ironiczny chochlik, który pomiędzy opowiadane anegdotki lubi wpleść historie o wielkim ładunku emocjonalnym, niby fraszki, choć często z ciemnymi tematami w głębi. Albo poważnym, zmartwionym lirykom przydać zaskakująco lekkie puenty, jak to poeta zrobił ponad dekadę temu w przejmującym wierszu ⁂(Wszyscy, których chowałem), pomieszczonym w tomie Ody odbite (2012): „Wszyscy, których chowałem, / mieli coś w dłoniach / zaciśniętych. // Taki zbieg okoliczności”.

Dlaczego właśnie ten wiersz tak mocno zapadł mi w pamięć? Z czego bierze się jego siła? A z czego bierze się siła poezji w ogóle? Najprościej powiedzieć, że z innej, nieznanej składni, z na nowo ustanawianych relacji między słowami, ale i z naturalnego ułożenia świata, w którym przecież nic nie jest osobne, nic nie działa samo. Życie, w jakimkolwiek wymiarze, nie udaje się w samotności. „To przychodzi do tego” – taką zagadkową frazą otwiera swój Silnik na trawie Maliszewski, ale i tą samą frazą go kończy, czyniąc wiersze o jednakowym tytule furtką wejściową i wyjściową tomu. Znamienny to gest dla autora, który języka w poezji używa właśnie tak – jako narzędzia do składania czegoś zupełnie nowego z rzeczy znanych: z wyświechtanych maksym i powiedzonek, z codziennych frazeologizmów i homonimów („strach / przed następnym / pokoleniem, co / poczną” – napisze w wierszu ⁂[strach…]). Poeta testuje słowa jak magiczne formuły (czy to zadziała na czytelnika?, czy może zmienić u niego kąt obserwacji rzeczywistości?), sprawdza inne połączenia w języku, a jednocześnie opłakuje połączenia dawno temu zerwane – międzygatunkowy system dźwięków, którym kiedyś człowiek porozumiewał się z innymi istotami, ze światem pojmowanym jako całość, kompletność istnienia. Stąd w nowym tomie mocno wybrzmiewa melancholijny ton, ale i zwykłe, szare zmartwienie faktem, że – gdy zamiast porozumiewać się ze zwierzętami, zaczęliśmy na nie polować, zamiast chronić się w cieniu wielkich drzew i budować obok nich domy, zaczęliśmy je ścinać, oceniając przyrodę głównie według jej wartości monetarnej – coś ważnego zniknęło z naszego życia. Książka ta to wyraźna deklaracja tego smutku, ale i mocny poetycki manifest chronicznego zmęczenia współczesnością, erą niszczenia wszelkiego „pierwiastka życia, dla którego pokarmem miała być trawa zielona” (Rdz 1, 31).

Formuła zawarta w tytule książki nazywa i opisuje swoisty mechanizm destrukcyjny. Silnik oznacza tu sprawność intelektualną człowieka (jego nieskończony pęd ku nowym technologiom), ale i moc, agresywną szybkość narzędzi stworzonych ludzką ręką (pracę metalu w przyrodzie). Okładka tomu – żywo zielona, z czarnymi odbitkami śrub, kółek zębatych, sprężynek – przypomina mi o pierwszym stadium wiosny w Polsce, kiedy różnego rodzaju ostrza (piły, kosiarki, elektryczne nożyce) idą w ruch, a sam dźwięk ich pracy przypomina o okrucieństwie, z jakim wówczas (choć przecież nie tylko) traktujemy przyrodę. Ale i o programowym okrucieństwie, które tkwi w samej naturze: o walce dużych przeciwko małym, szybszych przeciwko wolniej wędrującym i myślącym. Czy to zatem nie krytyka naszego współczesnego świata, w którym ton nadaje wszystkiemu prędkość, zwinność, jeszcze większa zapobiegliwość w życiu? Silniki – wszelkiego rodzaju: w komputerach, w ruchomych schodach, silniki samochodów i „apek” w telefonach – są jednocześnie narzędziami optymalnego gospodarowania rzeczą najdroższą w XXI wieku: czasem. „Oszczędzanie czasu to jedna z większych obsesji naszego świata. Narzędzia umożliwiające oszczędzanie – takie jak «apka» Lisek dowożąca zakupy do domu w pięć minut, taksówki zjawiające się pod drzwiami w zaledwie kilka minut, a nie, jak kiedyś, wieczność kwadransa, automatyzacja, optymalizacja, jedzenie instant, błyskawiczne kredyty, jednorazowe ciuchy za grosze – umożliwiają bezustanne przyspieszanie, kompresowanie, kondensowanie rutyn życia, przycinanie ich o kolejne parędziesiąt sekund” – pisała w intrygującym felietonie na łamach internetowego „Dwutygodnika” Dorota Masłowska.

Główną osią nowego tomu autora Potraw pośmiertnych jest relacja ludzkiego świata do światów mniejszych (to znaczy: bezbronnych). Kosiarka z wiersza Philipa Larkina, dwudziestowiecznego angielskiego poety, sama narzuca się jako „fabularny” kontekst Silnika na trawie. Kiedy pod ostrzami maszyny ginie jeż, ludzki czas – czas podmiotu lirycznego – zaledwie na chwilę „zacina się”, podczas gdy „mały światek” zwierzęcia zostaje całkowicie „rozduszony”:

Kosiarka się zacięła, raz po raz; ukląkłem

I znalazłem pomiędzy jej ostrzami jeża,

Zabitego. Ukrywał się w wysokiej trawie.

Widywałem go wcześniej, raz nawet karmiłem.

A teraz rozdusiłem jego mały światek,

Bezpowrotnie. I pogrzeb w niczym tu nie pomógł […]


Smutny, a zarazem suchy („szczękliwy”) rytm wiersza Larkina (co udaje się w przekładzie Jacka Dehnela) znakomicie ujawnia – kopiuje ze słuchu – sedno ludzkiego świata: bezlitosnego wobec przyrody, operującego czasem własnym, autonomicznym jakby wobec czasu przyrody. Ludzkie pory roku to zmiana silników i narzędzi. Wiosna to m.in. metaliczny zgrzyt maszyn przejeżdżających po zmęczonych, pozimowych trawnikach. Jak to się ma do pierwszych, euforycznych treli ptaków na wiosnę? Do głosu kukułki i tego gwałtownego otwierania się świata po zimie („chcenia”), które w tym głosie słychać? Niezwykłego, wręcz fizycznego „dobijania się” życia, któremu ktoś musi otworzyć, dać mu miejsce, bo na tym polega prawdziwa wiosna w świecie istot żywych, co Maliszewskiemu znakomicie udało się odtworzyć w maciupkim, ale dysponującym wielką siłą, utworze bez tytułu: „czego tej wiosny chce kukułka / i kto jej wreszcie otworzy, // a jeśli otworzy, czy coś zrozumie, / przełoży na nasze tak, / by dotarło”.

Maliszewski napisał trudny tom, operujący odczuciem rozproszenia, popękania świata w wielu kierunkach naraz – celowo wewnętrznie niespójny, co ujawnia się już na poziomie jego konstrukcji. Pomiędzy wiersze tajemnicze, żeby nie powiedzieć zupełne enigmy (jak oba już wspomniane: ⁂[to przychodzi do tego…] i ⁂[To przychodzi do tego…]), wiersze kontemplacyjne (jak: ⁂[zwierzę nie…], ⁂[kopciuszku…]) i wiersze sięgające po historie osobiste, opalizujące wielką wrażliwością i głębią spojrzenia (⁂[nieważne…], ZEGAR), Maliszewski wciąga do tomu utwory słabe (⁂[pootwierali drzwi po burzy…], ⁂[najpierw „Elf” z Sieradza…], ⁂[– Dlaczego jesteś poetą?…]), czyniąc z niego rzecz o nierównej wartości poetyckiej. Wiersze są na przemian wspaniałe, takie sobie, bardzo dobre, ale i ledwo angażujące uwagę czytelnika. A jednocześnie autor ujawnia na tej niwie rozproszenia, które przenika cały tom – i sądzę, że to rzecz zaplanowana – problem ważny, fundamentalny z punktu widzenia dzisiejszej poezji i roli poety w świecie współczesnym. Parafrazując słynne Adornowskie zdanie-manifest o końcu poezji (po Oświęcimiu), Maliszewski pyta sam siebie, jak pisać poezję nie tylko po wielkich wojnach i okrucieństwach, ale jak pisać w naszych „trudnych czasach” – w świecie kapitalizmu i chronicznego zmęczenia, chaosu, powierzchowności ludzkiej egzystencji, a wreszcie – w świecie kolejnych wojen. Jak możliwy jest powrót do przeżywania poezji, do gorliwego czytania wierszy, dyskutowania o nich w szerokim gronie? Jak dziś dokonać poetyckiego opisu świata, wiedząc, że „pod spodem jest TO, czego nie podejmuję się nazwać” – jak pisał Czesław Miłosz w swoim słynnym wierszu To, do którego Maliszewski zdaje się nawiązywać w przywoływanej już tutaj wielokrotnie frazie „to przychodzi do tego”? Jeśli język ludzki to zagadka, ale zagadka sytuowana w ciele, w jego funkcjonującej zgodnie z pewnym rytmem i porządkiem maszynerii – to jak dostroić ten mechanizm, by działał w harmonii z całym światem? Jak z wielu różnych części uczynić całość?

Poczucie chaosu, rozproszenia i jakiegoś smutnego zmęczenia towarzyszy lekturze tego tomu. Świat liryków jest rozchwiany w swoich posadach, jak rozchwiany jest dzisiaj cały ludzki byt. Czy poeta i jego wiersz mogą nam jeszcze dać poczucie kompletności, skoro jako pozbawione koherencji jawią się świat i język? Poezja i życie idą tym samym torem. Są niczym silnik na trawie, rozbebeszony, czekający na złożenie w czyichś (czytelnika?) rękach.

Z tym widokiem „rozkręconego na trawie silnika” – zarazem nieco błahym, powszednim, ale i budzącym ciekawość, bo konfrontującym nas z banalną grozą obnażonego, popsutego wnętrza – zostawia nas autor.

Karol Maliszewski: Silnik na trawie.
Wydawnictwo Warstwy,
Wrocław 2022, s. 56.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.